Świat jest pełen świrów i złodziei. Szczególnie zaś świat wypaczony przez biedę, kolonializm, białych turystów z poczuciem winy, że oni tacy bogaci a tu taka bieda. Świat, w którym najłatwiej zarobić żebrząc a to żebranie wcale nie uwłacza twojej godności. Świat, w którym jako złodziej czujesz się niemalże bezkarny. Świat, w którym łapówka nazywana jest herbatą, a herbata najpopularniejszym napojem.
Afryka jest pełna świrów i złodziei. Jest też pelna leniwych ludzi, którzy nie chcą pracować, a jak już nawet im się zdarza, to robią to niedbale, niechlujnie, opieszale i w ogóle w dupie mają swoją pracę.
A najgorsze w Afryce jest przeświadczenie, że biały jest jakiś lepszy, bogaty, przed czarnym i w dodatku ze złota. Łączy się to oczywiście z zazdrością, zawiścią, nienawiścią czasem.
Taki koktajl podany w szklance biedy powoduje, że nie można czuć się całkiem bezpiecznym na ulicach. Bo jak można nieść świecący garniec pełen złota poprzez biedny, głodny świat, tuż przed oczami biednych, glodnych, zdesperowanych. Ten garniec trzeba wozić taksówką.
To był właśnie ten błąd, który doprowadził do tego, że zostałam pierwszy raz w życiu okradziona.
Cała ta sytuacja nauczyła mnie jednego – trzeba kochać ten świat, ale jednak zza pancernej szyby, wpuszczając za nią tylko niektórych, wybranych, nam podobnych. Takich, którzy wyciągniętej ręki nie chcą odgryźć.
sobota, 1 listopada 2008
Seria niefortunnych zdarzeń (z 5.10.2008)
Do Maji Moto zjechała nowa ekipa wolontariuszy. Jest świeżo, wesoło, zabawnie i z zapałem. We wtorek cała ekipa zebrała się, żeby zaplanować działania na nastepny tydzień. Ambitnie podeszliśmy do tematu. Full-wypas tabelka, wszystko smooth and clear. A potem wtargnęła rzeczywistość.
Czwartek
Szeroko zakrojona działalność projektowa sprowadziła się do wyprowadzenia się z Manyatt konsumowanych powolnie przez termity, do namiotów. Poczułam, że mój pobyt w Maji Moto zatoczył koło… Znów w namiocie…
Wieczorem zaś przyszedł wódz, żeby poinformować nas, że ktoś nam kradnie cement i on już wie kto!
Piątek – dzień drugi
Wsadzamy ludzi do więzienia
Zaczęło się o 6.00 rano, kiedy to taksówka-komora gazowa przyjechała po mnie i Leszka (tego z Sega, który teraz w MM kible buduje – dziadek klozetowy taki…) i zabrać nas do Narok na Policję. Mieliśmy bowiem zachęcić policjantów do przyjazdu do Maji Moto. Przyjechali, odkryliśmy przed nimi, że 3 fundich i 3 Masajów wynosi nam materiały z magazynu i sprzedaje dyrektorowi szkoły podstawowej z pobliskiej miejscowości. Policjanci grzecznie aresztowali panów Złodzieji i kazali wracać do Narok składać zeznania. Cały boży dzień na narokańskim komisariacie. Plany szlag trafił, ale za to 6 chłopa za kratami. Prawdziwa pomoc rozwojowa…
Sobota – dzień trzeci
Plaga chorób
W piątek nad ranem wstałam siku. Wysikałam się pod krzaczkiem i postanowiłam odnaleźć cole, którą zostawiłam przy ognisku. Wcześnie zaś padał deszcz. Dość długo i dość mocno (przypominam, że jesteśmy jeszcze w namiotach – wszystko płynie – Panta Rei). Idę do ogniska i widzę płonącą na czerwono gałąź, przekonana, że to właśnie ognisko. Ale! Ktoś mądry wcześniej wysunął tę gałąź z ogniska, żeby nie płonęła (choć nic to nie dało), ognisko przykrył popiół i w zupełnej ciemnicy (bo bez latarki of course) nie zauważyłam, że zaczynam chodzić po rozżarzonych węglach. Poparzyłam sobie palce u nóg.
Ale nic to – Maja obudziła się z 38 stopniami gorączki, grypą, drgawkami itp. A Simat na ten przykład nadzial się na jakiś drucik, spuchło mu cale udo, normalnie ledwie chodził…
Pomór w obozie…
Czwartek
Szeroko zakrojona działalność projektowa sprowadziła się do wyprowadzenia się z Manyatt konsumowanych powolnie przez termity, do namiotów. Poczułam, że mój pobyt w Maji Moto zatoczył koło… Znów w namiocie…
Wieczorem zaś przyszedł wódz, żeby poinformować nas, że ktoś nam kradnie cement i on już wie kto!
Piątek – dzień drugi
Wsadzamy ludzi do więzienia
Zaczęło się o 6.00 rano, kiedy to taksówka-komora gazowa przyjechała po mnie i Leszka (tego z Sega, który teraz w MM kible buduje – dziadek klozetowy taki…) i zabrać nas do Narok na Policję. Mieliśmy bowiem zachęcić policjantów do przyjazdu do Maji Moto. Przyjechali, odkryliśmy przed nimi, że 3 fundich i 3 Masajów wynosi nam materiały z magazynu i sprzedaje dyrektorowi szkoły podstawowej z pobliskiej miejscowości. Policjanci grzecznie aresztowali panów Złodzieji i kazali wracać do Narok składać zeznania. Cały boży dzień na narokańskim komisariacie. Plany szlag trafił, ale za to 6 chłopa za kratami. Prawdziwa pomoc rozwojowa…
Sobota – dzień trzeci
Plaga chorób
W piątek nad ranem wstałam siku. Wysikałam się pod krzaczkiem i postanowiłam odnaleźć cole, którą zostawiłam przy ognisku. Wcześnie zaś padał deszcz. Dość długo i dość mocno (przypominam, że jesteśmy jeszcze w namiotach – wszystko płynie – Panta Rei). Idę do ogniska i widzę płonącą na czerwono gałąź, przekonana, że to właśnie ognisko. Ale! Ktoś mądry wcześniej wysunął tę gałąź z ogniska, żeby nie płonęła (choć nic to nie dało), ognisko przykrył popiół i w zupełnej ciemnicy (bo bez latarki of course) nie zauważyłam, że zaczynam chodzić po rozżarzonych węglach. Poparzyłam sobie palce u nóg.
Ale nic to – Maja obudziła się z 38 stopniami gorączki, grypą, drgawkami itp. A Simat na ten przykład nadzial się na jakiś drucik, spuchło mu cale udo, normalnie ledwie chodził…
Pomór w obozie…
Kisumu po raz drugi (z 22.09.2008)
Pojechałam z Krzyśkiem w ten weekend do Kisumu w celu wymiany lub naprawy panelu słonecznego, który miał nieść światłość Polakom w Maji Moto, ale nie doniósł. W związku z powyższym należało dokonać aktu podmianki gwarancyjnej czy coś. Toteż po krótkiej konsultacji z Anandę (człowiekiem z Kisumu, który handluje elektrycznością), postanowiliśmy ruszyć w świat.
Po drodze trzasnęliśmy parę fotek i w końcu koło 14:00, po 5 godzinach jazdy (a wydawało się to jakoś bliżej) dotarliśmy do celu. A tam – same cuda na kiju!
Anand (również zwany Amantem) jak na przedsiębiorczego Kenijczyka przystało – jest hindusem. Oni wszyscy tak. Jak ktoś jest dobrze zorientowany w biznesie to albo ma kropkę na czole, albo ołtarzyk Hari Kriszna za ladą albo chociaż ktoś z najbliższej rodziny urodził się z drugiej strony oceanu indyjskiego. No ale to nie o tym miało być…
Anand (jak na Amanta przystało – przystojniak z fajną żonką po studiach w Londynie) zaprosił mnie i Krzyśka na obiad do Klubu Cosmopolitan. A tam kolonializm ryczący – tylko jakiś taki Dziwnowy troszku… Przy stołach Hindusi (70%), białasy (20%) lub azjaci raczej chińscy, obsługują ich murzynki z sobie właściwym podejściem do tematu – z hakuną makatą w powolnych ruchach ciała. Murzynki słabo w ogóle kumają o co chodzi w byciu kelnerem i na przykład przynoszą 3 wody i 1 piwo zamiast 1 wody, 1 piwa i 2 coca-caoli i podwójnej whisky… Ale o to mniejsza.
Klub jak na kolonializm ryczący przystało – jest klubem sportowym (boisko do siatki, tenisa, squash, badmintona i basen) a po środeczku, przy basenie, taras, na tarasie restauracja a w karcie bardzo typowo „Kenijsko” – chicken masala, butter chicken i inne hinduskie smakołyki. Obiadek full wypas. Aż sobie przypomniałam, że tak dawno nie jadłam niczego o tak zdecydowanym smaku a przy tym tak pysznego.
Po tej hinduskiej fecie wyruszyliśmy w drogę z Kisumu do Sega, żeby zgarnąć Leszka, który w cierpieniu oczekiwał na nasz przyjazd. Cierpiał, bo z samego rana wbijając ostatnie gwoździe na posterunku w Sega, tak się spieszył, że zapomniał gwoździa i młotkiem przywalił sobie w palec. Ślicznie, pysznie, śliwkowo…
Leszek zgarnięty, drzwi zaryglowane – ruszamy. Po 15 minutach spotykamy ulewę. Jest już zupełnie ciemno, w drodze dziury (a właściwie – między dziurami skrawki asfaltu), a z nieba leje się jak z kranu. Koszmar. Po ponad 2 godzinach takiej jazdy docieramy z powrotem do Kisumu, lokujemy się w hotelu „Sunset”, na 5 piętrze, w pokoju z widokiem na jezioro Wiktoria. Bierzemy szybki prysznic i biegiem na dół, bo tam czeka już na nas Anand, żeby zabrać nas na imprezowe tournee dookoła Kisumu.
Zaczynamy od chińskiej restauracji, w której serwują prawdziwe delicje. Poza tym tradycyjnie czarni kelnerzy ubrani w tradycyjne chińskie kimono-kubraczki, tradycyjnie tępawo uśmiechnięci próbują sprawnie nas obsługiwać ze skutkiem dużo lepszym niż poprzednicy, ale nie w pełni satysfakcjonującym.
Z restauracji ruszamy do Klubu nr 1, nazwy ani lokalizacji nie znam. Klub był jeszcze pusty, więc po jednym drineczku ruszamy w dalszą trasę. Trafiamy do lokalu o nazwie Grill Mouse. Tłum czarnych lokalesów, upał, impreza. I to jaka!
No więc drineczek (nie wiem już który) i na parkiet, a tutaj…
Pierwszy raz czułam się jak kosmita… Mzungu na parkiecie działa jak magnes jak magnes na czarnych facetów (a do tego prawie świeci w ultrafiolecie). Po trzech dygnięciach nóżką miałam wokół siebie już tak wielkie grono adoratorów, że tańczyli w trzech rzędach wokół mnie. To oczywiście budzi zawiść i niepokój żeńskiej części Kenijskiej populacji, więc wokół tych facetów zaczynają kręcić się jakieś laski. Po kilku kawałkach masz wrażenie, że cały parkiet kręci się wokół ciebie. Ale Murzyni próbują być kochanie i czarujący więc zagadują Mzungu. Pada tradycyjny zestaw pytań (Jak masz na imię? Skąd jesteś? Co tu robisz? Jak Ci się podoba w Kenii?). Był tylko jeden nieszablonowy egzemplarz. Koleś który przemówił do mnie tymi słowy:
„I love the package – beautiful and great dancer”
I zabił mnie niemalże…
Potem z Grill House poszliśmy jeszcze w jedno miejsce na lekki chillout, gdzie spotkaliśmy chłopaka pół-polaka, pół-luo. Bardzo zdziwieni po 1,5h rozmowy, wyczerpanie i solidnie napici wróciliśmy do Sunset Hotel, żeby pójść spać i przespać śniadanie.
A cały następny dzień na mega kacu spędziliśmy w samochodzie… W drodze do Maji Moto.
Po drodze trzasnęliśmy parę fotek i w końcu koło 14:00, po 5 godzinach jazdy (a wydawało się to jakoś bliżej) dotarliśmy do celu. A tam – same cuda na kiju!
Anand (również zwany Amantem) jak na przedsiębiorczego Kenijczyka przystało – jest hindusem. Oni wszyscy tak. Jak ktoś jest dobrze zorientowany w biznesie to albo ma kropkę na czole, albo ołtarzyk Hari Kriszna za ladą albo chociaż ktoś z najbliższej rodziny urodził się z drugiej strony oceanu indyjskiego. No ale to nie o tym miało być…
Anand (jak na Amanta przystało – przystojniak z fajną żonką po studiach w Londynie) zaprosił mnie i Krzyśka na obiad do Klubu Cosmopolitan. A tam kolonializm ryczący – tylko jakiś taki Dziwnowy troszku… Przy stołach Hindusi (70%), białasy (20%) lub azjaci raczej chińscy, obsługują ich murzynki z sobie właściwym podejściem do tematu – z hakuną makatą w powolnych ruchach ciała. Murzynki słabo w ogóle kumają o co chodzi w byciu kelnerem i na przykład przynoszą 3 wody i 1 piwo zamiast 1 wody, 1 piwa i 2 coca-caoli i podwójnej whisky… Ale o to mniejsza.
Klub jak na kolonializm ryczący przystało – jest klubem sportowym (boisko do siatki, tenisa, squash, badmintona i basen) a po środeczku, przy basenie, taras, na tarasie restauracja a w karcie bardzo typowo „Kenijsko” – chicken masala, butter chicken i inne hinduskie smakołyki. Obiadek full wypas. Aż sobie przypomniałam, że tak dawno nie jadłam niczego o tak zdecydowanym smaku a przy tym tak pysznego.
Po tej hinduskiej fecie wyruszyliśmy w drogę z Kisumu do Sega, żeby zgarnąć Leszka, który w cierpieniu oczekiwał na nasz przyjazd. Cierpiał, bo z samego rana wbijając ostatnie gwoździe na posterunku w Sega, tak się spieszył, że zapomniał gwoździa i młotkiem przywalił sobie w palec. Ślicznie, pysznie, śliwkowo…
Leszek zgarnięty, drzwi zaryglowane – ruszamy. Po 15 minutach spotykamy ulewę. Jest już zupełnie ciemno, w drodze dziury (a właściwie – między dziurami skrawki asfaltu), a z nieba leje się jak z kranu. Koszmar. Po ponad 2 godzinach takiej jazdy docieramy z powrotem do Kisumu, lokujemy się w hotelu „Sunset”, na 5 piętrze, w pokoju z widokiem na jezioro Wiktoria. Bierzemy szybki prysznic i biegiem na dół, bo tam czeka już na nas Anand, żeby zabrać nas na imprezowe tournee dookoła Kisumu.
Zaczynamy od chińskiej restauracji, w której serwują prawdziwe delicje. Poza tym tradycyjnie czarni kelnerzy ubrani w tradycyjne chińskie kimono-kubraczki, tradycyjnie tępawo uśmiechnięci próbują sprawnie nas obsługiwać ze skutkiem dużo lepszym niż poprzednicy, ale nie w pełni satysfakcjonującym.
Z restauracji ruszamy do Klubu nr 1, nazwy ani lokalizacji nie znam. Klub był jeszcze pusty, więc po jednym drineczku ruszamy w dalszą trasę. Trafiamy do lokalu o nazwie Grill Mouse. Tłum czarnych lokalesów, upał, impreza. I to jaka!
No więc drineczek (nie wiem już który) i na parkiet, a tutaj…
Pierwszy raz czułam się jak kosmita… Mzungu na parkiecie działa jak magnes jak magnes na czarnych facetów (a do tego prawie świeci w ultrafiolecie). Po trzech dygnięciach nóżką miałam wokół siebie już tak wielkie grono adoratorów, że tańczyli w trzech rzędach wokół mnie. To oczywiście budzi zawiść i niepokój żeńskiej części Kenijskiej populacji, więc wokół tych facetów zaczynają kręcić się jakieś laski. Po kilku kawałkach masz wrażenie, że cały parkiet kręci się wokół ciebie. Ale Murzyni próbują być kochanie i czarujący więc zagadują Mzungu. Pada tradycyjny zestaw pytań (Jak masz na imię? Skąd jesteś? Co tu robisz? Jak Ci się podoba w Kenii?). Był tylko jeden nieszablonowy egzemplarz. Koleś który przemówił do mnie tymi słowy:
„I love the package – beautiful and great dancer”
I zabił mnie niemalże…
Potem z Grill House poszliśmy jeszcze w jedno miejsce na lekki chillout, gdzie spotkaliśmy chłopaka pół-polaka, pół-luo. Bardzo zdziwieni po 1,5h rozmowy, wyczerpanie i solidnie napici wróciliśmy do Sunset Hotel, żeby pójść spać i przespać śniadanie.
A cały następny dzień na mega kacu spędziliśmy w samochodzie… W drodze do Maji Moto.
czwartek, 25 września 2008
Matatu relacji Kisumu – Kisii
W drodze z Sega do Maji Moto przytrafiła mi się niesłychana niesłychaność.
W Afryce biały człowiek (czyli Mzungu) napotyka setki czarnych rąk wyciągniętych w stronę jego portfela. Bywa to okropnie męczące. Dzieci biegnące za tobą z krzykiem na ustach „Mzungu, give me sweets” albo „Madam, kup mi sodę”. Starsi są konkretniejsi: „Madam, kup mi lunch, jestem głodny” albo hicior sezonu „Madam, daj mi coś na pamiątkę naszego spotkania. Najlepiej 200 Szylingów”.
Trzeba się przyzwyczaić i uodpornić.
Ale dzisiaj w autobusie z Kisumu do Kisii zostalam zaszokowana. Dobrze, że siedziałam i jak zwykle było ciasno jak w puszce, bo bym chyba upadła albo spadła z fotela.
Okazało się bowiem, że mój autobus koloru wściekle żółtego z migającymi światełkami nie zajeżdża na stację Matatu, skąd mogłabym wziąć udział w kolejnej podróży pojazdem kosmicznym przez kenijskie „drogi” i dotrzeć wytelepana do Narok. Wcześniej zaś powiedziałam jakiemuś żebrakowi, że mam tylko tyle kasy żeby starczyło mi na matatu do Narok i niech zjeżdża ze swoją krzywą nogą ode mnie (tych różnych szubrawców są tu jakieś miliony, wyrastają znikąd).
A w ogóle to siedziałam na miejscu konduktora, bo powiedziałam, że nie będę jechać na stojąco. Biała Pani musi usiąść. Byłam więc otoczona pilną opieką wieloosobowej załogi matatu (4 chłopa, w tym konduktor). No i nagle tuż przed Kisii pan konduktor mówi mi, że ten pojazd nie zawiezie mnie na stacje, więc on mi DA 20 KSH, żebym jakimś Boda-boda (rowerem-taksówką) albo innym matatem dojechała do stacji.
Wyobrażacie sobie mój szok?
W kraju, w którym na każdym kroku ktoś chce mi coś sprzedać, wyżebrać, ukraść albo mnie oszukać dając mi specjalną dwukrotną cenę jako Mzungu Price i w ten sposób wyrwać ze mnie chociaż kilka szyli dla siebie, spotykam kolesia, który sam z własnej nieprzymuszonej woli chce mi dać pieniądze, 20 bob, no nie za dużo, ale jednak! Szok pełen.
Przyjęłam te pieniądze, bo nie ładnie odrzucić chęć pomocy, po czym wyjęłam z kieszeni inne 20 KSH i dałam Panu na sodę.
Ubaw mieliśmy po pachy a do tego padło monumentalne stwierdzenie. Człowiek powiedział, że on po prostu musi dbać o wysoki poziom obsługi klienta.
SZOK!
No szok po prostu! Do tej pory zbieram szczękę i muszę ją podtrzymywać.
W Afryce biały człowiek (czyli Mzungu) napotyka setki czarnych rąk wyciągniętych w stronę jego portfela. Bywa to okropnie męczące. Dzieci biegnące za tobą z krzykiem na ustach „Mzungu, give me sweets” albo „Madam, kup mi sodę”. Starsi są konkretniejsi: „Madam, kup mi lunch, jestem głodny” albo hicior sezonu „Madam, daj mi coś na pamiątkę naszego spotkania. Najlepiej 200 Szylingów”.
Trzeba się przyzwyczaić i uodpornić.
Ale dzisiaj w autobusie z Kisumu do Kisii zostalam zaszokowana. Dobrze, że siedziałam i jak zwykle było ciasno jak w puszce, bo bym chyba upadła albo spadła z fotela.
Okazało się bowiem, że mój autobus koloru wściekle żółtego z migającymi światełkami nie zajeżdża na stację Matatu, skąd mogłabym wziąć udział w kolejnej podróży pojazdem kosmicznym przez kenijskie „drogi” i dotrzeć wytelepana do Narok. Wcześniej zaś powiedziałam jakiemuś żebrakowi, że mam tylko tyle kasy żeby starczyło mi na matatu do Narok i niech zjeżdża ze swoją krzywą nogą ode mnie (tych różnych szubrawców są tu jakieś miliony, wyrastają znikąd).
A w ogóle to siedziałam na miejscu konduktora, bo powiedziałam, że nie będę jechać na stojąco. Biała Pani musi usiąść. Byłam więc otoczona pilną opieką wieloosobowej załogi matatu (4 chłopa, w tym konduktor). No i nagle tuż przed Kisii pan konduktor mówi mi, że ten pojazd nie zawiezie mnie na stacje, więc on mi DA 20 KSH, żebym jakimś Boda-boda (rowerem-taksówką) albo innym matatem dojechała do stacji.
Wyobrażacie sobie mój szok?
W kraju, w którym na każdym kroku ktoś chce mi coś sprzedać, wyżebrać, ukraść albo mnie oszukać dając mi specjalną dwukrotną cenę jako Mzungu Price i w ten sposób wyrwać ze mnie chociaż kilka szyli dla siebie, spotykam kolesia, który sam z własnej nieprzymuszonej woli chce mi dać pieniądze, 20 bob, no nie za dużo, ale jednak! Szok pełen.
Przyjęłam te pieniądze, bo nie ładnie odrzucić chęć pomocy, po czym wyjęłam z kieszeni inne 20 KSH i dałam Panu na sodę.
Ubaw mieliśmy po pachy a do tego padło monumentalne stwierdzenie. Człowiek powiedział, że on po prostu musi dbać o wysoki poziom obsługi klienta.
SZOK!
No szok po prostu! Do tej pory zbieram szczękę i muszę ją podtrzymywać.
Targowisko-wysypisko
Powinniście się kiedyś wybrać na Kenijski targ. Poza niewątpliwie intensywnym zapachowo doświadczeniem, jest to miejsce prezentacji ekwilibrystycznej sztuki eksponowania towarów w sposób zwracający na nie uwagę.
Pomarańcze ułożone w piramidki z podwyższonymi czubkami. Podobnie pomidory i inne dające się spiętrzyć krągłości. Buty układane są np. po trzy modele fikuśnie oparte o siebie, po jednym przedstawicielu każdej pary. Co mnie dziś ubawiło, to węgiel drzewny sprzedawany w takich małych wiadereczkach po margarynie. Każde wiadereczko było odpowiednio udekorowane nie wiadomo jak trzymającą się konstrukcja ulożonych w pionowu slupek kawałków węgla.
Jeszcze banany fajnie wyglądają – ponieważ sprzedaje się je w wielkich kiściach, to te kiście kłada się w wielkie stosy. Takie fajne zielone góry bananów.
Pomarańcze ułożone w piramidki z podwyższonymi czubkami. Podobnie pomidory i inne dające się spiętrzyć krągłości. Buty układane są np. po trzy modele fikuśnie oparte o siebie, po jednym przedstawicielu każdej pary. Co mnie dziś ubawiło, to węgiel drzewny sprzedawany w takich małych wiadereczkach po margarynie. Każde wiadereczko było odpowiednio udekorowane nie wiadomo jak trzymającą się konstrukcja ulożonych w pionowu slupek kawałków węgla.
Jeszcze banany fajnie wyglądają – ponieważ sprzedaje się je w wielkich kiściach, to te kiście kłada się w wielkie stosy. Takie fajne zielone góry bananów.
Pokarm dla ciała
W Afryce panuje głód, podobno. Nie widziałam go jeszcze w tej najstraszniejszej wersji, ale tak naprawdę to w pewnych miejscach, w pewnych krajach głód jest zjawiskiem nieobcym dla tubylców. Co innego turyści, ci mają zawsze brzuszki wypchane.
W Kenii głodni chodzą np Masajowie. Jedzą raz dziennie, zwykle popołudniu. Rano popijają tylko herbatę z mlekiem. Na pierwszy rzut oka widać już, że zjawisko obżarstwa jest im obce. A co jedzą jak już jedzą? Głównie kukurydzę, białą – nie żółtą jak pop corn. Jest ona bardziej miękka i soczysta niż ta w Polsce rosnąca. Ale bardzo rzadko jedzą ją na kolbie. Zazwyczaj gotują ziarna z ryżem i jakąś formą grochu lub fasoli. Stanowi to bardzo pozywny posiłek, bo ten groch czy fasolę trawi się długo. Na tyle długo, że wystarcza raz dziennie napełnić żołądek.
Masajowie od czasu do czasu konsumują również mięso. Zwykle kozie. Czasem jedzą również krowy i owce, bo przecież jak już się takie zwierzęta ma to od czasu do czasu można sobie pozwolić na mięsną ucztę. Mięso przyrządza się w formie Nyama Choma, co w Suahili oznacza „mięso pieczone” i zawiera w sobie cały proces przygotowywania potrawy. Po upieczeniu na grillu zwanym Jiko (choć absolutnie nie takim jakie mamy w ogródkach choć też opalanych węglem drzewnym) sieka się to mięso na kawałki. Razem z kością.
Powiem szczerze, że jeśli na talerzu spoczywa młoda koza, to jest ona całkiem smaczna, bo miękka. W przypadku starej kozy – przyjemność jedzenia mięsa jest żadna. Jest to sprawdzian wytrzymałości dla szczęk. Prawdziwa walka.
Jest jeszcze jedno podstawowe Masajskie danie – jest nim mleko z krwią. Staje się ono podstawą żywieniową w porze deszczowej, kiedy suche krowie wymiona zaczynają robić się coraz bardziej pękate i pełne pokarmu. Wtedy Masajowie jedzą z mlekiem wszystko i wszystko na mleku gotują. Jest to przecież dar od świętego zwierzęcia. Zmarnować go nie wolno.
Luo, czyli ci z Sega, są w zdecydowanie bardziej komfortowej sytuacji. Tutaj ziemia rodzi różne smakołyki przez cały rok. Oczywiście nie oznacza to, że objadają się po brzegi. Prowincja Nyanza, czyli ta z Segą w środku, jest włąśnie najbiedniejszą częścią Kenii. Jest to naprawdę szokujące, bo wokół tyle zieleni…
W Sega i w całym Luo-Landzie jada się ryby (bo tutaj mają w czym pływać, woda jest wszędzie), świnki (choć nigdzie żadnej jeszcze nie widziałam), krówki, kózki i owieczki jak również wszelkie warzywa i owoce.
To co w Kenii jest naprawdę cudowne, to właśnie owoce.
Pomarańcze, o cienkiej zielonej skórce, są tak słodkie w środku, że aż trudno uwierzyć. Banany są grube i żółte lub malutkie i żółte (mają wtedy lekko gruszkowy posmak). Mango są duże, o łososiowym miąższu i pysznie soczyste. Ananasy – MNIAM! Papaje wielkości piłek do rugby, miękkie soczyste i pachnące.
Ale najlepsze pod słońcem są tu Avocado. Są tak duże jak spore bakłażany, miękkie i jasnozielone w środku a do tego tanie jak barszcz (7 Ksh). Ludzie używają avocado do smarowania różnych rzeczy, zamiast masła, bo są one tak fajnie tłuściutkie i miękkie. No i tańsze niż masło.
Co było dla mnie sporym zaskoczeniem – nuda panuje wśród warzyw. Oprócz yamu, słodkich ziemniaków i sukuby, nie jadłam niczego szokująco nowego. Z resztą yam to taki wielki ziemniak w smaku a z wyglądu – wielka rzepa. Słodkie ziemniaki są… słodkie i ziemniaczane, a sukuma to takie coś między szpinakiem a kapustą.
Poza tym to ziemniaki, pomidory, marchewka jak również kapusta, cebula, papryka zielona, ogórek, dynia, cukinia i bakłażan. Ale te „nudne” na pozór warzywa zamienia się w miliony rozmaitych fikuśnych potraw. Takie ziemniaki na przykład, stwarzają tu morze kulinarnych możliwości.
Poza gotowaną zieleniną, Kenijczycy jedzą jeszcze dwie pyszne rzeczy. Pierwsza z nich to Chapali – takie coś między naleśnikiem a macą. Rewelka! Druga super sprawa to Mandazi. Są to z kolei takie pączko racuchy smazone w głębokim tłuszczu. PYCHA.
Acha! Jeszcze ciekawa sprawa jest z jajkami. Jajka są różnych rozmiarów, od malutkich po duuuże. Ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – ich żółtka są żółte tylko z nazwy. Fajnie wygląda kenijska jajecznica – jest biała. No może lekko beżowa.
A co w Kenii się pije? Pije się głównie herbatę. Dobrą całkiem. Pije się także kawkę, ale tu już pojawia się pewien mały paradoks. Otóż w Kenii produkuje się pyszną kawunie, ale pakuje się ja w torby i wysyła w świat. W Kenii zostaja resztki, z których robi się rozpuszczalny napój kawo-podobny. Ale do wypicia.
Oczywiście wszyscy wszędzie piją również coca-colę, wodę i inne napoje. Fajny jest Krest bitter lemon. Taki gorzkawy, jakby grejpfrutowy. Jest też Stoney – smak imbirowy.
Z alkoholi – wódka Smirnoff – smak dobrze znany. Są też wódki z trzciny cukrowej, ale nie próbowałam. Odwagi nie mam. Są też takie cosie – jakgdyby whisky. Bardzo miło wchodzą z colą. No i piwo. Głównie Tusker. Strasznie paskudny sikacz.
Poza tym w takim mieście jak Nairobi można kupić wszystko. A w Narok m.in. jest Martini. W sklepach powszechnie dostępne są również wina. Nie ma win owocowych-niskobudżetowych. O zgrozo! Ale są niezłe wina z winogron. I niedrogie.
W Kenii głodni chodzą np Masajowie. Jedzą raz dziennie, zwykle popołudniu. Rano popijają tylko herbatę z mlekiem. Na pierwszy rzut oka widać już, że zjawisko obżarstwa jest im obce. A co jedzą jak już jedzą? Głównie kukurydzę, białą – nie żółtą jak pop corn. Jest ona bardziej miękka i soczysta niż ta w Polsce rosnąca. Ale bardzo rzadko jedzą ją na kolbie. Zazwyczaj gotują ziarna z ryżem i jakąś formą grochu lub fasoli. Stanowi to bardzo pozywny posiłek, bo ten groch czy fasolę trawi się długo. Na tyle długo, że wystarcza raz dziennie napełnić żołądek.
Masajowie od czasu do czasu konsumują również mięso. Zwykle kozie. Czasem jedzą również krowy i owce, bo przecież jak już się takie zwierzęta ma to od czasu do czasu można sobie pozwolić na mięsną ucztę. Mięso przyrządza się w formie Nyama Choma, co w Suahili oznacza „mięso pieczone” i zawiera w sobie cały proces przygotowywania potrawy. Po upieczeniu na grillu zwanym Jiko (choć absolutnie nie takim jakie mamy w ogródkach choć też opalanych węglem drzewnym) sieka się to mięso na kawałki. Razem z kością.
Powiem szczerze, że jeśli na talerzu spoczywa młoda koza, to jest ona całkiem smaczna, bo miękka. W przypadku starej kozy – przyjemność jedzenia mięsa jest żadna. Jest to sprawdzian wytrzymałości dla szczęk. Prawdziwa walka.
Jest jeszcze jedno podstawowe Masajskie danie – jest nim mleko z krwią. Staje się ono podstawą żywieniową w porze deszczowej, kiedy suche krowie wymiona zaczynają robić się coraz bardziej pękate i pełne pokarmu. Wtedy Masajowie jedzą z mlekiem wszystko i wszystko na mleku gotują. Jest to przecież dar od świętego zwierzęcia. Zmarnować go nie wolno.
Luo, czyli ci z Sega, są w zdecydowanie bardziej komfortowej sytuacji. Tutaj ziemia rodzi różne smakołyki przez cały rok. Oczywiście nie oznacza to, że objadają się po brzegi. Prowincja Nyanza, czyli ta z Segą w środku, jest włąśnie najbiedniejszą częścią Kenii. Jest to naprawdę szokujące, bo wokół tyle zieleni…
W Sega i w całym Luo-Landzie jada się ryby (bo tutaj mają w czym pływać, woda jest wszędzie), świnki (choć nigdzie żadnej jeszcze nie widziałam), krówki, kózki i owieczki jak również wszelkie warzywa i owoce.
To co w Kenii jest naprawdę cudowne, to właśnie owoce.
Pomarańcze, o cienkiej zielonej skórce, są tak słodkie w środku, że aż trudno uwierzyć. Banany są grube i żółte lub malutkie i żółte (mają wtedy lekko gruszkowy posmak). Mango są duże, o łososiowym miąższu i pysznie soczyste. Ananasy – MNIAM! Papaje wielkości piłek do rugby, miękkie soczyste i pachnące.
Ale najlepsze pod słońcem są tu Avocado. Są tak duże jak spore bakłażany, miękkie i jasnozielone w środku a do tego tanie jak barszcz (7 Ksh). Ludzie używają avocado do smarowania różnych rzeczy, zamiast masła, bo są one tak fajnie tłuściutkie i miękkie. No i tańsze niż masło.
Co było dla mnie sporym zaskoczeniem – nuda panuje wśród warzyw. Oprócz yamu, słodkich ziemniaków i sukuby, nie jadłam niczego szokująco nowego. Z resztą yam to taki wielki ziemniak w smaku a z wyglądu – wielka rzepa. Słodkie ziemniaki są… słodkie i ziemniaczane, a sukuma to takie coś między szpinakiem a kapustą.
Poza tym to ziemniaki, pomidory, marchewka jak również kapusta, cebula, papryka zielona, ogórek, dynia, cukinia i bakłażan. Ale te „nudne” na pozór warzywa zamienia się w miliony rozmaitych fikuśnych potraw. Takie ziemniaki na przykład, stwarzają tu morze kulinarnych możliwości.
Poza gotowaną zieleniną, Kenijczycy jedzą jeszcze dwie pyszne rzeczy. Pierwsza z nich to Chapali – takie coś między naleśnikiem a macą. Rewelka! Druga super sprawa to Mandazi. Są to z kolei takie pączko racuchy smazone w głębokim tłuszczu. PYCHA.
Acha! Jeszcze ciekawa sprawa jest z jajkami. Jajka są różnych rozmiarów, od malutkich po duuuże. Ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – ich żółtka są żółte tylko z nazwy. Fajnie wygląda kenijska jajecznica – jest biała. No może lekko beżowa.
A co w Kenii się pije? Pije się głównie herbatę. Dobrą całkiem. Pije się także kawkę, ale tu już pojawia się pewien mały paradoks. Otóż w Kenii produkuje się pyszną kawunie, ale pakuje się ja w torby i wysyła w świat. W Kenii zostaja resztki, z których robi się rozpuszczalny napój kawo-podobny. Ale do wypicia.
Oczywiście wszyscy wszędzie piją również coca-colę, wodę i inne napoje. Fajny jest Krest bitter lemon. Taki gorzkawy, jakby grejpfrutowy. Jest też Stoney – smak imbirowy.
Z alkoholi – wódka Smirnoff – smak dobrze znany. Są też wódki z trzciny cukrowej, ale nie próbowałam. Odwagi nie mam. Są też takie cosie – jakgdyby whisky. Bardzo miło wchodzą z colą. No i piwo. Głównie Tusker. Strasznie paskudny sikacz.
Poza tym w takim mieście jak Nairobi można kupić wszystko. A w Narok m.in. jest Martini. W sklepach powszechnie dostępne są również wina. Nie ma win owocowych-niskobudżetowych. O zgrozo! Ale są niezłe wina z winogron. I niedrogie.
czwartek, 11 września 2008
Manifestacja władzy
Wybrałam się z Krzysiem do Busii. I ciekawie było od samego początku, tak jak obiecywałam z resztą.
Wsiadamy sobie do Matatu w Sega, przejeżdżamy 50 metrów a tu policjanci robią kontrolę. Naszemu Matatu nie otwierały się drzwi, więc pan policjant skuł pana konduktora i zawinął całe Matatu na komisariat, na którym jak przypominam pracują nasi chłopcy. No i podjeżdżamy tym matatem z tym policjantem na ten komisariat, a Leszek z Wojtkiem już ryją z nas. No i dawaj z powrotem na Matatu. Jakby takie deja vu.
I abstrahując od absurdu konieczności powtórnego łapania matatu, pokonywania po raz drugi tej samej trasy, bo przecież wyruszyliśmy z komisariatu, poza faktem, że wszyscy pasażerowie pojazdu zapłacili za przejazd a nikt im nie zwrócił pieniędzy ani straconego czasu, że te worki z kukurydzą, avocado i innymi zawartościami musieli rozładować i zanieść z powrotem na następny matat i znów zapakować i znów zapłacić i znów upchać się w tym aucie, bo w tych matatach naprawdę mieści się nieskończenie wielu ludzi, a miejsc jest tylko 14, to wszystko to niczym jest w porównaniu z tym jaką władzę nad ludźmi ma kenijska policja.
Policja bowiem zatrzymała matatu do kontroli, która polega na tym, że trzeba zapłacić „Kidogo” (czyli „mało” w Suahili), powiedzmy, że to taki mandat, choć pewnie bliżej mu do łapówki, bo nikt nikomu nie mówi jaki przepis został złamany. Po prostu policjant mówi, że trzeba zapłacić i tyle. Nasz konduktor (czyli 37 pasażer 14-osobowego pojazdu zbierający myto za przejazd) postanowił jednak nie zapłacić owego Kidogo. Bardzo zirytował Pana Chiefa Policji, więc dostał czymś pomiędzy pałką a szpicrutą po głowie, po czym został w brutalny sposób skuty i zaprowadzony przez policjantów na komisariat. Szczęśliwie dzień wcześniej chłopcy wymalowali celę, to chociaż tyle, że miał aresztant czysto i świeżo w swoim nowym miejscu pobytu.
Ale to nie wszystko. Policjanci bowiem postanowili całe matatu gruntownie przetrzepać, toteż jeden z psów postanowił wysadzić pasażera, który siedział z przodu samochodu (na przednim siedzeniu) i bez możliwości zdemontowania swoich dóbr czy nawet po prostu zabrania ich z auta, pasażer ów został pozostawiony na drodze a matatu z pozostałymi pasażerami pojechało na komisariat.
My mieliśmy ubaw po pachy, w Polsce taka sytuacja nie do pomyślenia. A tutaj całe matatu wrzeszczy raz w Suahili, raz po angielsku, żebyśmy zrozumieli, że to przecież bezprawie zatrzymywać ludzi i wieźć ich na komisariat, tylko dlatego, że siedzieli w niewłaściwym pojeździe. Że przecież czas to pieniądz, a tutaj okrada się tych ludzi z czasu. Że ich prawa obywatelskie są gwałcone w biały dzień itd. Przypominam, że robi to na raz około 20 osób. Policjant zaś ze stoickim spokojem ma to wszystko w dupie i w ciszy wiedzie nas na komisariat.
Doszliśmy do wniosku, że policjanci postanowili zaprosić gości na świeżo odmalowany i wyremontowany komisariat i tak sobie wymyślili, że najlepiej będzie ich tak jakby aresztować i przewieźć matatami. Ściągnęli bowiem panowie psowie 4 czy 5 tych pojazdów. W każdym co najmniej 15 osób. Niezła impreza. Co prawda zaproszeni zostaliśmy, ale nie skorzystaliśmy. Postanowiliśmy spróbować szczęścia z kolejnym nissankiem. Tym razem z sukcesem.
Wsiadamy sobie do Matatu w Sega, przejeżdżamy 50 metrów a tu policjanci robią kontrolę. Naszemu Matatu nie otwierały się drzwi, więc pan policjant skuł pana konduktora i zawinął całe Matatu na komisariat, na którym jak przypominam pracują nasi chłopcy. No i podjeżdżamy tym matatem z tym policjantem na ten komisariat, a Leszek z Wojtkiem już ryją z nas. No i dawaj z powrotem na Matatu. Jakby takie deja vu.
I abstrahując od absurdu konieczności powtórnego łapania matatu, pokonywania po raz drugi tej samej trasy, bo przecież wyruszyliśmy z komisariatu, poza faktem, że wszyscy pasażerowie pojazdu zapłacili za przejazd a nikt im nie zwrócił pieniędzy ani straconego czasu, że te worki z kukurydzą, avocado i innymi zawartościami musieli rozładować i zanieść z powrotem na następny matat i znów zapakować i znów zapłacić i znów upchać się w tym aucie, bo w tych matatach naprawdę mieści się nieskończenie wielu ludzi, a miejsc jest tylko 14, to wszystko to niczym jest w porównaniu z tym jaką władzę nad ludźmi ma kenijska policja.
Policja bowiem zatrzymała matatu do kontroli, która polega na tym, że trzeba zapłacić „Kidogo” (czyli „mało” w Suahili), powiedzmy, że to taki mandat, choć pewnie bliżej mu do łapówki, bo nikt nikomu nie mówi jaki przepis został złamany. Po prostu policjant mówi, że trzeba zapłacić i tyle. Nasz konduktor (czyli 37 pasażer 14-osobowego pojazdu zbierający myto za przejazd) postanowił jednak nie zapłacić owego Kidogo. Bardzo zirytował Pana Chiefa Policji, więc dostał czymś pomiędzy pałką a szpicrutą po głowie, po czym został w brutalny sposób skuty i zaprowadzony przez policjantów na komisariat. Szczęśliwie dzień wcześniej chłopcy wymalowali celę, to chociaż tyle, że miał aresztant czysto i świeżo w swoim nowym miejscu pobytu.
Ale to nie wszystko. Policjanci bowiem postanowili całe matatu gruntownie przetrzepać, toteż jeden z psów postanowił wysadzić pasażera, który siedział z przodu samochodu (na przednim siedzeniu) i bez możliwości zdemontowania swoich dóbr czy nawet po prostu zabrania ich z auta, pasażer ów został pozostawiony na drodze a matatu z pozostałymi pasażerami pojechało na komisariat.
My mieliśmy ubaw po pachy, w Polsce taka sytuacja nie do pomyślenia. A tutaj całe matatu wrzeszczy raz w Suahili, raz po angielsku, żebyśmy zrozumieli, że to przecież bezprawie zatrzymywać ludzi i wieźć ich na komisariat, tylko dlatego, że siedzieli w niewłaściwym pojeździe. Że przecież czas to pieniądz, a tutaj okrada się tych ludzi z czasu. Że ich prawa obywatelskie są gwałcone w biały dzień itd. Przypominam, że robi to na raz około 20 osób. Policjant zaś ze stoickim spokojem ma to wszystko w dupie i w ciszy wiedzie nas na komisariat.
Doszliśmy do wniosku, że policjanci postanowili zaprosić gości na świeżo odmalowany i wyremontowany komisariat i tak sobie wymyślili, że najlepiej będzie ich tak jakby aresztować i przewieźć matatami. Ściągnęli bowiem panowie psowie 4 czy 5 tych pojazdów. W każdym co najmniej 15 osób. Niezła impreza. Co prawda zaproszeni zostaliśmy, ale nie skorzystaliśmy. Postanowiliśmy spróbować szczęścia z kolejnym nissankiem. Tym razem z sukcesem.
środa, 10 września 2008
Sega – Nianza Province
Wybrałam się na kilkudniową wycieczkę do zielonej Kenii. Wróciłam na północną półkulę (jestem jakieś 300 km bliżej domu). Wkroczyłam do zupełnie innego świata.
Kenia, jak każde państwo ma flagę. Składa się ona z trzech pasków – czarnego, czerwonego i zielonego, albo na odwrót. I tak jak w przypadku Polski flaga oznacza białą cnotę na skrwawionej ziemi (cytat za jakimś historycznym mądralą) tak w przypadku tego Afrykańskiego kraju kolory oznaczają odpowiednio:
- czarny – kolor ludzi
- czerwony – kolor ziemi (gleby dokładnie)
- zielony – kolor pól, lasów itp.
W Maji-Moto będąc skłaniałam się raczej do stwierdzenia, że flaga powinna być czarno-beżowo-kolczasta. Ale wystarczyło przemierzyć kilkadziesiąt kilometrów, żeby stwierdzić, że coś jednak jest w powyższej czarno-czerwono-zielonej teorii.
Zawsze jak sobie wyobrażałam Afrykę okolic równika, to widziałam zieleń, czarnych ludków kopiących jakiś maniok motykami, upał i jeszcze trochę zieleni.
Przyjechałam do Sega i to właśnie zobaczyłam. A do tego Kenia jeszcze taka pofalowana, cała pokryta wzgórzami, ślicznie zielona.
Po drodze mijałam plantacje herbaty, kawy, lasy bananowe (to jest dopiero coś!), wielkie mangowce, kolorowo ubranych ludzi noszących swoje koszyki na głowach, dzieciaki kopiące szmaciane piłki albo biegające za oponą od roweru wprawioną w ruch przy użyciu patyka.
W telepiącym się po bezdrożach matatu poczułam się w końcu w pełni w Afryce.
To naprawdę raj na ziemii jest.
Ponieważ wyruszyłam z Narok o 14:00 to dotarłam do celu dopiero koło 22:00. Z matatu (trzeciego już) odebrali mnie chłopcy – Krzysiek, Wojtek i Leszek, którzy do Sega przyjechali w ramach wspólnego projektu Fundacji Sławek i Simby polegającego na renowacji posterunku policji w tej iście afrykańskiej miejscowości. Wysiadłam z rozklekotanego nissana (w którym zostałam sama z kierowcą i konduktorem kontynuując podróż z otwartym scyzorykiem w ręku w razie gdyby panowie postanowili zatrzymać się w krzakach w celach lubieżnych bądź rabunkowych) i przywitała mnie gorąca wilgoć. Lepka ciepła noc.
Wtorek upłynął mi pod znakiem eksploracji okolicy. Wyruszyłam na spacerek po Sega (nie ma przesadnie dużo do oglądania, jakieś 700 metrów bieżących wsi położonej wzdłuż trzech dziwnie skrzyżowanych uliczek, w tym jednej asfaltowej), po czym spotkałam dwóch chłopaków (Mike i Brian), którzy zaoferowali mi, że podwiozą mnie rowerem. Zdawałam sobie sprawę, że może to być typowa forma naciągactwa ale stwierdziłam, że raz się żyje i na wakacje nie wyjeżdża się codziennie. Po drodze dowiedziałam się, że w niedalekiej Ugunjy (Ugundży) jest targ we wtorek. Duży Targ. Postanowiliśmy przejechać się tymi dwoma rowerami we troje na targ. Okazało się, że tradycyjnie afrykańskie „tuż za rogiem” jest pięć razy dalej niż się człowiek spodziewa i w ten magiczny sposób przejechaliśmy i przeszliśmy (pod górę na pieszo) 15 kilometrów. Dodam, że na miejscu byliśmy w okolicy południa, więc w największy skwar i upał szliśmy sobie w pełnym słońcu drogą z prowadzącą z Kisumu do Busia (Kisumu to 3 co do wielkości miasto w Kenii, nad jeziorem Wiktorii, Busia z kolei to miasto na granicy z Ugandą). Poczułam co to znaczy Afryka równikowa w południe. Siedziałam na bagażniku roweru machając nóżkami niczym pięciolatka a pot płynął mi po plecach. KOSZMAR. Ale piękny.
Jest to rzadko spotykane, żeby przechadzać się drogą wzdłuż rowów pełnych wody i żab rechoczących nieustająco. W środku dnia. A na pobliskich polach te czarne ludki z tymi swoimi motykami kopiący czerwoną ziemię.
Targ nie okazał się niczym szczególnym, poza może faktem, że w tej mokrej krainie je się sporo ryb, więc i zapach jest odpowiedni. Kupiłam na targu tradycyjne koszyki wyplatane przez kobiety z plemienia Luo (czyli tutejszych autochtonów), trochę owoców i warzyw jak również „sugar cane” czyli najzwyklejszą trzcinę cukrową, która służy tutaj jako substytut lizaka. O jedzeniu to może jeszcze wam napisze później, co?
W jedną stronę rowerem, w drugą wróciłam Piki-Piki (czyli motorem-taksówką), bo myślałam, że może się trochę schłodzę dzięki temu :-)
Po południem późniejszym Krzysiek zawiózł mnie do Kogere (czyli w miejsce, gdzie pierwszy projekt Simba Friends Foundation miał miejsce). Zobaczyłam szkołę (robi wrażenie) i piękny ogród. Naprawdę fajna szkoła. Uciekając przed deszczem, który pada tu codziennie punktualnie o 18:00, minęliśmy po drodze kościół katolicki i Sega Polytechnics.
Wieczorkiem zaś odwiedził nas Emanuel (lokales, który uczony jest przez tutejszych Białasów gry na gitarze). Poznałam chłopaka już w dniu przyjazdu, bo plumkał coś na tej swojej gitarce jak przyszłam z Matatu. Uderzająco pierdołowate wrażenie sprawił. Natomiast w ten piękny wtorkowy wieczór to mnie normalnie z krzesła mało nie zrzucił, jak przyszedł i powiedział, że skomponował piosenkę i chciałby zagrać i zaśpiewać, czego wkrótce dokonał. Okazało się, że jest to pieśń wychwalająca me piękno i wspaniałość. Normalnie w szoku byłam. Raz mnie chłopak widział, a już się poznał na tym, że jestem cudna, boska i wspaniała. A tak poważnie to rozbawił mnie do łez.
Chłopak pocudował potem jeszcze coś z nowymi chwytami gitarowymi i postanowiliśmy pójść na miasto. Otwarta była tylko jedna mordownia, ale za to był stół do bilarda. Zagrałam jedną partyjkę z Krzysiem, a potem zostałam zaproszona do gry z lokalesami i przegrałam z kretesem dwie partie. No cóż. Bywa. Generalnie wesoła była impreza, nawet tańce były przez chwilę, ale jako że byłam jedną z 2 kobiet w barze, jedyną białą i nie-prostytutką, to po 3 minutach czułam wszystkie czarne oczy na mojej pupie i słyszałam jak murzynki przełykają ślinę walcząc z żądzami. No i tańce się skończyły.
A dziś obudziły mnie ryczące za oknem kurczaki. I kac. Pierwszy od dwóch miesięcy. Jak czasem fajnie pójść na imprezę i się napić. Tęsknię za tym aspektem mojego bycia w Polsce… Ale nic to, odbiję sobie jak wrócę. Szykujcie się!
Tymczasem kończę. Napiszę jeszcze później, bo tu w Sega chłopaki mają Internet bezprzewodowy podpięty do laptopa. Fajnie nie? Cywilizacja.
A i prąd jest, i woda w kranie, zimna co prawda, ale jest. I budynek, w którym mieszkają jest normalnie murowany a nie z kupy. No jak w domu prawie. Tylko wilgotno, duszno, parno i czarno!
Kocham Kenie, Kocham Polskę i was wszystkich też Kocham!
Kończę, bo kac wygania mnie po wodę mineralną.
Acha! Jadę dzisiaj do Busii, tam pod ugandyjską granicę. Fajnie będzie!
Kenia, jak każde państwo ma flagę. Składa się ona z trzech pasków – czarnego, czerwonego i zielonego, albo na odwrót. I tak jak w przypadku Polski flaga oznacza białą cnotę na skrwawionej ziemi (cytat za jakimś historycznym mądralą) tak w przypadku tego Afrykańskiego kraju kolory oznaczają odpowiednio:
- czarny – kolor ludzi
- czerwony – kolor ziemi (gleby dokładnie)
- zielony – kolor pól, lasów itp.
W Maji-Moto będąc skłaniałam się raczej do stwierdzenia, że flaga powinna być czarno-beżowo-kolczasta. Ale wystarczyło przemierzyć kilkadziesiąt kilometrów, żeby stwierdzić, że coś jednak jest w powyższej czarno-czerwono-zielonej teorii.
Zawsze jak sobie wyobrażałam Afrykę okolic równika, to widziałam zieleń, czarnych ludków kopiących jakiś maniok motykami, upał i jeszcze trochę zieleni.
Przyjechałam do Sega i to właśnie zobaczyłam. A do tego Kenia jeszcze taka pofalowana, cała pokryta wzgórzami, ślicznie zielona.
Po drodze mijałam plantacje herbaty, kawy, lasy bananowe (to jest dopiero coś!), wielkie mangowce, kolorowo ubranych ludzi noszących swoje koszyki na głowach, dzieciaki kopiące szmaciane piłki albo biegające za oponą od roweru wprawioną w ruch przy użyciu patyka.
W telepiącym się po bezdrożach matatu poczułam się w końcu w pełni w Afryce.
To naprawdę raj na ziemii jest.
Ponieważ wyruszyłam z Narok o 14:00 to dotarłam do celu dopiero koło 22:00. Z matatu (trzeciego już) odebrali mnie chłopcy – Krzysiek, Wojtek i Leszek, którzy do Sega przyjechali w ramach wspólnego projektu Fundacji Sławek i Simby polegającego na renowacji posterunku policji w tej iście afrykańskiej miejscowości. Wysiadłam z rozklekotanego nissana (w którym zostałam sama z kierowcą i konduktorem kontynuując podróż z otwartym scyzorykiem w ręku w razie gdyby panowie postanowili zatrzymać się w krzakach w celach lubieżnych bądź rabunkowych) i przywitała mnie gorąca wilgoć. Lepka ciepła noc.
Wtorek upłynął mi pod znakiem eksploracji okolicy. Wyruszyłam na spacerek po Sega (nie ma przesadnie dużo do oglądania, jakieś 700 metrów bieżących wsi położonej wzdłuż trzech dziwnie skrzyżowanych uliczek, w tym jednej asfaltowej), po czym spotkałam dwóch chłopaków (Mike i Brian), którzy zaoferowali mi, że podwiozą mnie rowerem. Zdawałam sobie sprawę, że może to być typowa forma naciągactwa ale stwierdziłam, że raz się żyje i na wakacje nie wyjeżdża się codziennie. Po drodze dowiedziałam się, że w niedalekiej Ugunjy (Ugundży) jest targ we wtorek. Duży Targ. Postanowiliśmy przejechać się tymi dwoma rowerami we troje na targ. Okazało się, że tradycyjnie afrykańskie „tuż za rogiem” jest pięć razy dalej niż się człowiek spodziewa i w ten magiczny sposób przejechaliśmy i przeszliśmy (pod górę na pieszo) 15 kilometrów. Dodam, że na miejscu byliśmy w okolicy południa, więc w największy skwar i upał szliśmy sobie w pełnym słońcu drogą z prowadzącą z Kisumu do Busia (Kisumu to 3 co do wielkości miasto w Kenii, nad jeziorem Wiktorii, Busia z kolei to miasto na granicy z Ugandą). Poczułam co to znaczy Afryka równikowa w południe. Siedziałam na bagażniku roweru machając nóżkami niczym pięciolatka a pot płynął mi po plecach. KOSZMAR. Ale piękny.
Jest to rzadko spotykane, żeby przechadzać się drogą wzdłuż rowów pełnych wody i żab rechoczących nieustająco. W środku dnia. A na pobliskich polach te czarne ludki z tymi swoimi motykami kopiący czerwoną ziemię.
Targ nie okazał się niczym szczególnym, poza może faktem, że w tej mokrej krainie je się sporo ryb, więc i zapach jest odpowiedni. Kupiłam na targu tradycyjne koszyki wyplatane przez kobiety z plemienia Luo (czyli tutejszych autochtonów), trochę owoców i warzyw jak również „sugar cane” czyli najzwyklejszą trzcinę cukrową, która służy tutaj jako substytut lizaka. O jedzeniu to może jeszcze wam napisze później, co?
W jedną stronę rowerem, w drugą wróciłam Piki-Piki (czyli motorem-taksówką), bo myślałam, że może się trochę schłodzę dzięki temu :-)
Po południem późniejszym Krzysiek zawiózł mnie do Kogere (czyli w miejsce, gdzie pierwszy projekt Simba Friends Foundation miał miejsce). Zobaczyłam szkołę (robi wrażenie) i piękny ogród. Naprawdę fajna szkoła. Uciekając przed deszczem, który pada tu codziennie punktualnie o 18:00, minęliśmy po drodze kościół katolicki i Sega Polytechnics.
Wieczorkiem zaś odwiedził nas Emanuel (lokales, który uczony jest przez tutejszych Białasów gry na gitarze). Poznałam chłopaka już w dniu przyjazdu, bo plumkał coś na tej swojej gitarce jak przyszłam z Matatu. Uderzająco pierdołowate wrażenie sprawił. Natomiast w ten piękny wtorkowy wieczór to mnie normalnie z krzesła mało nie zrzucił, jak przyszedł i powiedział, że skomponował piosenkę i chciałby zagrać i zaśpiewać, czego wkrótce dokonał. Okazało się, że jest to pieśń wychwalająca me piękno i wspaniałość. Normalnie w szoku byłam. Raz mnie chłopak widział, a już się poznał na tym, że jestem cudna, boska i wspaniała. A tak poważnie to rozbawił mnie do łez.
Chłopak pocudował potem jeszcze coś z nowymi chwytami gitarowymi i postanowiliśmy pójść na miasto. Otwarta była tylko jedna mordownia, ale za to był stół do bilarda. Zagrałam jedną partyjkę z Krzysiem, a potem zostałam zaproszona do gry z lokalesami i przegrałam z kretesem dwie partie. No cóż. Bywa. Generalnie wesoła była impreza, nawet tańce były przez chwilę, ale jako że byłam jedną z 2 kobiet w barze, jedyną białą i nie-prostytutką, to po 3 minutach czułam wszystkie czarne oczy na mojej pupie i słyszałam jak murzynki przełykają ślinę walcząc z żądzami. No i tańce się skończyły.
A dziś obudziły mnie ryczące za oknem kurczaki. I kac. Pierwszy od dwóch miesięcy. Jak czasem fajnie pójść na imprezę i się napić. Tęsknię za tym aspektem mojego bycia w Polsce… Ale nic to, odbiję sobie jak wrócę. Szykujcie się!
Tymczasem kończę. Napiszę jeszcze później, bo tu w Sega chłopaki mają Internet bezprzewodowy podpięty do laptopa. Fajnie nie? Cywilizacja.
A i prąd jest, i woda w kranie, zimna co prawda, ale jest. I budynek, w którym mieszkają jest normalnie murowany a nie z kupy. No jak w domu prawie. Tylko wilgotno, duszno, parno i czarno!
Kocham Kenie, Kocham Polskę i was wszystkich też Kocham!
Kończę, bo kac wygania mnie po wodę mineralną.
Acha! Jadę dzisiaj do Busii, tam pod ugandyjską granicę. Fajnie będzie!
wtorek, 2 września 2008
Masajskie penisy
Tak mi się właśnie przypomniało, że chyba nie podzieliłam się z wami najbardziej erotyczną przygodą Masajską jaka do tej pory mi się wydarzyła. Było to już ładnych parę tygodni temu – zanim wprowadziliśmy się do domków z gówna (bo o tym, że w domku z gówna mieszkam to wiecie, prawda?).
Pojechałam z nikim innym ale właśnie z Simatem po patyki, z których wykonuje się konstrukcję Manyatt. Po drodze zabraliśmy trzech poważnie dorosłych Masajów, którzy nam te patyki przygotowali i mieli sprzedać. Po dotarciu na miejsce 4 Masajów ślicznie wrzuciło wielką stertę patyków na pakę naszego pick-up’a i dali hasło do odjazdu (Maabe!), toteż Kiwunia grzecznie usiadła za kółkiem, przekręciła klucz w stacyjce, lewą rączką wrzuciła bieg wsteczny, opuściła ręczny hamulec i … spojrzała we wsteczne lusterko! O ZGROZO! Okazało się bowiem, że jeden z Masajów który zajął centralne miejsce na kupie patyków, przodem do kierunku jazdy, nie trzymał nóg złączonych mimo, że pod swoim czerwonym kocykiem żadnej formy spodenek/majtek/czegokolwiek nie posiadał.
No lekko mnie przymurowało jak ujrzałam tego siusiaka czarnego w lusterku.
A teraz positive message do Białych Mężczyzn – Masajski siusiak luzem nie stanowi zagrożenia dla waszej męskości. Dodatkowo pewne afrykanistyczne źródła donoszą, że te czarne siusiaki to ogólnie przereklamowane są.
I tym optymistycznym akcentem zakończę
Buziaki
PS. Simat siedzial ze mna w szoferce. Prezentowany siusiak mial lat ok. 35 ;-)
Pojechałam z nikim innym ale właśnie z Simatem po patyki, z których wykonuje się konstrukcję Manyatt. Po drodze zabraliśmy trzech poważnie dorosłych Masajów, którzy nam te patyki przygotowali i mieli sprzedać. Po dotarciu na miejsce 4 Masajów ślicznie wrzuciło wielką stertę patyków na pakę naszego pick-up’a i dali hasło do odjazdu (Maabe!), toteż Kiwunia grzecznie usiadła za kółkiem, przekręciła klucz w stacyjce, lewą rączką wrzuciła bieg wsteczny, opuściła ręczny hamulec i … spojrzała we wsteczne lusterko! O ZGROZO! Okazało się bowiem, że jeden z Masajów który zajął centralne miejsce na kupie patyków, przodem do kierunku jazdy, nie trzymał nóg złączonych mimo, że pod swoim czerwonym kocykiem żadnej formy spodenek/majtek/czegokolwiek nie posiadał.
No lekko mnie przymurowało jak ujrzałam tego siusiaka czarnego w lusterku.
A teraz positive message do Białych Mężczyzn – Masajski siusiak luzem nie stanowi zagrożenia dla waszej męskości. Dodatkowo pewne afrykanistyczne źródła donoszą, że te czarne siusiaki to ogólnie przereklamowane są.
I tym optymistycznym akcentem zakończę
Buziaki
PS. Simat siedzial ze mna w szoferce. Prezentowany siusiak mial lat ok. 35 ;-)
czwartek, 28 sierpnia 2008
Simat idzie do szkoły - PART 2
Dziekuje wam BARDZO serdecznie za dotychczasowe wsparcie, ale nie krępujcie się, slijcie dalej wasze ciezko zarobione pieniadze.
Ja w tym tygodniu pracuje nad umowa, ktora podpiszemy, wiec wrzuce wam w formie elektronicznej, zebyscie mogli poczytac!
Sciski
Kiwi
Ja w tym tygodniu pracuje nad umowa, ktora podpiszemy, wiec wrzuce wam w formie elektronicznej, zebyscie mogli poczytac!
Sciski
Kiwi
Maji Moto – czyli gorąca woda, szczotka, pasta i higiena
Pewnie niektórzy z was myślą, że w Afryce to brud syf i ubóstwo. No i mają rację, generalnie. Jednakowoż, są takie miejsca w których jest czysto, miło i przyjemnie. Tak jest właśnie w Maji Moto, ale nie w całej miejscowości, bo ta raczej kwalifikuje się do tej części brudnej i syfiastej. Jest takie jedno miejsce – gorące źródło, do którego żadne polskie SPA się nie umywa i niech nawet umywać się nie próbuje.
Do tego właśnie źródła chodzimy co wieczór zażywać kąpieli wspaniale kojących rozkołatane zmysły. Jest naprawdę przyjemnie zanurzyć się w naturalnej wannie pełnej ciągle ciepłej wody, pod drzewami, pomiędzy którymi zobaczyć można niespotykanie rozgwieżdżone niebo. Wiatr kołysze liśćmi a jedyni współtowarzysze kąpieli, poza innymi Białasami, to od czasu do czasu nietoperze czy Bushbaby (tylko jak się siedzi bardzo cicho). Każdorazowa wyprawa to przy okazji nocne safari, bo do wodopoju ściągają tu Impale, Gnu i inne czworonożne stwory (czasem również słonie – wtedy jest absolutny zakaz kąpieli, bo słonie ludzi nie lubią, nie ma się co dziwić im z resztą). A w okolicy żyją całe stadka Springhear’ów, potocznie przez nas nazywane Skakunami. Są to jakieś dziwne Miksy kangura, myszoskoczka, wiewiórki i królika. Sugeruję oglądnąć sobie na wikipedii, bo ciężko sobie wyobrazić jak takie cuś wygląda, a za cholerę nie chce dać sobie zrobić ładnego zdjęcia.
Także, jeśli martwiliście się choćby przez chwilę, że zarastam brudem – nie martwcie się ani chwili dłużej. Co wieczór zażywam seansu w lokalnym SPA, przy świetle lamp naftowych, w doborowym towarzystwie Białasów. Warszawianka to dno w porównaniu z tym. Nawet Nałęczów się chowa. No miodzio, po prostu miodzio!
Do tego właśnie źródła chodzimy co wieczór zażywać kąpieli wspaniale kojących rozkołatane zmysły. Jest naprawdę przyjemnie zanurzyć się w naturalnej wannie pełnej ciągle ciepłej wody, pod drzewami, pomiędzy którymi zobaczyć można niespotykanie rozgwieżdżone niebo. Wiatr kołysze liśćmi a jedyni współtowarzysze kąpieli, poza innymi Białasami, to od czasu do czasu nietoperze czy Bushbaby (tylko jak się siedzi bardzo cicho). Każdorazowa wyprawa to przy okazji nocne safari, bo do wodopoju ściągają tu Impale, Gnu i inne czworonożne stwory (czasem również słonie – wtedy jest absolutny zakaz kąpieli, bo słonie ludzi nie lubią, nie ma się co dziwić im z resztą). A w okolicy żyją całe stadka Springhear’ów, potocznie przez nas nazywane Skakunami. Są to jakieś dziwne Miksy kangura, myszoskoczka, wiewiórki i królika. Sugeruję oglądnąć sobie na wikipedii, bo ciężko sobie wyobrazić jak takie cuś wygląda, a za cholerę nie chce dać sobie zrobić ładnego zdjęcia.
Także, jeśli martwiliście się choćby przez chwilę, że zarastam brudem – nie martwcie się ani chwili dłużej. Co wieczór zażywam seansu w lokalnym SPA, przy świetle lamp naftowych, w doborowym towarzystwie Białasów. Warszawianka to dno w porównaniu z tym. Nawet Nałęczów się chowa. No miodzio, po prostu miodzio!
sobota, 23 sierpnia 2008
Simat idzie do szkoły
Ladies’n’Gentlemen
Powstała w mojej głowie taka idea, ażeby Simata wysłać do szkoły. Chłopak jest bystrzak, świetnie gotuje, robi półki w kuchni i ogólnie wymiata pod wieloma względami. Szkoda, żeby się marnował, żeby skończył na pasaniu krów, w gównianym domku z wyrzezaną żoną i gromadką dzieci bez możliwości wyboru.
Pomyślałam więc, że można by wysłać go do szkoły od stycznia. Szkoła jest w Machakos (koło Nairobi), jest to Mumbuni Polytechnics, co w praktyce oznacza, że jest to szkoła zawodowa. Trymestr kosztuje ok. 9 000 KSH (all inclusive, czyli czesne, internat, wyżywienie, kieszonkowe, przejazdy, buty, ołówki itp a także egzaminy końcowe).
Simat będzie do szkoły uczęszczał przez 2 lata (to jest 6 trymestrów), marzy o tym, żeby zrobić kurs mechaniki samochodowej, prawo jazdy na wszystkie kategorie świata oraz kurs turystyczny, ponieważ chciałby zostać przewodnikiem turystycznym po Masai Mara. Wszyscy bardzo mu w tym kibicujemy, szczególnie odkąd odkryliśmy (na safari właśnie), że Simat zna wszystkie zwierzaki z imienia i nazwiska, wie jakie wydaja dzwieki, ile czasu są w ciąży, kiedy rodzą małe, co jedzą, czego nie, jakie są ich zwyczaje, czego nie lubią i dlaczego maja kropki, paski, rogi, nogi itp. Gdyby nie to, że nasz przewodnik od czasu do czasu coś wtrącał, nasz lokalny Maji-Motański Masaj opękałby nam całe safari.
Ale wracając do tematu. Szkoła jest naprawde fajna. Po 8 września jadę do niej już z Simatem, żeby sobie chłopak obejrzał, pozwiedzał i zadecydował czy chce czy nie. Ale na razie jest napalony jak szczerbaty na suchary, więc nie przewidujemy niechcenia.
I teraz TADAM, główny punkt programu. 2 lata nauki dla Simata to 54 000 KSH (sporo jak na Kenijskie warunki) a dla Polaka to 1650 PLN (na dwa lata, czyli 68,75 PLN miesięcznie).
Ja oczywiście jako pomysłodawczyni tego zwariowanego pomysłu zamierzam pokrywać te koszty. Ale pomyślałam sobie, że wielu z was ma przecież czasem nadpłynność finansową. 68,75 PLN to jest dla nas śmieszny pieniądz. Jedno wyjście do knajpy kończy się gorszym ubytkiem w portfelu, a tutaj może to zmienić chłopakowi życie.
Wyobraźcie sobie, że od takiej kwoty zależałoby czy skończycie studia czy nie. To naprawdę bardzo ważna rzecz. Jeśli zechcielibyście mnie wesprzeć, będę BARDZO BARDZO wdzięczna. Każde 5 zł się liczy.
Jeśli więc macie kilka złotych w portfelu, którymi moglibyście się podzielić z kimś kto tego potrzebuje – przelejcie je na konto (moje prywatne w Citibanku):
55 1030 0019 0109 8518 0122 6864
Tytułem: Dla Simata
Ja te pieniądze bezprowizyjnie wyjme z banku i wpłacę na konto, które zamierzam otworzyć Simatowi w listopadzie w Kenijskim Citibanku. O wszystkich wydatkach będę informowana na podstawie umowy, która zostanie spisana przeze mnie, Simata i Salatona (który ma dopilnować, żeby Simat wydał kasę na szkołę). Umowa będzie do wglądu przez każdego darczyńcę, podobnie jak wszystkie rachunki, faktury, bajery. Simat będzie zobowiązany do przesyłania raportów kwartalnych dotyczących jego postępów w nauce jak i innych aspektów zycia.
Ja sama zamierzam dołożyć jeszcze do tego obowiązkowy seans kinowy raz na miesiąc (bo w całej Kenii jest 8 kin, z czego 4 w Nairobi, a w Maji Moto nie słyszeli o czymś takim jak film, popcorn, Superman, Batman czy Brad Pitt).
Toteż jeszcze raz mały apel – podarujcie Simatowi parę złotych. Ładnie proszę w jego imieniu.
Powstała w mojej głowie taka idea, ażeby Simata wysłać do szkoły. Chłopak jest bystrzak, świetnie gotuje, robi półki w kuchni i ogólnie wymiata pod wieloma względami. Szkoda, żeby się marnował, żeby skończył na pasaniu krów, w gównianym domku z wyrzezaną żoną i gromadką dzieci bez możliwości wyboru.
Pomyślałam więc, że można by wysłać go do szkoły od stycznia. Szkoła jest w Machakos (koło Nairobi), jest to Mumbuni Polytechnics, co w praktyce oznacza, że jest to szkoła zawodowa. Trymestr kosztuje ok. 9 000 KSH (all inclusive, czyli czesne, internat, wyżywienie, kieszonkowe, przejazdy, buty, ołówki itp a także egzaminy końcowe).
Simat będzie do szkoły uczęszczał przez 2 lata (to jest 6 trymestrów), marzy o tym, żeby zrobić kurs mechaniki samochodowej, prawo jazdy na wszystkie kategorie świata oraz kurs turystyczny, ponieważ chciałby zostać przewodnikiem turystycznym po Masai Mara. Wszyscy bardzo mu w tym kibicujemy, szczególnie odkąd odkryliśmy (na safari właśnie), że Simat zna wszystkie zwierzaki z imienia i nazwiska, wie jakie wydaja dzwieki, ile czasu są w ciąży, kiedy rodzą małe, co jedzą, czego nie, jakie są ich zwyczaje, czego nie lubią i dlaczego maja kropki, paski, rogi, nogi itp. Gdyby nie to, że nasz przewodnik od czasu do czasu coś wtrącał, nasz lokalny Maji-Motański Masaj opękałby nam całe safari.
Ale wracając do tematu. Szkoła jest naprawde fajna. Po 8 września jadę do niej już z Simatem, żeby sobie chłopak obejrzał, pozwiedzał i zadecydował czy chce czy nie. Ale na razie jest napalony jak szczerbaty na suchary, więc nie przewidujemy niechcenia.
I teraz TADAM, główny punkt programu. 2 lata nauki dla Simata to 54 000 KSH (sporo jak na Kenijskie warunki) a dla Polaka to 1650 PLN (na dwa lata, czyli 68,75 PLN miesięcznie).
Ja oczywiście jako pomysłodawczyni tego zwariowanego pomysłu zamierzam pokrywać te koszty. Ale pomyślałam sobie, że wielu z was ma przecież czasem nadpłynność finansową. 68,75 PLN to jest dla nas śmieszny pieniądz. Jedno wyjście do knajpy kończy się gorszym ubytkiem w portfelu, a tutaj może to zmienić chłopakowi życie.
Wyobraźcie sobie, że od takiej kwoty zależałoby czy skończycie studia czy nie. To naprawdę bardzo ważna rzecz. Jeśli zechcielibyście mnie wesprzeć, będę BARDZO BARDZO wdzięczna. Każde 5 zł się liczy.
Jeśli więc macie kilka złotych w portfelu, którymi moglibyście się podzielić z kimś kto tego potrzebuje – przelejcie je na konto (moje prywatne w Citibanku):
55 1030 0019 0109 8518 0122 6864
Tytułem: Dla Simata
Ja te pieniądze bezprowizyjnie wyjme z banku i wpłacę na konto, które zamierzam otworzyć Simatowi w listopadzie w Kenijskim Citibanku. O wszystkich wydatkach będę informowana na podstawie umowy, która zostanie spisana przeze mnie, Simata i Salatona (który ma dopilnować, żeby Simat wydał kasę na szkołę). Umowa będzie do wglądu przez każdego darczyńcę, podobnie jak wszystkie rachunki, faktury, bajery. Simat będzie zobowiązany do przesyłania raportów kwartalnych dotyczących jego postępów w nauce jak i innych aspektów zycia.
Ja sama zamierzam dołożyć jeszcze do tego obowiązkowy seans kinowy raz na miesiąc (bo w całej Kenii jest 8 kin, z czego 4 w Nairobi, a w Maji Moto nie słyszeli o czymś takim jak film, popcorn, Superman, Batman czy Brad Pitt).
Toteż jeszcze raz mały apel – podarujcie Simatowi parę złotych. Ładnie proszę w jego imieniu.
Safari Masai Mara 17-18.08.2008
Nie będę pisać dużo, bo wszystko to co się tam działo sprowadzało się zdecydowanie bardziej do widzenia niż cokolwiek innego w moim życiu. Żaden budynek, żadne miasto, żaden wytwór człowieka nie może równać się z obserwacją tętniącego życia, płynącego spokojnie przez sawannę milionami zwierzęcych istnień.
http://picasaweb.google.com/ekijewska/MasaiMara
Będąc w Masai Mara ma się takie przeświadczenie, że czas się tam zatrzymał. Że ten krąg życia toczy się tam nieustannie przez miliony lat i ma on centralnie w nosie to, co dzieje się poza parkiem. Lwy zjadają gnu, gnu zjada trawę, słonie jedzą drzewa a sępy jedzą wszystko co popadnie. I do tego taki nieograniczony przestwór tego parku. Po horyzont. Bezkres.
Jedynym przeszkadzaczem są oczywiście ludzie w tych safari autach, ale to można pominąć.
Jest tam po prostu pięknie.
Ja nigdy nie uważałam się za jakąś szczególną miłośniczkę łona natury, choć odnosiłam się do niej z szacunkiem. Ale to doświadczenie przewróciło mi świat trochę.
Jacy my jesteśmy ubodzy i biedni i nadzy z tym naszym betonem, asfaltem, tym przetworzeniem i przekształceniem. Z pustymi lasami. Z pustymi łąkami. Z tymi kilkoma sarenkami, niedźwiadkami i paroma ptaszkami. Bieda i nędza.
Prawdziwe bogactwo jest tutaj. Nadchodzi z każdej strony, szczerzy kły, mlaska, wydaje jakieś swoje różne dźwięki, śmierdzi, merda ogonem, rozpościera skrzydła i pochyla się nad rozkładającą się śmierdzącą padliną. To oni są bogaczami. A my, pozbawieni natury białasy, ciągniemy tu dziesiątkami i tacy wygłodniali, spragnieni, jak hieny, próbujemy chociaż troszeczkę się tym posilić.
Nie chcę wracać do Europy po tym co tu widziałam. Nie chcę równych dróg, prądu, bieżącej wody, Internetu i całej reszty białych wymysłów. Wolę tę ciszę. Wiatr szumiący w nieszczelnym dachu mojego domku z gówna, palące słońce, cowieczorne koncerty świerszczy, kąpiele w gorącym źródle między drzewami w towarzystwie nietoperzy, tę ciszę, ten spokój, ten brak pośpiechu…
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić powrotu do Warszawy. Na szczęście na razie nie muszę.
Myślę sobie tylko czasem, że to jest takie miejsce, w którym mój Tato czułby się bardzo szczęśliwy. Może Enkai go tutaj przyprowadzi…
http://picasaweb.google.com/ekijewska/MasaiMara
Będąc w Masai Mara ma się takie przeświadczenie, że czas się tam zatrzymał. Że ten krąg życia toczy się tam nieustannie przez miliony lat i ma on centralnie w nosie to, co dzieje się poza parkiem. Lwy zjadają gnu, gnu zjada trawę, słonie jedzą drzewa a sępy jedzą wszystko co popadnie. I do tego taki nieograniczony przestwór tego parku. Po horyzont. Bezkres.
Jedynym przeszkadzaczem są oczywiście ludzie w tych safari autach, ale to można pominąć.
Jest tam po prostu pięknie.
Ja nigdy nie uważałam się za jakąś szczególną miłośniczkę łona natury, choć odnosiłam się do niej z szacunkiem. Ale to doświadczenie przewróciło mi świat trochę.
Jacy my jesteśmy ubodzy i biedni i nadzy z tym naszym betonem, asfaltem, tym przetworzeniem i przekształceniem. Z pustymi lasami. Z pustymi łąkami. Z tymi kilkoma sarenkami, niedźwiadkami i paroma ptaszkami. Bieda i nędza.
Prawdziwe bogactwo jest tutaj. Nadchodzi z każdej strony, szczerzy kły, mlaska, wydaje jakieś swoje różne dźwięki, śmierdzi, merda ogonem, rozpościera skrzydła i pochyla się nad rozkładającą się śmierdzącą padliną. To oni są bogaczami. A my, pozbawieni natury białasy, ciągniemy tu dziesiątkami i tacy wygłodniali, spragnieni, jak hieny, próbujemy chociaż troszeczkę się tym posilić.
Nie chcę wracać do Europy po tym co tu widziałam. Nie chcę równych dróg, prądu, bieżącej wody, Internetu i całej reszty białych wymysłów. Wolę tę ciszę. Wiatr szumiący w nieszczelnym dachu mojego domku z gówna, palące słońce, cowieczorne koncerty świerszczy, kąpiele w gorącym źródle między drzewami w towarzystwie nietoperzy, tę ciszę, ten spokój, ten brak pośpiechu…
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić powrotu do Warszawy. Na szczęście na razie nie muszę.
Myślę sobie tylko czasem, że to jest takie miejsce, w którym mój Tato czułby się bardzo szczęśliwy. Może Enkai go tutaj przyprowadzi…
Kiwi ma Firestonki!!
W Afryce powstają rozmaite ciekawe wynalazki (np. flying toilet - wynalazek z Kibery*), powstają też ciekawe formy recyklingu. Jedną z nich jest wykorzystywanie zużytych opon na potrzeby przemysłu obuwniczego. Buty znane jako Tyre-shoes albo Firestone-shoes (po polsku – firestonki) można nabyć tu na każdym rogu i w co drugim sklepie. Wyrób jest prosty w konstrukcji, trwały i tani. Komfort chodzenia w tych butach dobrze odzwierciedla cenę (you get what you pay for :-P). Sprzedawane są one w rozmiarach odpowiadających angielskiej butowej rozmiarówce, co oczywiście nie oznacza, że rozmiar jest jakoś skrajnie ustandaryzowany – nie nie. Każda para jest tak niepowtarzalna jak paski na plecach żyrafy.
Ponieważ mnie generalnie kręcą rozmaite lokalne dziwności – postanowiłam za 100 KSH (3,50 pln) nabyć takie buty, w rozmiarze 6 (bo nie mogą być za małe gdyż wtedy palce nie są odpowiednio chronione). W wyborze odpowiedniej pary towarzyszył mi naturalnie Simat, który to również zaoferował pomoc w dopasowaniu butów do mojej stopy. Dokumentacja fotograficzna znajduje się tu:
http://picasaweb.google.com/ekijewska/KiwiMaFirestonkiCzyliButyZOpony
Buty nabyłam w Maji Moto, u Aliego, mojego ulubionego sprzedawcy. Bo w MM są generalnie tylko 2 sklepy, jeden bar, jeden lokal 2w1 (hotel i rzeźnik), młyn do mielenia kukurydzy i ogólny syf. Zdjęcia z Szoping Center w MM przedstawiają się następująco:
http://picasaweb.google.com/ekijewska/MajiMotoShopingCenter
-------------------------------------------------------------------------------------
* - flying toilet to taki kibelek dla biedaków. W Kiberze (slumsach nairobianskich) mieszka bowiem ok. 1 miliona ludzi, a toalet naliczyli tam zaledwie kilka tysięcy... Toteż mieszkańcy Kibery wymyślili flying toilet. Robią kupę do foliówki, związują na supełek i rzucają jak najdalej od swojego domostwa. Tym samym toilet jest dosłownie latająca. Biada tym, którzy na trajektorii lotu toalety się znajdują.
Ponieważ mnie generalnie kręcą rozmaite lokalne dziwności – postanowiłam za 100 KSH (3,50 pln) nabyć takie buty, w rozmiarze 6 (bo nie mogą być za małe gdyż wtedy palce nie są odpowiednio chronione). W wyborze odpowiedniej pary towarzyszył mi naturalnie Simat, który to również zaoferował pomoc w dopasowaniu butów do mojej stopy. Dokumentacja fotograficzna znajduje się tu:
http://picasaweb.google.com/ekijewska/KiwiMaFirestonkiCzyliButyZOpony
Buty nabyłam w Maji Moto, u Aliego, mojego ulubionego sprzedawcy. Bo w MM są generalnie tylko 2 sklepy, jeden bar, jeden lokal 2w1 (hotel i rzeźnik), młyn do mielenia kukurydzy i ogólny syf. Zdjęcia z Szoping Center w MM przedstawiają się następująco:
http://picasaweb.google.com/ekijewska/MajiMotoShopingCenter
-------------------------------------------------------------------------------------
* - flying toilet to taki kibelek dla biedaków. W Kiberze (slumsach nairobianskich) mieszka bowiem ok. 1 miliona ludzi, a toalet naliczyli tam zaledwie kilka tysięcy... Toteż mieszkańcy Kibery wymyślili flying toilet. Robią kupę do foliówki, związują na supełek i rzucają jak najdalej od swojego domostwa. Tym samym toilet jest dosłownie latająca. Biada tym, którzy na trajektorii lotu toalety się znajdują.
piątek, 8 sierpnia 2008
Simat - Mój Masajski Mąż
Niektórzy wiedzą juz o tym zapewne, ze mam Masajskiego Małzonka. Ma na imię Simat i należy do radosnego plemienia Ludzi Coca-Coli (bo Masaj jest jak Coca-Cola w butelce - czarny w całości i czerwoną ma etykietkę - szukę). A że tu Coca-Cola wszędzie i Masajowie wszędzie to tym bardziej. No i znak tuż przed Narok: "Welcome to the Coke Side of Life" mówi wszystko.
Jak to? Zechcecie zapytać. No więc to tak, że tutaj jak kobieta idzie w towarzystwie mężczyzny to może to tylko i wyłącznie byc jej mąz. Nie ma szlajania się z kumplami po okolicy. I tak się jakos zdarzyło jakiś czas temu, że poszłam z Simatem (który pracuje z nami w charakterze kucharza-malarza-akrobaty i ogólnej złotej rączki) do Shopping Center (nazwa stosowana z dużym nadużyciem), gdzie znudzone dziećmi kobiety przesiadują na schodach sklepów i obserwują bacznie okolicę. No i nagle nadchodzi Simat, a za nim pełznie Mzungu. I już usta pełne plotek.
Następnego dnia dowiedziałam się od naszej zaprzyjaźnionej Kanadyjki-Wolontariuszki Cheryl, że słyszała, że się wydalam za Simata. Później poszłam zrobić pranie nad rzeką (kolejne miejsce kongregacji kobiet) gdzie slyszałam tylko Mzungu, Simat, Simat, Mzungu. A wisienkę na czubek dołożył Salaton Ole Ntutu - wódz - który przyszedł i powiedział, ze juz zbiera krowy dla Simata, zeby mógł za mnie zapłacic i szykuje ceremonie.
Dodam tylko, że Simat jest najmłodszym synem jednej z Wdów z Salatonowej wioski. Ma lat koło 22, z tego co jest w stanie oszacować i grzecznie i potulnie uczy mnie Swahili.
A poza tym jest fanem Boba Marleya i od kiedy dostał mp3 zapełnioną Bobem właśnie, jego myśli krąża między Etiopia a Jamajką. Za cholerę sie nie da z chłopakiem porozumieć, więc w ciszy oczekujemy na wyczerpanie sie baterii...
Ale poza tym Simat złoty chłopak jest, pierze, sprząta, gotuje, nosi wodę, zbiera drewno, kosi trawę i za to szacun dla niego Coca-Colowy.
A! jeszcze jedno. Simat chce miec tylko 1 żonę, niewyrzezaną i 2 dzieci. I wie co to antykoncepcja, a nawet jak go zapytałam czy jest HIV positive czy negative jak pokroił sobie palca i go opatrywalam (sama mam dlonie jakbym walczyła z jeżozwierzem), to powiedział, że jeśli chcę to możemy pojechać do szpitala i zrobić odpowiednie badania. Normalnie człowiek żarówka - tak oświecony! :-P
Jak to? Zechcecie zapytać. No więc to tak, że tutaj jak kobieta idzie w towarzystwie mężczyzny to może to tylko i wyłącznie byc jej mąz. Nie ma szlajania się z kumplami po okolicy. I tak się jakos zdarzyło jakiś czas temu, że poszłam z Simatem (który pracuje z nami w charakterze kucharza-malarza-akrobaty i ogólnej złotej rączki) do Shopping Center (nazwa stosowana z dużym nadużyciem), gdzie znudzone dziećmi kobiety przesiadują na schodach sklepów i obserwują bacznie okolicę. No i nagle nadchodzi Simat, a za nim pełznie Mzungu. I już usta pełne plotek.
Następnego dnia dowiedziałam się od naszej zaprzyjaźnionej Kanadyjki-Wolontariuszki Cheryl, że słyszała, że się wydalam za Simata. Później poszłam zrobić pranie nad rzeką (kolejne miejsce kongregacji kobiet) gdzie slyszałam tylko Mzungu, Simat, Simat, Mzungu. A wisienkę na czubek dołożył Salaton Ole Ntutu - wódz - który przyszedł i powiedział, ze juz zbiera krowy dla Simata, zeby mógł za mnie zapłacic i szykuje ceremonie.
Dodam tylko, że Simat jest najmłodszym synem jednej z Wdów z Salatonowej wioski. Ma lat koło 22, z tego co jest w stanie oszacować i grzecznie i potulnie uczy mnie Swahili.
A poza tym jest fanem Boba Marleya i od kiedy dostał mp3 zapełnioną Bobem właśnie, jego myśli krąża między Etiopia a Jamajką. Za cholerę sie nie da z chłopakiem porozumieć, więc w ciszy oczekujemy na wyczerpanie sie baterii...
Ale poza tym Simat złoty chłopak jest, pierze, sprząta, gotuje, nosi wodę, zbiera drewno, kosi trawę i za to szacun dla niego Coca-Colowy.
A! jeszcze jedno. Simat chce miec tylko 1 żonę, niewyrzezaną i 2 dzieci. I wie co to antykoncepcja, a nawet jak go zapytałam czy jest HIV positive czy negative jak pokroił sobie palca i go opatrywalam (sama mam dlonie jakbym walczyła z jeżozwierzem), to powiedział, że jeśli chcę to możemy pojechać do szpitala i zrobić odpowiednie badania. Normalnie człowiek żarówka - tak oświecony! :-P
Bardziej osobiście - na prośbę osób trzecich
Nie bardzo wiem co mogłabym napisać o bardziej osobistych odczuciach, poza tym, że spanie w namiocie przez miesiąc może wejść w krew i jest nawet całkiem przyjemne. Że cowieczorne ogniska bardzo zbliżają ludzi i że bardzo mi się tu podoba i chciałabym zostać jak najdłuzej, ale nie do końca zycia. Oznaczałoby to bowiem konieczność dostosowania się do panujących tu reguł. A jak niby przyzwyczaić się do tego, ze męzczyzna, do którego mówisz w połowie twojej wypowiedzi odwraca się i odchodzi? Hołdując zasadzie, ze mówiących kobiet słucha sie tak jak szczekających psów...
Jak można się przyzwyczaić do tego, że kobiety harują jak woły a mezczyzni ze stoickim spokojem na to patrzą. I nie tylko Masajek to dotyczy. Gdy wyładowywaliśmy materiały z cięzarówki na budowę, która już się zaczęła, chciałam przestawić leżąca w naszym magazynie siatkę. Było jej z 5-6 rolek. Przeniosłam jedną, drugą, odwracam sie i widzę grupę 20 chłopa patrzących na moje poczynania. Powiedziałam im więc dobitnie, ze między mną a Masajkami jest pewna subtelna róznica. Nie będzie tak, ze ja bede pracowac a oni patrzec. Co najwyzej na odwrót. To się wszyscy nagle rzucili do tych 2-3 rolek, bo im Mzungu na honor wjechała...
Ale generalnie Masajowie mają świetnie wyrobiony tryb Stand-By. Jak tylko widzą jelenia, który mógłby pracować za nich, to pach, rączki w kieszonki i obserwacja.
Leniwce...
Jak można się przyzwyczaić do tego, że kobiety harują jak woły a mezczyzni ze stoickim spokojem na to patrzą. I nie tylko Masajek to dotyczy. Gdy wyładowywaliśmy materiały z cięzarówki na budowę, która już się zaczęła, chciałam przestawić leżąca w naszym magazynie siatkę. Było jej z 5-6 rolek. Przeniosłam jedną, drugą, odwracam sie i widzę grupę 20 chłopa patrzących na moje poczynania. Powiedziałam im więc dobitnie, ze między mną a Masajkami jest pewna subtelna róznica. Nie będzie tak, ze ja bede pracowac a oni patrzec. Co najwyzej na odwrót. To się wszyscy nagle rzucili do tych 2-3 rolek, bo im Mzungu na honor wjechała...
Ale generalnie Masajowie mają świetnie wyrobiony tryb Stand-By. Jak tylko widzą jelenia, który mógłby pracować za nich, to pach, rączki w kieszonki i obserwacja.
Leniwce...
Maji Moto bez światła...
W Maji Moto nie ma prądu (szokujące, prawda?), o biezacej wodzie też tylko legendy krążą, w związku z czym pobiera ją się w źródle (Enkare Nairowa = Maji Moto = Hot Water = Gorąca Woda), nalewając do kanistrów i taszczy się tę wodę do swojej wioski, czasem nawet kilkanaście kilometrów. Oczywiście noszenie wody to obowiązek kobiet. Masaj tak ciężką pracą swych rąk nie kala. A co do prądu - w najnowocześniejszym Kraalu w okolicy (czytaj - w Wiosce Wdów) jest solar, inwerter i akumulator i jest to miejsce gdzie można naładować komórkę i laptopa za odpowiednio 20 i 100 KSH. Pieniądze trafiają do Wdowiego Gara, który ze względów kulturowych zazwyczaj jest pustawy.
Maji Moto to idealne miejsce na koncert unplugged. Bo nie ma chu-chu żeby się tu gdziekolwiek wpluggować.
Maji Moto to idealne miejsce na koncert unplugged. Bo nie ma chu-chu żeby się tu gdziekolwiek wpluggować.
Życie Maasaja jako choroba zawodowa
Jak to jest z tymi Masajami? Z jednej strony śliczni chłopcy i dziewczęta w czerwonych strojach, bo czerwony to boski kolor, a z drugiej strony to tak pięknie nie jest...
Ale od początku.
Masaj rodzi się dzięki grawitacji. Matka rodzi go na stojąco. Grawitacja ciągnie go za główkę w dół. Być może już to powoduje ich późniejsze głupie pomysły. Ale mimo wszystko jest to jednak troszkę męczące dla Masajskiej Matki. Jakoś słabo sobie wyobrażam 8 godzinny poród z komplikacjami na stojąco. Słabo mi na samą myśl, że miałabym przez 8 godzin STAĆ, a co dopiero rodzić... Kosmos...
Jak już Masaj urodzony, to jest z górki. O ile oczywiście jest chłopcem. Bo z dziewczynkami jest znacznie mniej ciekawie...
W wieku 9 lat są one wyrzezane.
9 letnie dziecko, zanim dostanie pierwszą miesiączkę, zanim zaczną roznąć jej piersi i w ogóle zanim odkryje na czym tak na prawdę polego różnica między płciami, zostaje pozbawiona łechtaczki. Choć to duże uogólnienie.
Zabieg wyrzezania odbywa się w domu (przypominam, że jest to chatka z gówna), za ręce i nogi trzymają ją tacy lokalni odpowiednicy rodziców chrzestnych, a jedna z kobiet z wioski, zwykle starsza często jakaś zielarka, wróżka czy inna wiedźma, przy użyciu żyletki, zaostrzonego kamienia lub kawałka metalu przypominajacego grot strzały wycina WSZYSTKIE TKANKI z dziecięcego krocza, aż poczuję gołą kość łonową pod palcami.
Całe to wyrzezanie oczywiście tylko po to, żeby zachować czystość. Ponieważ dziewczyna, która zaszłaby w ciąże przed wyrzezamiem zostaje wyrzucona ze społeczności. Stąd ten wiek. 9-latka raczej w ciążę nie zajdzie.
Po zabiegu wielka krwawiąca rana polewana jest śmietaną, a nogi dziewczyny podwiązane tak, aby nie mogła ich złączyć i aby przez to rana nie zabliźniła się nie pozostawiając żadnej dziurki. Bo przecież chociaż jedna dziurka potrzebna jest Masajom płci męskiej, aby mogli skonsymować dobrze wyżezane małzeństwo. Po kilku dniach, dziewczynka naturalnie może wrócić do swojej codziennej pracy - czyli tachania wody ze źródła do wioski, przynoszenia drewna na opał, jak również może zacząć sie przygotowywać do zamążpójścia, które następuje wkrótce po pierwszej miesiączce.
Potem już tylko odpowiednia ilość krów ofiarowanych jej ojcu jako zapłata i szczęśliwe pożycie gwarantowane. Im więcej krów tym szczęśliwsze, naturalnie...
Z tym, że Masajka raczej na dozgonną miłość męża to liczyć nie może. Masaj kocha (?) żonę swą do momentu, w którym mu się nie znudzi lub do dnia w którym spodoba mu się inna Masajka. Wtedy może nabyć drogą kupna nową żonę, naturalnie świeższą, nieużywaną, fajnie wyrzezaną czarnulkę, która będzie mu służyć. Jak również jego przyjaciołom. Bo przecież wszystkim trzeba się dzielić, żonami też.
Żona numer X, jeśli zostanie wydana za starego grzyba (a Ci najczęściej są bogatsi niż młodzi chłopcy), może liczyć na rychły zgon męża, ale wtedy już nigdy z nikogo za mąż nie wyjdzie. Bo recyklingu się tu nie stosuje. W żadnej dziedzinie. Jeśli ma szczęście i brat jej męża zechce ją odziedziczyć wraz z krowami (albo jeśli syn jest wystarczająco dorosły). Gorzej jeśli nie chce. Wtedy Masajka pozbawiona prawa posiadania ziemii i bydła, zostaje bez środków do życia ale za to z gromadką dzieci. Bo o antykoncepcji słyszeli tu tylko najbardziej światli obywatele, a i ci tylko słyszeli. W praktyce antykoncepcja stosowana jest tylko u kóz i owiec. A ludzie to przecież istoty wyższe, antykoncepcja im nie potrzebna...
Ale od początku.
Masaj rodzi się dzięki grawitacji. Matka rodzi go na stojąco. Grawitacja ciągnie go za główkę w dół. Być może już to powoduje ich późniejsze głupie pomysły. Ale mimo wszystko jest to jednak troszkę męczące dla Masajskiej Matki. Jakoś słabo sobie wyobrażam 8 godzinny poród z komplikacjami na stojąco. Słabo mi na samą myśl, że miałabym przez 8 godzin STAĆ, a co dopiero rodzić... Kosmos...
Jak już Masaj urodzony, to jest z górki. O ile oczywiście jest chłopcem. Bo z dziewczynkami jest znacznie mniej ciekawie...
W wieku 9 lat są one wyrzezane.
9 letnie dziecko, zanim dostanie pierwszą miesiączkę, zanim zaczną roznąć jej piersi i w ogóle zanim odkryje na czym tak na prawdę polego różnica między płciami, zostaje pozbawiona łechtaczki. Choć to duże uogólnienie.
Zabieg wyrzezania odbywa się w domu (przypominam, że jest to chatka z gówna), za ręce i nogi trzymają ją tacy lokalni odpowiednicy rodziców chrzestnych, a jedna z kobiet z wioski, zwykle starsza często jakaś zielarka, wróżka czy inna wiedźma, przy użyciu żyletki, zaostrzonego kamienia lub kawałka metalu przypominajacego grot strzały wycina WSZYSTKIE TKANKI z dziecięcego krocza, aż poczuję gołą kość łonową pod palcami.
Całe to wyrzezanie oczywiście tylko po to, żeby zachować czystość. Ponieważ dziewczyna, która zaszłaby w ciąże przed wyrzezamiem zostaje wyrzucona ze społeczności. Stąd ten wiek. 9-latka raczej w ciążę nie zajdzie.
Po zabiegu wielka krwawiąca rana polewana jest śmietaną, a nogi dziewczyny podwiązane tak, aby nie mogła ich złączyć i aby przez to rana nie zabliźniła się nie pozostawiając żadnej dziurki. Bo przecież chociaż jedna dziurka potrzebna jest Masajom płci męskiej, aby mogli skonsymować dobrze wyżezane małzeństwo. Po kilku dniach, dziewczynka naturalnie może wrócić do swojej codziennej pracy - czyli tachania wody ze źródła do wioski, przynoszenia drewna na opał, jak również może zacząć sie przygotowywać do zamążpójścia, które następuje wkrótce po pierwszej miesiączce.
Potem już tylko odpowiednia ilość krów ofiarowanych jej ojcu jako zapłata i szczęśliwe pożycie gwarantowane. Im więcej krów tym szczęśliwsze, naturalnie...
Z tym, że Masajka raczej na dozgonną miłość męża to liczyć nie może. Masaj kocha (?) żonę swą do momentu, w którym mu się nie znudzi lub do dnia w którym spodoba mu się inna Masajka. Wtedy może nabyć drogą kupna nową żonę, naturalnie świeższą, nieużywaną, fajnie wyrzezaną czarnulkę, która będzie mu służyć. Jak również jego przyjaciołom. Bo przecież wszystkim trzeba się dzielić, żonami też.
Żona numer X, jeśli zostanie wydana za starego grzyba (a Ci najczęściej są bogatsi niż młodzi chłopcy), może liczyć na rychły zgon męża, ale wtedy już nigdy z nikogo za mąż nie wyjdzie. Bo recyklingu się tu nie stosuje. W żadnej dziedzinie. Jeśli ma szczęście i brat jej męża zechce ją odziedziczyć wraz z krowami (albo jeśli syn jest wystarczająco dorosły). Gorzej jeśli nie chce. Wtedy Masajka pozbawiona prawa posiadania ziemii i bydła, zostaje bez środków do życia ale za to z gromadką dzieci. Bo o antykoncepcji słyszeli tu tylko najbardziej światli obywatele, a i ci tylko słyszeli. W praktyce antykoncepcja stosowana jest tylko u kóz i owiec. A ludzie to przecież istoty wyższe, antykoncepcja im nie potrzebna...
czwartek, 31 lipca 2008
18.07.2008 – Piątek
Przyspieszony kurs jazdy po lewej stronie i jednoczesnej fotografii.
Straszne są drogi w tej Kenii… Doszłam do wniosku, że kolory dróg na mapie odpowiadają kolorowi ziemi, która została ubita i służy do jazdy. Np. droga z Narok do Masai Mara jest na mapie oznaczona kolorem czerwonym. Jedzie się tutaj po czerwonym żwirku, który ktoś dla fantazji posypał asfaltem jak kruszonką. Cudowna przygoda. Z kolei droga odchodząca od w/w w stronę Maji Moto ma na mapie kolor żółty i z przymrużeniem oka odpowiednim, można stwierdzić, że jest ona rzeczywiście żółta. Choć bliżej jej do brudnego beżu, względnie do pylistego syfu. Do tego ukształtowana dość fikuśnie w koleiny, dziury, rowy, wyżłobienia po zeszłorocznych deszczach itp, stanowi całkiem fajny tor do treningu przed rajdami typu Paryż-Dakar. Jak do listopada nie nabawię się pylicy od jazdy tymi drogami, to wystartuje w takim rajdzie. Matizem, żeby nie było żadnych ułatwień ani udogodnień. Pewnie i tak będzie wygodniej niż w simbusie, który jest toyotą wymyśloną dla wybitnie małych ludzi. Na nic nie ma miejsca, szczególnie zaś na prawy łokieć, który za sprawą lewostronnego ruchu pozostaje bezrobotny. Jego przedłużenie odpowiada za włączanie kierunkowskazów. Pierwsze próby ich włączania zakończyły się dla mnie machaniem wycieraczkami.
Oczywiście nie jest tak, że jeździłam sobie bez celu – pojechaliśmy kosić trawę na dach chatek. Jak wracałam z pierwszym ładunkiem, po drodze spotkałam wielkie stado Thompsonów (małych antylopek). Było ich około 30. Ponieważ nie mogłam się zatrzymać bo zwierzaki mi uciekały, zaczęłam jechać za nimi i jednocześnie robić zdjęcia. No i droga nie sprzyjała. Ale kilka ładnych fotek udało się strzelić.
Straszne są drogi w tej Kenii… Doszłam do wniosku, że kolory dróg na mapie odpowiadają kolorowi ziemi, która została ubita i służy do jazdy. Np. droga z Narok do Masai Mara jest na mapie oznaczona kolorem czerwonym. Jedzie się tutaj po czerwonym żwirku, który ktoś dla fantazji posypał asfaltem jak kruszonką. Cudowna przygoda. Z kolei droga odchodząca od w/w w stronę Maji Moto ma na mapie kolor żółty i z przymrużeniem oka odpowiednim, można stwierdzić, że jest ona rzeczywiście żółta. Choć bliżej jej do brudnego beżu, względnie do pylistego syfu. Do tego ukształtowana dość fikuśnie w koleiny, dziury, rowy, wyżłobienia po zeszłorocznych deszczach itp, stanowi całkiem fajny tor do treningu przed rajdami typu Paryż-Dakar. Jak do listopada nie nabawię się pylicy od jazdy tymi drogami, to wystartuje w takim rajdzie. Matizem, żeby nie było żadnych ułatwień ani udogodnień. Pewnie i tak będzie wygodniej niż w simbusie, który jest toyotą wymyśloną dla wybitnie małych ludzi. Na nic nie ma miejsca, szczególnie zaś na prawy łokieć, który za sprawą lewostronnego ruchu pozostaje bezrobotny. Jego przedłużenie odpowiada za włączanie kierunkowskazów. Pierwsze próby ich włączania zakończyły się dla mnie machaniem wycieraczkami.
Oczywiście nie jest tak, że jeździłam sobie bez celu – pojechaliśmy kosić trawę na dach chatek. Jak wracałam z pierwszym ładunkiem, po drodze spotkałam wielkie stado Thompsonów (małych antylopek). Było ich około 30. Ponieważ nie mogłam się zatrzymać bo zwierzaki mi uciekały, zaczęłam jechać za nimi i jednocześnie robić zdjęcia. No i droga nie sprzyjała. Ale kilka ładnych fotek udało się strzelić.
17.07.2008 – Czwartek
Narok – miasto piachu, syfu, kurzu, brudu i śmieci.
W końcu nadchodzi mój czas na kontakt z cywilizacją!!!!!! INTERNET J
A wyobrażacie sobie, że przez tydzień można nie odbierać poczty, nie sprawdzać newsów, nie ggadać, nie czatować i w ogóle mieć komputer ogólnie w dupie? Naprawdę. Za to można co wieczór siedzieć przy ognisku w pełni księżyca i słuchać świerszczy, które są tu wielkości myszy. I przyglądać się nietoperzom w kolorze pomarańczowym.
Narok jak to Narok – syf malaria nabiera nowego znaczenia J podobnie jak syf, kiła i mogiła :-P
Fajne w Narok jest tylko to, że kupuje się tam jedzenie. I to nie byle jakie. Tym razem kupujemy np. avocado w cenie 10 KSH (33 grosze) za sztukę. Każde z nich wielkości strusiego jaja, do tego miękkie i pachnące. Oprócz tego banany, papaje i mango, które są jak małe arbuzy. Wiele rzeczy można Afryce zarzucić, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że nie mają fajnych owoców. Słaby mają za to chleb. Jedzą chleb tostowy tylko. W końcu to brytyjska kolonia. Aż żałujemy, że nie jesteśmy w Mozambiku, gdzie jak przystało na prawie francuzów, serwuje się bagietki i inne francuskie bułeczki-pierdolniczki.
Wracając z Narok mam swoje pierwsze przeżycia z dziką zwierzyną. Widziałam zebry, strusia, impale, a potem jeszcze małpy. Jakieś takie szare puszyste z długimi pokręconymi ogonami.
W końcu nadchodzi mój czas na kontakt z cywilizacją!!!!!! INTERNET J
A wyobrażacie sobie, że przez tydzień można nie odbierać poczty, nie sprawdzać newsów, nie ggadać, nie czatować i w ogóle mieć komputer ogólnie w dupie? Naprawdę. Za to można co wieczór siedzieć przy ognisku w pełni księżyca i słuchać świerszczy, które są tu wielkości myszy. I przyglądać się nietoperzom w kolorze pomarańczowym.
Narok jak to Narok – syf malaria nabiera nowego znaczenia J podobnie jak syf, kiła i mogiła :-P
Fajne w Narok jest tylko to, że kupuje się tam jedzenie. I to nie byle jakie. Tym razem kupujemy np. avocado w cenie 10 KSH (33 grosze) za sztukę. Każde z nich wielkości strusiego jaja, do tego miękkie i pachnące. Oprócz tego banany, papaje i mango, które są jak małe arbuzy. Wiele rzeczy można Afryce zarzucić, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że nie mają fajnych owoców. Słaby mają za to chleb. Jedzą chleb tostowy tylko. W końcu to brytyjska kolonia. Aż żałujemy, że nie jesteśmy w Mozambiku, gdzie jak przystało na prawie francuzów, serwuje się bagietki i inne francuskie bułeczki-pierdolniczki.
Wracając z Narok mam swoje pierwsze przeżycia z dziką zwierzyną. Widziałam zebry, strusia, impale, a potem jeszcze małpy. Jakieś takie szare puszyste z długimi pokręconymi ogonami.
16.07.2008 – Środa
Kaja choruje na malarię, a ja pilnuję domków z gówna i robię obiad.
Przechodzę dzisiaj szybki kurs gotowania sukumy. Sukuma to daleka afrykańska krewna szpinaku. Równie smaczna. Serwuje się ją na każdy obiad, bo jest zdrowa i pożywna. Wszyscy lubimy sukumę. Oprócz sukumy jest fasolka szparagowa (mniam) i mashed-potatoes, czyli takie puree z jakimś grochem w środku, cebulką, pomidorkiem. Mniam. Całkiem smaczne. Robię z przepisu Daniela. Jedynym problemem jest to, że jak na 7 osób to trochę małą porcję przygotowuję. Ale za to na deserek wcinamy BANANY Z GRILLA. W ogóle w Kenii jest zylion rodzajów bananów, jak jabłek w Polsce, a moje ulubione dotychczas to takie małe bananki, które smakiem przypominają bardziej mango niż banana. PYCHA.
Kaji malaria polega na tym, że nikt nie pozwala jej nic robić, więc jest bardziej wściekła niż chora. Ale rzeczywiście jak wybieramy się na spacer, to zaczyna kręcić jej się w głowie, więc ląduje w namiocie.
Tak jeszcze kilka zdań o tym gotowaniu. Otóż, proszę sobie nie myśleć, że to cokolwiek przypomina gotowanie w Polsce. Tu musi być dużo, tanio i pożywnie. Potem musi być gotowane, nietrujące, a dopiero później smaczne. Na szczęście my nie zapominamy o smaku, przyzwyczajeni do frykasów Daniela. No i oczywiście pewnym utrudnieniem jest to, że wszystko gotuje się na palenisku, nad żywym ogniem, który ciężko kontrolować i nigdy nie wiadomo, czy już jest wystarczająco duży żeby podgrzać olej na patelni, czy też może zupełnie nie, ale sprawia pozory. No i strasznie konsumuje czas taka nierówna walka z ogniem. Ale przecież skoro ludziom udało się dożyć 21 stulecia i przeszli przez etap gotowania na palenisku, to i nam się udać musi, choćby gotowanie obiadu miało trwać 2,5 godziny (bo tyle mniej więcej mi zajęło). Walka o ogień zakończona sukcesem.
No i przyznaje się – oszukiwałam trochę – nalałam sobie nafty, żeby się lepiej paliło na początku.
Przechodzę dzisiaj szybki kurs gotowania sukumy. Sukuma to daleka afrykańska krewna szpinaku. Równie smaczna. Serwuje się ją na każdy obiad, bo jest zdrowa i pożywna. Wszyscy lubimy sukumę. Oprócz sukumy jest fasolka szparagowa (mniam) i mashed-potatoes, czyli takie puree z jakimś grochem w środku, cebulką, pomidorkiem. Mniam. Całkiem smaczne. Robię z przepisu Daniela. Jedynym problemem jest to, że jak na 7 osób to trochę małą porcję przygotowuję. Ale za to na deserek wcinamy BANANY Z GRILLA. W ogóle w Kenii jest zylion rodzajów bananów, jak jabłek w Polsce, a moje ulubione dotychczas to takie małe bananki, które smakiem przypominają bardziej mango niż banana. PYCHA.
Kaji malaria polega na tym, że nikt nie pozwala jej nic robić, więc jest bardziej wściekła niż chora. Ale rzeczywiście jak wybieramy się na spacer, to zaczyna kręcić jej się w głowie, więc ląduje w namiocie.
Tak jeszcze kilka zdań o tym gotowaniu. Otóż, proszę sobie nie myśleć, że to cokolwiek przypomina gotowanie w Polsce. Tu musi być dużo, tanio i pożywnie. Potem musi być gotowane, nietrujące, a dopiero później smaczne. Na szczęście my nie zapominamy o smaku, przyzwyczajeni do frykasów Daniela. No i oczywiście pewnym utrudnieniem jest to, że wszystko gotuje się na palenisku, nad żywym ogniem, który ciężko kontrolować i nigdy nie wiadomo, czy już jest wystarczająco duży żeby podgrzać olej na patelni, czy też może zupełnie nie, ale sprawia pozory. No i strasznie konsumuje czas taka nierówna walka z ogniem. Ale przecież skoro ludziom udało się dożyć 21 stulecia i przeszli przez etap gotowania na palenisku, to i nam się udać musi, choćby gotowanie obiadu miało trwać 2,5 godziny (bo tyle mniej więcej mi zajęło). Walka o ogień zakończona sukcesem.
No i przyznaje się – oszukiwałam trochę – nalałam sobie nafty, żeby się lepiej paliło na początku.
15.07.2008 – Wtorek
Lato w Maji Moto
Jak to zwykle bywa z porami roku – po zimie przychodzi lato. Tak też jest u nas. W dniu dzisiejszym słońce szaleje – od rana krem z filtrem, a potem i tak spieczone ramiona J Jest tak milusio i cieplutko. Taką Afrykę kochamy. Ponieważ cała trójka pojechała do Narok, żeby odebrać Maję, Piotra i Dorotę (więcej wolontariuszy nadjeżdża) i żeby się przebadać (bo Kaja i Leszek nie czują się najlepiej), Kiwi została sama na polu walki. Poza małym opalaniem, chwilą czasu do namysłu, czasem na prysznic – W KOŃCU – zrobiłam sobie małą wycieczke z Salatonem po kraalach – czyli wioskowych zagrodach. To co tam jest przechodzi ludzkie pojęcie. Ludzie siedzą na kupie piachu, oparci o domki z gówna, muchy wokół nich krążą (nie żeby wokół nas nie krążyły, ale nam to przeszkadza, a im jakby mniej) i do tego jeszcze wszechobecny aromat krowiej kupy. No cud po prostu. No i jeszcze dzieciaki! Obraz nędzy i rozpaczy. 3 letnie dzieci wyglądają, jakby nigdy nie widziały wody. Albo raczej jakby ta woda nigdy nie miała styczności z ich twarzami. Koszmar. Polskie brudne dzieci to w porównaniu z tymi murzynkami szczyt sterylności. I dodajcie sobie do tego fakt, że murzynki są czarne, więc gorzej na nich widać brud. Bardzo strasznie się to przedstawia.
Żeby trochę odmienić ich sytuację, postanowiliśmy przeprowadzić grę. Weźmiemy 15 dzieci i 15 misek, każde dziecko będzie musiało opłukać buzię. Potem zabieramy jedną miskę, a jedno dziecko, któremu nie uda się dorwać własnej miski – odpada z gry. Zwycięzca – z najczystszą buzią, dostanie nagrodę. Postanawiamy przeprowadzić te manewry po konsultacji z wodzem. Wiemy, że mycie raz na 3 lata, to nie koniecznie jest ten cel ostateczny, który chcielibyśmy osiągnąć, ale może to jakiś krok. Może się okaże, że dzieciakom podoba się bycie czystym, że sami będą dbać o wycieranie gluta spod nosa. Mamy taką nadzieję.
Wieczorkiem wraca wesoła ekipa, jest już ciemno, a ja jestem jakby głodna. Cała piątka, w wesołych nastrojach siada do kolacji. Jak się okaże zaraz – do ostatniej wieczerzy. Makaron z tuńczykiem. MNIAM.
Przy kolacji dowiadujemy się, że Kaja ma Malarię. Ale na szczęście wcześnie wykrytą, więc objawia się tylko lekkimi zawrotami głowy. Czyli wróg nie śpi.
A potem, nagle, okazuje się, że nasz kucharz, Daniel, odchodzi. Auć. Nie będzie już full wypas śniadań, ani tego rodzaju kolacji. Wszyscy płaczemy z rozpaczy.
Jak to zwykle bywa z porami roku – po zimie przychodzi lato. Tak też jest u nas. W dniu dzisiejszym słońce szaleje – od rana krem z filtrem, a potem i tak spieczone ramiona J Jest tak milusio i cieplutko. Taką Afrykę kochamy. Ponieważ cała trójka pojechała do Narok, żeby odebrać Maję, Piotra i Dorotę (więcej wolontariuszy nadjeżdża) i żeby się przebadać (bo Kaja i Leszek nie czują się najlepiej), Kiwi została sama na polu walki. Poza małym opalaniem, chwilą czasu do namysłu, czasem na prysznic – W KOŃCU – zrobiłam sobie małą wycieczke z Salatonem po kraalach – czyli wioskowych zagrodach. To co tam jest przechodzi ludzkie pojęcie. Ludzie siedzą na kupie piachu, oparci o domki z gówna, muchy wokół nich krążą (nie żeby wokół nas nie krążyły, ale nam to przeszkadza, a im jakby mniej) i do tego jeszcze wszechobecny aromat krowiej kupy. No cud po prostu. No i jeszcze dzieciaki! Obraz nędzy i rozpaczy. 3 letnie dzieci wyglądają, jakby nigdy nie widziały wody. Albo raczej jakby ta woda nigdy nie miała styczności z ich twarzami. Koszmar. Polskie brudne dzieci to w porównaniu z tymi murzynkami szczyt sterylności. I dodajcie sobie do tego fakt, że murzynki są czarne, więc gorzej na nich widać brud. Bardzo strasznie się to przedstawia.
Żeby trochę odmienić ich sytuację, postanowiliśmy przeprowadzić grę. Weźmiemy 15 dzieci i 15 misek, każde dziecko będzie musiało opłukać buzię. Potem zabieramy jedną miskę, a jedno dziecko, któremu nie uda się dorwać własnej miski – odpada z gry. Zwycięzca – z najczystszą buzią, dostanie nagrodę. Postanawiamy przeprowadzić te manewry po konsultacji z wodzem. Wiemy, że mycie raz na 3 lata, to nie koniecznie jest ten cel ostateczny, który chcielibyśmy osiągnąć, ale może to jakiś krok. Może się okaże, że dzieciakom podoba się bycie czystym, że sami będą dbać o wycieranie gluta spod nosa. Mamy taką nadzieję.
Wieczorkiem wraca wesoła ekipa, jest już ciemno, a ja jestem jakby głodna. Cała piątka, w wesołych nastrojach siada do kolacji. Jak się okaże zaraz – do ostatniej wieczerzy. Makaron z tuńczykiem. MNIAM.
Przy kolacji dowiadujemy się, że Kaja ma Malarię. Ale na szczęście wcześnie wykrytą, więc objawia się tylko lekkimi zawrotami głowy. Czyli wróg nie śpi.
A potem, nagle, okazuje się, że nasz kucharz, Daniel, odchodzi. Auć. Nie będzie już full wypas śniadań, ani tego rodzaju kolacji. Wszyscy płaczemy z rozpaczy.
14.07.2008 – Poniedziałek
Zima w Maji Moto
W lipcu w Maji Moto jest zima. Kto by pomyślał J Okazało się, że to może być całkiem zimna zima – czego doświadczyliśmy w dniu dzisiejszym. Dzielna 3-osobowa ekipa wyruszyła w tournee po okolicy, a ja zostałam w naszym obozowisku, żeby nadzorować pracę naszych ulubienic – tak zwanych Mamas. Dzisiaj wylepiały pozostałe ściany od zewnątrz.
Ale wracając do zimy. Na zimę w wydaniu Afrykańskim w ogóle nie byłam gotowa, szczególnie jeśli chodzi o tzw. Przyodziewek :P Do Kenii pojechały ze mną tylko 2 bluzy i jedna kurtka wiatrówka, bo wydawało mi się, że przecież to wystarczy. No jednak nie. Jest zimno, a to uczucie potęgowane jest przez wiejący ciągle wiatr. Wprawdzie w cieplejsze dni wiatr ratuje sytuacje, ale tak jak dzisiaj, mógłby sobie chłopak odpuścić.
Miałam się dziś w końcu wyplumplać, ale jak się myć w chatce z dziurawych desek, kiedy woda niemalże zamarza na plecach. Więc nie ma mycia. Dla białego człowieka brak kąpieli od piątku do poniedziałku jest nieco niewyobrażalny, ale generalnie biała wyobraźnia na niewiele się tu zdaje.
W Maji Moto, oprócz naszego siedliska białych, jest jeszcze jeden wysunięty biały punkt – Cheryl. Kanadyjka lat 46, która sprzedała swoją firmę, swój dom i wszystko inne i wyruszyła najpierw w 2-letnią podróż po Ameryce Południowej a potem przyleciała do Afryki. I oto jest tutaj od 20. czerwca. Taka trochę biała Masajka , ale w sumie dobra z niej kobieta. Poszłyśmy dziś z Martą pokazać jej zdjęcia wdów pracujących przy naszej Manyacie (domku z gówna). Siedziałyśmy popijając herbatę z mlekiem, toną cukru i dwiema tonami masali (słabo czuć smak herbaciany w tym napoju, ale wierzymy na słowo, że to herbata), aż tu nagle ni stąd ni z owąd do domku wchodzi Salaton (wódz, zwany również Kapitanem Planetą) i Helen (czyli nauczycielka, przyszła dyrektorka, dla nas Żaba). Ciekawi ludzie…
W lipcu w Maji Moto jest zima. Kto by pomyślał J Okazało się, że to może być całkiem zimna zima – czego doświadczyliśmy w dniu dzisiejszym. Dzielna 3-osobowa ekipa wyruszyła w tournee po okolicy, a ja zostałam w naszym obozowisku, żeby nadzorować pracę naszych ulubienic – tak zwanych Mamas. Dzisiaj wylepiały pozostałe ściany od zewnątrz.
Ale wracając do zimy. Na zimę w wydaniu Afrykańskim w ogóle nie byłam gotowa, szczególnie jeśli chodzi o tzw. Przyodziewek :P Do Kenii pojechały ze mną tylko 2 bluzy i jedna kurtka wiatrówka, bo wydawało mi się, że przecież to wystarczy. No jednak nie. Jest zimno, a to uczucie potęgowane jest przez wiejący ciągle wiatr. Wprawdzie w cieplejsze dni wiatr ratuje sytuacje, ale tak jak dzisiaj, mógłby sobie chłopak odpuścić.
Miałam się dziś w końcu wyplumplać, ale jak się myć w chatce z dziurawych desek, kiedy woda niemalże zamarza na plecach. Więc nie ma mycia. Dla białego człowieka brak kąpieli od piątku do poniedziałku jest nieco niewyobrażalny, ale generalnie biała wyobraźnia na niewiele się tu zdaje.
W Maji Moto, oprócz naszego siedliska białych, jest jeszcze jeden wysunięty biały punkt – Cheryl. Kanadyjka lat 46, która sprzedała swoją firmę, swój dom i wszystko inne i wyruszyła najpierw w 2-letnią podróż po Ameryce Południowej a potem przyleciała do Afryki. I oto jest tutaj od 20. czerwca. Taka trochę biała Masajka , ale w sumie dobra z niej kobieta. Poszłyśmy dziś z Martą pokazać jej zdjęcia wdów pracujących przy naszej Manyacie (domku z gówna). Siedziałyśmy popijając herbatę z mlekiem, toną cukru i dwiema tonami masali (słabo czuć smak herbaciany w tym napoju, ale wierzymy na słowo, że to herbata), aż tu nagle ni stąd ni z owąd do domku wchodzi Salaton (wódz, zwany również Kapitanem Planetą) i Helen (czyli nauczycielka, przyszła dyrektorka, dla nas Żaba). Ciekawi ludzie…
13.07.2008 – Niedziela
Chatki z gówna
Każdy tutaj ma jakieś swoje zajęcia – Kaja (która kończy ASP) zajmuje się około-plastycznymi bajerami, Leszek – student budownictwa na SGGW, ogarnia plany, budowy i inne takie, Marta – Marta głównie trenuje asertywność i oczywiście trzyma to w kupie. No a ja – ja się tradycyjnie głównie wymądrzam i robię to co lubię najbardziej – finger management ;-)
Ponieważ dotychczas nasza ekipa miała problem ze zmotywowaniem do szybkiej pracy kobitek lepiących nam domki z gówna, mi powierzono to jakże ważne i ambitne zadanie. Zmotywować kobiety którym się nie chce, z którymi nie umiem się porozumieć (bo one mówią tylko w Maa, a ja co najwyżej po niemiecku), które robią coś o czym ja nie mam zielonego pojęcia (nigdy wcześniej nie widziałam jak powstaje coś z niczego)… No ale, co to dla mnie. Ponieważ każda kobieta jest próżna, bez względu na to czy jest Masajką czy Mzungu, biorę aparat i strzelam dziewczynom fotki przy pracy. Świetnie to działa – w jeden dzień oblepiają kupą półtorej ściany chatki. Wielki sukces. A przy tym strasznie im się podoba, że ktoś wykazuje zainteresowanie ich pracą. Gdy tylko podnoszę aparat, uśmiechają się do mnie, pozują, stają się prawdziwymi modelkami. Jestem w szoku.
Najbardziej podoba mi się sposób porozumiewania z nimi – one nawijają do mnie w Maa, uśmiechając się przy tym szeroko swoimi białymi zębami, a ja odpowiadam im po Polsku. Rozumiemy się świetnie. Największy ubaw dziewczyny mają jak podwijam sobie spodnie, bo jest gorąco. Moje blade nogi robią szał, wszystkie podchodzą i śmieją się pokazując raz na moje, raz na swoje łydki. No przy nich to rzeczywiście jestem blada jak ściana…
W kulturze Masajów sprawa wygląda tak, że to kobiety robią wszystko. Mężczyźni tylko wypasają krowy. I tylko krowy. Bo wypas kóz należy do obowiązków dzieci. Toteż nie wszystkie dzieci chodzą do szkół, albo zaczynają edukacje późno. Oczywiście kobiety chodzące do szkoły to już w ogóle jakiś chory wymysł białych ludzi.
Każdy tutaj ma jakieś swoje zajęcia – Kaja (która kończy ASP) zajmuje się około-plastycznymi bajerami, Leszek – student budownictwa na SGGW, ogarnia plany, budowy i inne takie, Marta – Marta głównie trenuje asertywność i oczywiście trzyma to w kupie. No a ja – ja się tradycyjnie głównie wymądrzam i robię to co lubię najbardziej – finger management ;-)
Ponieważ dotychczas nasza ekipa miała problem ze zmotywowaniem do szybkiej pracy kobitek lepiących nam domki z gówna, mi powierzono to jakże ważne i ambitne zadanie. Zmotywować kobiety którym się nie chce, z którymi nie umiem się porozumieć (bo one mówią tylko w Maa, a ja co najwyżej po niemiecku), które robią coś o czym ja nie mam zielonego pojęcia (nigdy wcześniej nie widziałam jak powstaje coś z niczego)… No ale, co to dla mnie. Ponieważ każda kobieta jest próżna, bez względu na to czy jest Masajką czy Mzungu, biorę aparat i strzelam dziewczynom fotki przy pracy. Świetnie to działa – w jeden dzień oblepiają kupą półtorej ściany chatki. Wielki sukces. A przy tym strasznie im się podoba, że ktoś wykazuje zainteresowanie ich pracą. Gdy tylko podnoszę aparat, uśmiechają się do mnie, pozują, stają się prawdziwymi modelkami. Jestem w szoku.
Najbardziej podoba mi się sposób porozumiewania z nimi – one nawijają do mnie w Maa, uśmiechając się przy tym szeroko swoimi białymi zębami, a ja odpowiadam im po Polsku. Rozumiemy się świetnie. Największy ubaw dziewczyny mają jak podwijam sobie spodnie, bo jest gorąco. Moje blade nogi robią szał, wszystkie podchodzą i śmieją się pokazując raz na moje, raz na swoje łydki. No przy nich to rzeczywiście jestem blada jak ściana…
W kulturze Masajów sprawa wygląda tak, że to kobiety robią wszystko. Mężczyźni tylko wypasają krowy. I tylko krowy. Bo wypas kóz należy do obowiązków dzieci. Toteż nie wszystkie dzieci chodzą do szkół, albo zaczynają edukacje późno. Oczywiście kobiety chodzące do szkoły to już w ogóle jakiś chory wymysł białych ludzi.
12.07.2008 – Sobota
Droga do Narok
O 7.30 zostałyśmy zbudzone przez naszego gospodarza, Alwina, zeszłyśmy na śniadanie (serwowano ichniejsze pączki w kształcie mini-poduszeczek, nazywają się „mandazi”, i herbatę z masalą w takich ilościach, że miałam wrażenie, że piję masalę wymieszaną z wodą), a potem szybko na dworzec Matatu. Dworzec to w ogóle duże słowo jak na to, co się tam działo. Setki rozmaitych mini-busów, busów i autobusów stojących na ulicach i wymalowanych na krzykliwe kolory wszelkimi różnymi wzorami a gdzieniegdzie na tylniej lub bocznej szybie do przechodniów wrzeszczy napis: „Jesus is the answer” albo „Christ will save you”. Po 30 minutach poszukiwań odnajdujemy w końcu uliczkę na której stoją Matatu do Narok, znajdujemy taki egzemplarz, który jest już pełnawy, ładujemy do niego nasze bagaże (do bagażnika, co nie jest takie oczywiste), wsiadamy na sam koniec busa, dosiada się do nas jeszcze jeden pan i wesoła 12-osobowa ekipa (w tym tylko 2 Mzungu, które zostały orżnięte na 50 szyli przez pana Conducta, który skasował 400 KSH od sztuki zamiast 350… no ale, miałyśmy 60 kg bagażu, więc niech im będzie) rusza w drogę.
Z Nairobi wyjeżdżamy na główną kenijską drogę – łączącą Mombasę, Nairobi i miasta nad jeziorem Wiktorii. Do momentu gdy nie skręcamy na drogę do Narok, nawet można było się chwilę zdrzemnąć. Potem już tylko wyboje i pył. Nasze Matatu ma samo-otwierającą się szybkę, która gwarantuje klimatyzację pojazdu oraz dostarcza ciągle świeżego pyłu do wnętrza, który upodobał sobie nasze nosy i usta i pakuje się do nich ile sił wlezie. Szybka ma jeszcze jedno zastosowanie – gdy zatrzymujemy się bodajże w Naivasha, żeby siedzący obok nas Pan mógł naładować kartę telefoniczną, z każdej strony nadbiegają do nas ludzie, którzy mają wszystko do sprzedania – od jogurtów, przez cukierki po świeże owoce. Nawet doładowania do telefonów sprzedają, tj. dajesz takiemu delikwentowi 100 szylingów, on biegnie do kiosku Safaricomu lub Celtela, których w tym kraju nie brakuje, i po chwili przynosi Ci doładowanie, nie musisz ruszać się z miejsca. Ja byłam zszokowana, jak dużym zaufaniem społecznym cieszą się Ci sprzedawcy, w Polsce nikt nie dałby 35 złotych obcemu człowiekowi siedząc w samochodzie z którego nie wydostanie się za szybko.
Droga do Narok jest nieporównywalna z żadnym europejskim zjawiskiem drogowym. Po prostu nie da się tego opisać, trzeba tego doświadczyć. Miałyśmy naprawdę bardzo dużo szczęścia, że nie padało i droga była sucha i twarda. Gdyby przyszło nam jechać w deszczu lub po nim, znacznie bardziej przydatna byłaby amfibia, podejrzewam, albo czołg.
A teraz słów kilka o moim sąsiedzie z siedzenia obok. Był to mianowicie elegancki murzynek, w garniaku i fioletowej koszuli, lat ok. 40, czytający, mówiący po angielsku i generalnie prawie szarmancki i fiufiu. Najpierw niewinnie prowadził rozmowę o tym co my tu robimy, jakie mamy plany, ile będziemy w Kenii, dokąd jedziemy itp. Potem zaczęły padać pytania o wiek, stopień pokrewieństwa i inne, w tym o numer telefonu. A następnie kolega zadal podchwytliwe pytanie, czy nie chciałabym zamieszkać w Kenii. Odpowiedziałam mu oczywiście, że chciałabym, no bo po co facetowi tłumaczyć, że nie. A on na to wypalił z pytaniem, czy nie chciałabym mieć kenijskiego męża, bo on czuje że dobrze by się sprawdził w tej roli. Odpowiedziałam mu, że niestety w naszej kulturze, to kobiety przejmuja kontrolę nad mężczyznami i że pewnie trudno byłoby mu się z tym pogodzić. W odpowiedzi usłyszałam, że on jest gotowy na wszelkie ustępstwa, jako że jest człowiekiem kompromisu, po czym zapytał czy umiem gotować. Dla własnego bezpieczeństwa skłamałam, że nie, co spotkało się z uśmiechem i stwierdzeniem, że przecież zawsze mogę się nauczyć ;-). Potem dowiedziałam się, że mój sąsiad pracuje jako wielka szycha w lokalnej fabryce herbaty w Kisi i zaprasza mnie i Martę na cudowny herbaciany weekend. Jak to stwierdził: „You should see it, tea is very beautiful as a bush”.
Podróż do Narok trwała ponad 3 godziny, po drodze widziałam Wielki Rów Afrykański oraz kilkanaście Impali (to rodzaj gazeli czy innej antylopy – taka lokalna sarenka), pierwszą z nich przywitałam takim okrzykiem, że wszyscy współpasażerowie popatrzyli na mnie jak na debila. No ale cóż, ja byłam tym wszystkim tak podniecona, że nawet nie zauważyłam, że w pewnym momencie bagażnik, który był zamknięty na słowo honoru i sznurek, otworzył się i nasze bagaże zaczęły się przygotowywać się do opuszczenia pojazdu. Na szczęście mój potencjalny małżonek wykazał się mega-czujnością i zawiadomił kierowcę o zaistniałym zagrożeniu dla naszego dobytku. Bagaże zostały uratowane a klapa od bagażnika została przywiązana do auta tak, że aż do Narok był z nią spokój.
Lądowanie w Narok
Koło 12:30 w końcu dojechałyśmy do Narok. Nasze wymasowane na wybojach kiszki domagały się co najmniej czegoś do picia. Poszłyśmy więc do zaprzyjaźnionego Spears Hotel, który jest w najbardziej PREMIUM miejscem do spania, ma nawet własną knajpę. I można wynająć pokój z łazienką, co polecałabym na wypadek dłuższego pobytu, bo w ogólnodostępnej łazience jest po prostu dziura w ziemi zamiast sedesu. Trzasnęłam sobie colę przez słomkę (jak się dowiedziałam, jest to sposób dbania o higienę, natomiast sposobu dbania o czystość ulic nikt jeszcze w Kenii nie wymyślił), wypaliłam papierosa, i poczułam, że może wcale nie będzie tak źle, jak spodziewałam się, że będzie. Ale wszystko jeszcze przede mną.
Po 15 minutach od naszego przybycia w Hotelu pojawiła się Sheryl. Kanadyjka, która przyjechała pomóc Masajom na wszelkie możliwe sposoby. W Amerykański naiwny „I love everybody” sposób. Usiadłyśmy sobie razem przy stole w restauracji hotelu Spears i siedziałyśmy i rozkminiałyśmy co by tu jeszcze zdziałać, żeby było zdziałane.
Sheryl opowiedziała nam trochę jak wygląda życie w Maji Moto z perspektywy Mzungu, jak się sprawują nasi dzielni wolontariusze i co tam słychać u naszych lokalnych partnerów w tym przedsięwzięciu. Po jakimś czasie w tym samym miejscu pojawiła się właśnie Helen (lokalna nauczycielka, przyszła dyrektorka szkoły w Maji Moto) i Salaton (czyli wódz wioski i główna siła sprawcza tego wszystkiego).
Koło 15:00 do miasta nadjechała Maja i Wojtek, zrobiliśmy szybki szoping i wyruszyliśmy Simbusem (toyotą – pick-up’em) do Maji Moto. Ponieważ w środku są tylko 2 miejsca, ja i Marta oraz nasze plecaki i zakupy przebyłyśmy całą drogę na pace. Widoki niezapomniane. Kenia to jednak piękny kraj…
Mzungu Camp
Po 40 minutach drogami w różnym stanie (od przyzwoitego asfaltu po rozorany piach) dotarliśmy do Maji Moto, do naszego Mzungu Camp. Zrobiłam kilka zdjęć, które wrzuciłam na Picase, więc nie będę się rozpisywać. Rozbiłyśmy sobie z Martą namiot, zjedliśmy pyszny obiad ugotowany przez Daniela, naszego campowego kucharza-Masaja (Daniel to imię, którym posługują się głównie Mzungu, jego prawdziwe imię masajskie do Sajmion). Takie rzeczy chłopak potrafi wyczarować z ziemniaków, fasoli i mąki kukurydzianej, że ludzkie pojęcie przechodzi. Oznacza to również, że nie będę musiała martwić się o zakup nowych ciuchów w listopadzie ;-) przy takim wikcie nie da się być głodnym :) Na miejscu oprócz nas dwóch, są jeszcze Kaja i Leszek.
Ponieważ Maja i Wojtek następnego dnia ruszają do Nairobi (Wojtek wraca do Polski), następuje robocze przekazanie pałeczki – Marta przejmuje dowodzenie.
O 19.00 jest tu już naprawdę ciemno, tylko księżyc świeci (na tyle jasno, że można bez latarki dojść do kibelka ;-P). Jak tylko zachodzi słońce, momentalnie robi się zimno. Siadamy sobie przy ognisku i knujemy nasz spisek dalej. Koło 23 wszyscy są już w łóżkach, bo trzeba wstać o 6:50.
O 7.30 zostałyśmy zbudzone przez naszego gospodarza, Alwina, zeszłyśmy na śniadanie (serwowano ichniejsze pączki w kształcie mini-poduszeczek, nazywają się „mandazi”, i herbatę z masalą w takich ilościach, że miałam wrażenie, że piję masalę wymieszaną z wodą), a potem szybko na dworzec Matatu. Dworzec to w ogóle duże słowo jak na to, co się tam działo. Setki rozmaitych mini-busów, busów i autobusów stojących na ulicach i wymalowanych na krzykliwe kolory wszelkimi różnymi wzorami a gdzieniegdzie na tylniej lub bocznej szybie do przechodniów wrzeszczy napis: „Jesus is the answer” albo „Christ will save you”. Po 30 minutach poszukiwań odnajdujemy w końcu uliczkę na której stoją Matatu do Narok, znajdujemy taki egzemplarz, który jest już pełnawy, ładujemy do niego nasze bagaże (do bagażnika, co nie jest takie oczywiste), wsiadamy na sam koniec busa, dosiada się do nas jeszcze jeden pan i wesoła 12-osobowa ekipa (w tym tylko 2 Mzungu, które zostały orżnięte na 50 szyli przez pana Conducta, który skasował 400 KSH od sztuki zamiast 350… no ale, miałyśmy 60 kg bagażu, więc niech im będzie) rusza w drogę.
Z Nairobi wyjeżdżamy na główną kenijską drogę – łączącą Mombasę, Nairobi i miasta nad jeziorem Wiktorii. Do momentu gdy nie skręcamy na drogę do Narok, nawet można było się chwilę zdrzemnąć. Potem już tylko wyboje i pył. Nasze Matatu ma samo-otwierającą się szybkę, która gwarantuje klimatyzację pojazdu oraz dostarcza ciągle świeżego pyłu do wnętrza, który upodobał sobie nasze nosy i usta i pakuje się do nich ile sił wlezie. Szybka ma jeszcze jedno zastosowanie – gdy zatrzymujemy się bodajże w Naivasha, żeby siedzący obok nas Pan mógł naładować kartę telefoniczną, z każdej strony nadbiegają do nas ludzie, którzy mają wszystko do sprzedania – od jogurtów, przez cukierki po świeże owoce. Nawet doładowania do telefonów sprzedają, tj. dajesz takiemu delikwentowi 100 szylingów, on biegnie do kiosku Safaricomu lub Celtela, których w tym kraju nie brakuje, i po chwili przynosi Ci doładowanie, nie musisz ruszać się z miejsca. Ja byłam zszokowana, jak dużym zaufaniem społecznym cieszą się Ci sprzedawcy, w Polsce nikt nie dałby 35 złotych obcemu człowiekowi siedząc w samochodzie z którego nie wydostanie się za szybko.
Droga do Narok jest nieporównywalna z żadnym europejskim zjawiskiem drogowym. Po prostu nie da się tego opisać, trzeba tego doświadczyć. Miałyśmy naprawdę bardzo dużo szczęścia, że nie padało i droga była sucha i twarda. Gdyby przyszło nam jechać w deszczu lub po nim, znacznie bardziej przydatna byłaby amfibia, podejrzewam, albo czołg.
A teraz słów kilka o moim sąsiedzie z siedzenia obok. Był to mianowicie elegancki murzynek, w garniaku i fioletowej koszuli, lat ok. 40, czytający, mówiący po angielsku i generalnie prawie szarmancki i fiufiu. Najpierw niewinnie prowadził rozmowę o tym co my tu robimy, jakie mamy plany, ile będziemy w Kenii, dokąd jedziemy itp. Potem zaczęły padać pytania o wiek, stopień pokrewieństwa i inne, w tym o numer telefonu. A następnie kolega zadal podchwytliwe pytanie, czy nie chciałabym zamieszkać w Kenii. Odpowiedziałam mu oczywiście, że chciałabym, no bo po co facetowi tłumaczyć, że nie. A on na to wypalił z pytaniem, czy nie chciałabym mieć kenijskiego męża, bo on czuje że dobrze by się sprawdził w tej roli. Odpowiedziałam mu, że niestety w naszej kulturze, to kobiety przejmuja kontrolę nad mężczyznami i że pewnie trudno byłoby mu się z tym pogodzić. W odpowiedzi usłyszałam, że on jest gotowy na wszelkie ustępstwa, jako że jest człowiekiem kompromisu, po czym zapytał czy umiem gotować. Dla własnego bezpieczeństwa skłamałam, że nie, co spotkało się z uśmiechem i stwierdzeniem, że przecież zawsze mogę się nauczyć ;-). Potem dowiedziałam się, że mój sąsiad pracuje jako wielka szycha w lokalnej fabryce herbaty w Kisi i zaprasza mnie i Martę na cudowny herbaciany weekend. Jak to stwierdził: „You should see it, tea is very beautiful as a bush”.
Podróż do Narok trwała ponad 3 godziny, po drodze widziałam Wielki Rów Afrykański oraz kilkanaście Impali (to rodzaj gazeli czy innej antylopy – taka lokalna sarenka), pierwszą z nich przywitałam takim okrzykiem, że wszyscy współpasażerowie popatrzyli na mnie jak na debila. No ale cóż, ja byłam tym wszystkim tak podniecona, że nawet nie zauważyłam, że w pewnym momencie bagażnik, który był zamknięty na słowo honoru i sznurek, otworzył się i nasze bagaże zaczęły się przygotowywać się do opuszczenia pojazdu. Na szczęście mój potencjalny małżonek wykazał się mega-czujnością i zawiadomił kierowcę o zaistniałym zagrożeniu dla naszego dobytku. Bagaże zostały uratowane a klapa od bagażnika została przywiązana do auta tak, że aż do Narok był z nią spokój.
Lądowanie w Narok
Koło 12:30 w końcu dojechałyśmy do Narok. Nasze wymasowane na wybojach kiszki domagały się co najmniej czegoś do picia. Poszłyśmy więc do zaprzyjaźnionego Spears Hotel, który jest w najbardziej PREMIUM miejscem do spania, ma nawet własną knajpę. I można wynająć pokój z łazienką, co polecałabym na wypadek dłuższego pobytu, bo w ogólnodostępnej łazience jest po prostu dziura w ziemi zamiast sedesu. Trzasnęłam sobie colę przez słomkę (jak się dowiedziałam, jest to sposób dbania o higienę, natomiast sposobu dbania o czystość ulic nikt jeszcze w Kenii nie wymyślił), wypaliłam papierosa, i poczułam, że może wcale nie będzie tak źle, jak spodziewałam się, że będzie. Ale wszystko jeszcze przede mną.
Po 15 minutach od naszego przybycia w Hotelu pojawiła się Sheryl. Kanadyjka, która przyjechała pomóc Masajom na wszelkie możliwe sposoby. W Amerykański naiwny „I love everybody” sposób. Usiadłyśmy sobie razem przy stole w restauracji hotelu Spears i siedziałyśmy i rozkminiałyśmy co by tu jeszcze zdziałać, żeby było zdziałane.
Sheryl opowiedziała nam trochę jak wygląda życie w Maji Moto z perspektywy Mzungu, jak się sprawują nasi dzielni wolontariusze i co tam słychać u naszych lokalnych partnerów w tym przedsięwzięciu. Po jakimś czasie w tym samym miejscu pojawiła się właśnie Helen (lokalna nauczycielka, przyszła dyrektorka szkoły w Maji Moto) i Salaton (czyli wódz wioski i główna siła sprawcza tego wszystkiego).
Koło 15:00 do miasta nadjechała Maja i Wojtek, zrobiliśmy szybki szoping i wyruszyliśmy Simbusem (toyotą – pick-up’em) do Maji Moto. Ponieważ w środku są tylko 2 miejsca, ja i Marta oraz nasze plecaki i zakupy przebyłyśmy całą drogę na pace. Widoki niezapomniane. Kenia to jednak piękny kraj…
Mzungu Camp
Po 40 minutach drogami w różnym stanie (od przyzwoitego asfaltu po rozorany piach) dotarliśmy do Maji Moto, do naszego Mzungu Camp. Zrobiłam kilka zdjęć, które wrzuciłam na Picase, więc nie będę się rozpisywać. Rozbiłyśmy sobie z Martą namiot, zjedliśmy pyszny obiad ugotowany przez Daniela, naszego campowego kucharza-Masaja (Daniel to imię, którym posługują się głównie Mzungu, jego prawdziwe imię masajskie do Sajmion). Takie rzeczy chłopak potrafi wyczarować z ziemniaków, fasoli i mąki kukurydzianej, że ludzkie pojęcie przechodzi. Oznacza to również, że nie będę musiała martwić się o zakup nowych ciuchów w listopadzie ;-) przy takim wikcie nie da się być głodnym :) Na miejscu oprócz nas dwóch, są jeszcze Kaja i Leszek.
Ponieważ Maja i Wojtek następnego dnia ruszają do Nairobi (Wojtek wraca do Polski), następuje robocze przekazanie pałeczki – Marta przejmuje dowodzenie.
O 19.00 jest tu już naprawdę ciemno, tylko księżyc świeci (na tyle jasno, że można bez latarki dojść do kibelka ;-P). Jak tylko zachodzi słońce, momentalnie robi się zimno. Siadamy sobie przy ognisku i knujemy nasz spisek dalej. Koło 23 wszyscy są już w łóżkach, bo trzeba wstać o 6:50.
11.07.2008 – Piątek
2 loty – 3 lądowania
6.00 - Wyruszamy z Warszawy
Terminal 2 przywitał nas pustym miejscem parkingowym pod samym wejściem (jak miło) i okropnie długą kolejką do Check-in'u, czego można się spodziewać po Polskim, oddanym w bólu lotnisku. Ale już po 30 minutach odprawiamy się, zanosimy nasze plecaki do punktu oddawania niewymiarowych bagaży i możemy śmigać na samolot. Parę soczystych buziaków każdy z każdym przed przejściem za magiczną granicę i już – jesteśmy w drodze do Afryki.
Potem jeszcze tylko szybki zakup wódki i papierosów w strefie bezcłowej, przez co wchodzimy ostatnie do samolotu i rach ciach pach – 7.00 – kołujemy i odlatujemy do Brukseli
9:10 - Lądowanie w Brussels.
Lądujemy i okazuje się, że w 1:30 h które mamy musimy przejść od Gate A36 do B20, jeszcze wszystko do nas mówi po flamandzku (BLE) albo po francusku (JESZCZE GORZEJ), jakby nie można było w jakimś cywilizowanym języku ;-). Po drodze wpadamy na mega korek między terminalami, bo przecież trzeba sprawdzić jeszcze raz wszystkich na wypadek gdyby przez przypadek chcieli przenieść jakieś ostre narzędzie w bagażu podręcznym, które zmaterializowało im się miedzy wkroczeniem na lotnisko a tymi bramkami… Ja w moim podręcznym bagażu miałam laptopa, aparat i te mini-płyny zgodnie z najnowszymi trendami bezpieczeństwa i okazało się, ze musze to wszystko powyjmować, bo może jednak cos ukrywam. A tu kolejka, tabuny ludzi, wszyscy w pośpiechu, no koszmar.
W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia. Pod bramką B20 jest 288 pasażerów czekających na otwarcie samolotowych drzwi, z czego jedna silna grupa to wielokolorowe Amerykańskie dzieciaki (spośród których dwoje zostało wyrzuconych z lotniska w Brukselce za palenie w toalecie, wiec do Kenii nie dolecą), druga zaś – Murzynkowie Rozmaici, których ogólnie można podzielić na 2 podgrupy – europejczycy wracający na ziemie przodków – nic szczególnego, oraz Afrykańczycy, czyli kalejdoskop, feeria kolorów, fryzur (co Afrykanki robią ze swoimi włosami to ludzkie pojęcie przechodzi), dzieciaków, falban i korali, złotych gadżetów – normalnie jak w Bollywoodzkim filmie gdy tańczą, tylko bez Hindusów i bez tańca J
10.40 – Lot do Nairobi
Wchodzimy do samolotu, siadamy na naszych miejscach i lecimy do Nairobi, z krótkim międzylądowaniem w Eddebe (podpowiem – Uganda). Tam wymieniamy różnych podróżnych na głównie czarnych podróżnych, wśród nich dziecięcą drużynę piłkarską w pięknych dresach pumy, którą Stewardesy i ich Trener (śliczny Murzynek z wielkimi białymi oczami) próbował okiełznać, z co najmniej średnim rezultatem. Za to oczy miał hipnotyzujące.
Najpiękniejszy widok w czasie całego lotu – Sahara. Byliśmy 12 tys. metrów n.p.m. a przejrzystość powietrza była taka, jakbyśmy lecieli tuż nad ziemią. Wielki czerwony niekończący się pustynny pofalowany krajobraz. Europa z lotu ptaka wygląda jak, nie przymierzając, połatany turecki sweterek w paskudnych kolorach, podczas gdy Sahara przypomina falującą czerwono-ceglastą tkaninę. No cudo!
Od 19.30 jest ciemna CZARNA noc. W końcu jesteśmy już w bliskich okolicach Równika.
AFRYKA (w końcu i nareszcie)
21.37 (czyli 20.37 Polskiego czasu) – Lądujemy w Nairobi. Lądujemy na Jomo Kenyatta International Airport. Lądujemy w latach 60-tych XX wieku.
Lotnisko robi wrażenie, bez dwóch zdań. Wrażenie zabytku, w którym ktoś obok kenijskich odpowiedników Bawarskich Landschaftów powiesił nowoczesne bilboardy czy inne tablice mieniące reklamami. Kupujemy kenijskie karty sim (ciekawe jest to, że dla konsumentów takich pojedynczych w ogóle nie ma ofert abonamentowych – tylko pre paid, a z drugiej strony Nokia daje im jakieś dumpingowe ceny), wymieniamy dolki na szyle i brniemy po wizę. W ostatnim momencie przypomina mi się, że nasza wódka i papierosy zostały na pokładzie, więc lecę po nie. Czasu jest niewiele, bo samolot, którym przyleciałyśmy tankuje się, sprząta i odlatuje powrotem do Brukseli z nowymi pasażerami na pokładzie (plus z tymi, którzy wsiedli w Ugandzie). Udaje mi się ocalić nasze skarby, jestem ślicznie obśmiana w Suahili, którego nie rozumiem i spokojnie wracam do Marty. W okienku wizowym czeka na nas dwoje super-sympatycznych Kenijczyków, którzy zachowują się tak miło i przyjemnie, że aż mi szczęka opada – Polska biurokracjo, ucz się ;-).
Z 3-miesięczną wizą turystyczną chcemy wkroczyć do Kenii. A tam szok. Nie ma drzwi. Lotnisko zbudowane jest tak, że wchodzi się na nie między filarami, wprost z ulicy. Normalnie nie ma żadnego niczego poza skromną barierką wyznaczającą obszar odprawowo-niedlawszystkich. Jak się potem okaże brak drzwi jest cechą charakterystyczną większości większych obiektów – jak na przykład supermarketów, do których wchodzisz wprost z ulicy.
W Nairobi jest zima. 18 stopni ciepła, spora wilgotność i mi jest gorąco jak diabli w bluzie i grubych dresach, w których leciałam nastraszona, że zamarznę po wylądowaniu, ale lokalesi są w kurtkach i CZAPKACH, co powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy wszystko z nimi ok. No ale zima to zima. Panuje na lotnisku, w supermarketach i okolicach, trochę na ulicach. Za to w barach (takich klubo-pubach, których tej nocy zwiedziliśmy aż 3, w każdym spędzając max 20 minut) panuje całkiem normalne lato w pełni.
Na lotnisku odbiera nas Alwin (kolega Marty, Kenijczyk, który w Polsce studiował medycynę) z kolegą (nie pamiętam imienia, ale rzuciło mi się w oczy, że miał na głowie WIELKIE słuchawki Sony, z których napierdzielał Kenijski RAP – ju nou, Suahili do rytmu – szok!). Lotnisko jest spory kawałek od centrum Nairobi. Generalnie z lotu ptaka sprawia wrażenie, jakby było hen hen od miasta, a de facto od centrum dzielą je dzielnice przemysłowe, w których chyba pracuje się tylko 8 godzin, bo ciemno tam jak w lokalnej dupie i tylko gdzieniegdzie nieśmiało palą się jakieś lampy, dzięki którym mogłam się w ogóle zorientować, że to teren przemysłowy.
Wjeżdżamy do centrum Nairobi. Oprócz tego, że jeździ się tu lewym pasem jak przystało na ex-brytyjską kolonię, że nasz kierowca nie ma prawa jazdy, bo jeszcze nie zdążył nabyć po powrocie z Polski (taniej jest kupić dokument niż naprawdę przechodzić kurs i zdawać egzamin na prawo jazdy, no i przede wszystkim jest szybciej i łatwiej), do tego wszystkiego, wisienką na czubeczku jest to, że czerwone światło tak naprawdę nic nie znaczy. W ogóle jeśli zwraca się uwagę na jakieś znaki to na informacyjne. Cała reszta stanowi pewną formę dobrej rady od pracowników drogówki czy kogo-tam, z której możesz ale nie musisz skorzystać. Samochody więc zlewają się w jedną wielką stalową rzekę pojazdów, w której trzeba nieźle się orientować a za koło ratunkowe służy klakson (i nocą jeszcze długie światła).
Ciekawym zwyczajem jest, że kierowcę nadjeżdżającego z przeciwka dużym autem informuje się o tym, że musi zjechać bliżej lewej strony poprzez wrzucenie prawego kierunkowskazu (tak jakby się chciało wjechać na jego pas), trąbienie i mruganie długimi światłami. Przekaz nie pozostawiający żadnej wątpliwości. Ja po drodze kilka razy byłam na granicy stanu przedzawałowego. Ale to było nic w porównaniu z tym co zobaczyłam w sobotę rano na ulicach Nairobi (ruch był kilkanaście razy większy niż w piątkowy wieczór). Zakrawało to trochę na cyrkowe szoł a nasz kierowca bez prawa jazdy zyskał MEGA SZACUN w moich oczach. No a potem było Matatu.
Ale najpierw jeszcze o barach (klubo-pubach) i Kiberze.
Jako że był piątkowy wieczór Alwin zabrał nas na nairobijski clubbing połączony z wycieczką objazdową po mieście (które chyba lepiej zwiedzać po ciemku, bo jest ładniejsze i jakoś tak mniej brudne). Wesoła 5-tka (Ja, Marta, Alwin, Ben i Natan) wyruszyła w miasto. Najpierw był przystanek w lokalnej sieci fast-foodowej – Kenchick – niby taki odpowiednik KFC, ale na lokalnych warunkach. Tzn, miękkie ciapowate frytki podawane w przezroczystej foliówce - woreczku śniadaniowym, do której dolewasz bardzo rzadkiego keczupu (pikantnego jak jasna Anielka) i dosypujesz odpowiednio dużo soli, żeby nie czuć czasem smaku frytek. Worek zawiązujesz, trzęsiesz nim i czerwonawe fryty gotowe do spożycia. Ich ilość bardzo precyzyjnie odmierzana jest przez kucharza-kelnera-złotąrączkę przy użyciu szczerbatego talerza. Jeden talerz to 20 KSH (1 pln = 35 KSH = jedna coca cola ;-). Do tych słynnych w świecie frytek można nabyć „Kuku” czyli kurczaka z rożna (pieką się na rożnie w witrynie lokalu) w częściach (1/4, ½) lub w całości. Względnie można dostać Kuku-burgera (w/w mistrz kuchni odrywa mięso kurczacze od kości i pakuje miedzy 2 połowy bulki z sezamem a potem dorzuca pomidora. Jest jeszcze całkiem niezła kurczakowa kiełbaska. Wielkości połowy parówki, ale ciut grubsza. Podpiekana i całkiem chrupiąca. Odważyłam się nawet jedną wciągnąć. Poza tym – w celu dbania o higienę klientów, w lokalu zamontowana jest umywalka z dwoma kranami w brytyjskim iście stylu, z których żaden nie działa. Dodam jeszcze że ta sieć jest naprawdę popularna – nie widziałam ani jednego McDonaldsa ani innej PizzyHut, ale KenChick jest na co drugiej stacji benzynowej, i na co trzecim rogu. My byliśmy w oddziale nad którym mieścił się jeden z barów, bardzo popularny podobno.
Wspólnym mianownikiem tych lokali jest to, że z głośników płyną hip-hopowe nuty, do których raz gada 50Cent albo Usher a raz jest to jakiś Kenijski substytut. Wszyscy tańczą kręcąc pupami i trzęsąc biustami (o ile powyższe posiadają). Taniec w parach odbywa się w zaskakujący sposób. Partnerka twarzą do ściany (naprawdę blisko niej) ma do swej pupy przyklejonego partnera, który próbuje kręcić swoimi pośladkami w sposób jak najbardziej imitujący kopulacje. Bardzo musi to być przyjemne. Ale ale! Mzungu wchodzą do lokalu (czyli białe kobiety), i nagle jako klasyczna przedstawicielka gatunku Mzungi czujesz że:
a) jesteś strasznie przeraźliwie blada
b) jesteś ubrana jak jakaś pokutnica
c) masz za mało złotej biżuterii i w ogóle wyglądasz na bidę z nędzą
d) wszystkie męskie oczy badają rozmiar twojej bielizny, a kobiece patrzą z politowaniem na twój nieciekawy strój
e) jak ktoś spojrzy w twoje oczy to albo jest to spojrzenie-bezczel (I’ll do U in a moment) albo spojrzenie-przyjaciel (Widzę że przyszłaś z 3 czarnymi kolesiami, chcę być twoim przyjacielem :P), w przypadku kobiet jest to przekaz – odejdź stąd, biała kobieto.
Odwiedziliśmy 3 lokale, jeden w dzielnicy średnio zamożnej, drugi w średnio-średniej i trzeci w centrum (które podobnie jak lotnisko, wygląda jak skansen lat 60-tych, tyle że jest czyste, w miarę eleganckie, uporządkowane i bezpieczne – sporo służb policyjno- porządkowych). Wypiłam sobie jedno lokalne piwo – TUSKER, bardzo good quality jak na cenę którą trzeba za nie dać 25 – KSH.
Zamożność dzielnicy w Nairobi można wywnioskować z konstrukcji ogrodzenia.
1) TOP – high class i w ogóle – wysoki betonowy mur, obsadzony żywopłotem, ze zwiniętym drutem kolczastym na czubku – i brama wysoka pod niebo z odsuwanym wizjerkiem dla odźwiernych
2) Middle-high – j/w ale bez żywopłotu
3) Middle – wysoki betonowy mur, bez drutu kolczastego. Brama wysoka ale trzeba ją otworzyć, żeby zobaczyć kto stoi przed nią.
4) Middle-low – siatka przez którą wszystko widać i w pewnie jeszcze gdzieniegdzie porozrywana. Brama albo jest, albo już ktoś ją oddał na złom.
5) Low – budynki, domki, bloki i inne betonowe konstrukcje, które okiem Mzungu mogą stanowić lokale mieszkalne, ale bez ogrodzeń.
Jest jeszcze Kibera. Kibera (w Suahili – las) to dzielnica slumsów, a nawet nie dzielnica tylko osobny twór administracyjny. Jak Piaseczno, tylko ciut biedniejsza i deko większa (30% populacji aglomeracji Nairobi to mieszkańcy Kibery) :P (swoją drogą – być urzędnikiem albo stróżem prawa w Kiberze to musi być dopiero radocha). Z samolotu jest czarną plamą wdzierającą się od strony zachodniej do Nairobi. Z poziomu zerowego nocą wygląda jak brama do piekieł (nie wjeżdżaliśmy tam, ale odwoziliśmy Natana, który mieszka 10m od niej w domku za 5 metrowym murem obwiązanym drutem kolczastym z każdej strony. Domek należy do 3 grupy zamożności, a ten jeden mur stanowi odstępstwo od reguły). Przejeżdżając w okolicy zamyka się szyby w autach, wyłącza muzykę i wrzuca piątkę. I choćby dzieci wybiegały Ci pod koła - nie zatrzymujesz się. Oczywiście żywego ducha nie widać, ale jak może być widać czarnego w czerni…
Kibera za dnia z kolei wygląda trochę jak wielkie wysypisko, na które ktoś wpuścił szalonych ekologów, którzy próbują udowodnić, że z tych śmieci można coś pożytecznego zbudować. Oczywiście „domki” powstają na śmieciach, ze śmieci i wśród nich. Towarzyszy im też odpowiedni zapach. Droga z Nairobi do Narok prowadzi właśnie przez Kiberę. Dodam jeszcze, że przy ulicach asfaltowych stoją Kiberiańskie Wille, a w głębi widać całą resztę. No i do tego te tory kolejowe, które przecinają slumsy stanowiąc główną arterię komunikacyjną i pociąg przecinający ciała ludzi leżących na torach, dzieci bawiących się tam bez niczyjej opieki i jeżdżący według Kenijskiego rozkładu jazdy – czyli kiedy się zapełni.
Ciekawym zjawiskiem była stacja benzynowa w slumsach. Przy ulicy stoi sobie murowany budynek, z pustaków, nie otynkowany, sprawia raczej straszne wrażenie. W domku tym – jedyny otwór – okienny – jest zakratowany. W środku stoją 2 dystrybutory (oil and diesel), zza krat wystają węże. Stacje w Kenii są nie-samo-obsługowe. Ktoś ci musi nalać paliwa, ale w razie gdyby przypadkiem nikogo nie było pod ręką – samemu się nie obsłużysz.
O 2.30 byliśmy w końcu w łóżkach. Wcześniej tylko ostatni łazienkowy kontakt z cywilizacją i w kimkę. To był naprawdę długi dzień.
6.00 - Wyruszamy z Warszawy
Terminal 2 przywitał nas pustym miejscem parkingowym pod samym wejściem (jak miło) i okropnie długą kolejką do Check-in'u, czego można się spodziewać po Polskim, oddanym w bólu lotnisku. Ale już po 30 minutach odprawiamy się, zanosimy nasze plecaki do punktu oddawania niewymiarowych bagaży i możemy śmigać na samolot. Parę soczystych buziaków każdy z każdym przed przejściem za magiczną granicę i już – jesteśmy w drodze do Afryki.
Potem jeszcze tylko szybki zakup wódki i papierosów w strefie bezcłowej, przez co wchodzimy ostatnie do samolotu i rach ciach pach – 7.00 – kołujemy i odlatujemy do Brukseli
9:10 - Lądowanie w Brussels.
Lądujemy i okazuje się, że w 1:30 h które mamy musimy przejść od Gate A36 do B20, jeszcze wszystko do nas mówi po flamandzku (BLE) albo po francusku (JESZCZE GORZEJ), jakby nie można było w jakimś cywilizowanym języku ;-). Po drodze wpadamy na mega korek między terminalami, bo przecież trzeba sprawdzić jeszcze raz wszystkich na wypadek gdyby przez przypadek chcieli przenieść jakieś ostre narzędzie w bagażu podręcznym, które zmaterializowało im się miedzy wkroczeniem na lotnisko a tymi bramkami… Ja w moim podręcznym bagażu miałam laptopa, aparat i te mini-płyny zgodnie z najnowszymi trendami bezpieczeństwa i okazało się, ze musze to wszystko powyjmować, bo może jednak cos ukrywam. A tu kolejka, tabuny ludzi, wszyscy w pośpiechu, no koszmar.
W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia. Pod bramką B20 jest 288 pasażerów czekających na otwarcie samolotowych drzwi, z czego jedna silna grupa to wielokolorowe Amerykańskie dzieciaki (spośród których dwoje zostało wyrzuconych z lotniska w Brukselce za palenie w toalecie, wiec do Kenii nie dolecą), druga zaś – Murzynkowie Rozmaici, których ogólnie można podzielić na 2 podgrupy – europejczycy wracający na ziemie przodków – nic szczególnego, oraz Afrykańczycy, czyli kalejdoskop, feeria kolorów, fryzur (co Afrykanki robią ze swoimi włosami to ludzkie pojęcie przechodzi), dzieciaków, falban i korali, złotych gadżetów – normalnie jak w Bollywoodzkim filmie gdy tańczą, tylko bez Hindusów i bez tańca J
10.40 – Lot do Nairobi
Wchodzimy do samolotu, siadamy na naszych miejscach i lecimy do Nairobi, z krótkim międzylądowaniem w Eddebe (podpowiem – Uganda). Tam wymieniamy różnych podróżnych na głównie czarnych podróżnych, wśród nich dziecięcą drużynę piłkarską w pięknych dresach pumy, którą Stewardesy i ich Trener (śliczny Murzynek z wielkimi białymi oczami) próbował okiełznać, z co najmniej średnim rezultatem. Za to oczy miał hipnotyzujące.
Najpiękniejszy widok w czasie całego lotu – Sahara. Byliśmy 12 tys. metrów n.p.m. a przejrzystość powietrza była taka, jakbyśmy lecieli tuż nad ziemią. Wielki czerwony niekończący się pustynny pofalowany krajobraz. Europa z lotu ptaka wygląda jak, nie przymierzając, połatany turecki sweterek w paskudnych kolorach, podczas gdy Sahara przypomina falującą czerwono-ceglastą tkaninę. No cudo!
Od 19.30 jest ciemna CZARNA noc. W końcu jesteśmy już w bliskich okolicach Równika.
AFRYKA (w końcu i nareszcie)
21.37 (czyli 20.37 Polskiego czasu) – Lądujemy w Nairobi. Lądujemy na Jomo Kenyatta International Airport. Lądujemy w latach 60-tych XX wieku.
Lotnisko robi wrażenie, bez dwóch zdań. Wrażenie zabytku, w którym ktoś obok kenijskich odpowiedników Bawarskich Landschaftów powiesił nowoczesne bilboardy czy inne tablice mieniące reklamami. Kupujemy kenijskie karty sim (ciekawe jest to, że dla konsumentów takich pojedynczych w ogóle nie ma ofert abonamentowych – tylko pre paid, a z drugiej strony Nokia daje im jakieś dumpingowe ceny), wymieniamy dolki na szyle i brniemy po wizę. W ostatnim momencie przypomina mi się, że nasza wódka i papierosy zostały na pokładzie, więc lecę po nie. Czasu jest niewiele, bo samolot, którym przyleciałyśmy tankuje się, sprząta i odlatuje powrotem do Brukseli z nowymi pasażerami na pokładzie (plus z tymi, którzy wsiedli w Ugandzie). Udaje mi się ocalić nasze skarby, jestem ślicznie obśmiana w Suahili, którego nie rozumiem i spokojnie wracam do Marty. W okienku wizowym czeka na nas dwoje super-sympatycznych Kenijczyków, którzy zachowują się tak miło i przyjemnie, że aż mi szczęka opada – Polska biurokracjo, ucz się ;-).
Z 3-miesięczną wizą turystyczną chcemy wkroczyć do Kenii. A tam szok. Nie ma drzwi. Lotnisko zbudowane jest tak, że wchodzi się na nie między filarami, wprost z ulicy. Normalnie nie ma żadnego niczego poza skromną barierką wyznaczającą obszar odprawowo-niedlawszystkich. Jak się potem okaże brak drzwi jest cechą charakterystyczną większości większych obiektów – jak na przykład supermarketów, do których wchodzisz wprost z ulicy.
W Nairobi jest zima. 18 stopni ciepła, spora wilgotność i mi jest gorąco jak diabli w bluzie i grubych dresach, w których leciałam nastraszona, że zamarznę po wylądowaniu, ale lokalesi są w kurtkach i CZAPKACH, co powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy wszystko z nimi ok. No ale zima to zima. Panuje na lotnisku, w supermarketach i okolicach, trochę na ulicach. Za to w barach (takich klubo-pubach, których tej nocy zwiedziliśmy aż 3, w każdym spędzając max 20 minut) panuje całkiem normalne lato w pełni.
Na lotnisku odbiera nas Alwin (kolega Marty, Kenijczyk, który w Polsce studiował medycynę) z kolegą (nie pamiętam imienia, ale rzuciło mi się w oczy, że miał na głowie WIELKIE słuchawki Sony, z których napierdzielał Kenijski RAP – ju nou, Suahili do rytmu – szok!). Lotnisko jest spory kawałek od centrum Nairobi. Generalnie z lotu ptaka sprawia wrażenie, jakby było hen hen od miasta, a de facto od centrum dzielą je dzielnice przemysłowe, w których chyba pracuje się tylko 8 godzin, bo ciemno tam jak w lokalnej dupie i tylko gdzieniegdzie nieśmiało palą się jakieś lampy, dzięki którym mogłam się w ogóle zorientować, że to teren przemysłowy.
Wjeżdżamy do centrum Nairobi. Oprócz tego, że jeździ się tu lewym pasem jak przystało na ex-brytyjską kolonię, że nasz kierowca nie ma prawa jazdy, bo jeszcze nie zdążył nabyć po powrocie z Polski (taniej jest kupić dokument niż naprawdę przechodzić kurs i zdawać egzamin na prawo jazdy, no i przede wszystkim jest szybciej i łatwiej), do tego wszystkiego, wisienką na czubeczku jest to, że czerwone światło tak naprawdę nic nie znaczy. W ogóle jeśli zwraca się uwagę na jakieś znaki to na informacyjne. Cała reszta stanowi pewną formę dobrej rady od pracowników drogówki czy kogo-tam, z której możesz ale nie musisz skorzystać. Samochody więc zlewają się w jedną wielką stalową rzekę pojazdów, w której trzeba nieźle się orientować a za koło ratunkowe służy klakson (i nocą jeszcze długie światła).
Ciekawym zwyczajem jest, że kierowcę nadjeżdżającego z przeciwka dużym autem informuje się o tym, że musi zjechać bliżej lewej strony poprzez wrzucenie prawego kierunkowskazu (tak jakby się chciało wjechać na jego pas), trąbienie i mruganie długimi światłami. Przekaz nie pozostawiający żadnej wątpliwości. Ja po drodze kilka razy byłam na granicy stanu przedzawałowego. Ale to było nic w porównaniu z tym co zobaczyłam w sobotę rano na ulicach Nairobi (ruch był kilkanaście razy większy niż w piątkowy wieczór). Zakrawało to trochę na cyrkowe szoł a nasz kierowca bez prawa jazdy zyskał MEGA SZACUN w moich oczach. No a potem było Matatu.
Ale najpierw jeszcze o barach (klubo-pubach) i Kiberze.
Jako że był piątkowy wieczór Alwin zabrał nas na nairobijski clubbing połączony z wycieczką objazdową po mieście (które chyba lepiej zwiedzać po ciemku, bo jest ładniejsze i jakoś tak mniej brudne). Wesoła 5-tka (Ja, Marta, Alwin, Ben i Natan) wyruszyła w miasto. Najpierw był przystanek w lokalnej sieci fast-foodowej – Kenchick – niby taki odpowiednik KFC, ale na lokalnych warunkach. Tzn, miękkie ciapowate frytki podawane w przezroczystej foliówce - woreczku śniadaniowym, do której dolewasz bardzo rzadkiego keczupu (pikantnego jak jasna Anielka) i dosypujesz odpowiednio dużo soli, żeby nie czuć czasem smaku frytek. Worek zawiązujesz, trzęsiesz nim i czerwonawe fryty gotowe do spożycia. Ich ilość bardzo precyzyjnie odmierzana jest przez kucharza-kelnera-złotąrączkę przy użyciu szczerbatego talerza. Jeden talerz to 20 KSH (1 pln = 35 KSH = jedna coca cola ;-). Do tych słynnych w świecie frytek można nabyć „Kuku” czyli kurczaka z rożna (pieką się na rożnie w witrynie lokalu) w częściach (1/4, ½) lub w całości. Względnie można dostać Kuku-burgera (w/w mistrz kuchni odrywa mięso kurczacze od kości i pakuje miedzy 2 połowy bulki z sezamem a potem dorzuca pomidora. Jest jeszcze całkiem niezła kurczakowa kiełbaska. Wielkości połowy parówki, ale ciut grubsza. Podpiekana i całkiem chrupiąca. Odważyłam się nawet jedną wciągnąć. Poza tym – w celu dbania o higienę klientów, w lokalu zamontowana jest umywalka z dwoma kranami w brytyjskim iście stylu, z których żaden nie działa. Dodam jeszcze że ta sieć jest naprawdę popularna – nie widziałam ani jednego McDonaldsa ani innej PizzyHut, ale KenChick jest na co drugiej stacji benzynowej, i na co trzecim rogu. My byliśmy w oddziale nad którym mieścił się jeden z barów, bardzo popularny podobno.
Wspólnym mianownikiem tych lokali jest to, że z głośników płyną hip-hopowe nuty, do których raz gada 50Cent albo Usher a raz jest to jakiś Kenijski substytut. Wszyscy tańczą kręcąc pupami i trzęsąc biustami (o ile powyższe posiadają). Taniec w parach odbywa się w zaskakujący sposób. Partnerka twarzą do ściany (naprawdę blisko niej) ma do swej pupy przyklejonego partnera, który próbuje kręcić swoimi pośladkami w sposób jak najbardziej imitujący kopulacje. Bardzo musi to być przyjemne. Ale ale! Mzungu wchodzą do lokalu (czyli białe kobiety), i nagle jako klasyczna przedstawicielka gatunku Mzungi czujesz że:
a) jesteś strasznie przeraźliwie blada
b) jesteś ubrana jak jakaś pokutnica
c) masz za mało złotej biżuterii i w ogóle wyglądasz na bidę z nędzą
d) wszystkie męskie oczy badają rozmiar twojej bielizny, a kobiece patrzą z politowaniem na twój nieciekawy strój
e) jak ktoś spojrzy w twoje oczy to albo jest to spojrzenie-bezczel (I’ll do U in a moment) albo spojrzenie-przyjaciel (Widzę że przyszłaś z 3 czarnymi kolesiami, chcę być twoim przyjacielem :P), w przypadku kobiet jest to przekaz – odejdź stąd, biała kobieto.
Odwiedziliśmy 3 lokale, jeden w dzielnicy średnio zamożnej, drugi w średnio-średniej i trzeci w centrum (które podobnie jak lotnisko, wygląda jak skansen lat 60-tych, tyle że jest czyste, w miarę eleganckie, uporządkowane i bezpieczne – sporo służb policyjno- porządkowych). Wypiłam sobie jedno lokalne piwo – TUSKER, bardzo good quality jak na cenę którą trzeba za nie dać 25 – KSH.
Zamożność dzielnicy w Nairobi można wywnioskować z konstrukcji ogrodzenia.
1) TOP – high class i w ogóle – wysoki betonowy mur, obsadzony żywopłotem, ze zwiniętym drutem kolczastym na czubku – i brama wysoka pod niebo z odsuwanym wizjerkiem dla odźwiernych
2) Middle-high – j/w ale bez żywopłotu
3) Middle – wysoki betonowy mur, bez drutu kolczastego. Brama wysoka ale trzeba ją otworzyć, żeby zobaczyć kto stoi przed nią.
4) Middle-low – siatka przez którą wszystko widać i w pewnie jeszcze gdzieniegdzie porozrywana. Brama albo jest, albo już ktoś ją oddał na złom.
5) Low – budynki, domki, bloki i inne betonowe konstrukcje, które okiem Mzungu mogą stanowić lokale mieszkalne, ale bez ogrodzeń.
Jest jeszcze Kibera. Kibera (w Suahili – las) to dzielnica slumsów, a nawet nie dzielnica tylko osobny twór administracyjny. Jak Piaseczno, tylko ciut biedniejsza i deko większa (30% populacji aglomeracji Nairobi to mieszkańcy Kibery) :P (swoją drogą – być urzędnikiem albo stróżem prawa w Kiberze to musi być dopiero radocha). Z samolotu jest czarną plamą wdzierającą się od strony zachodniej do Nairobi. Z poziomu zerowego nocą wygląda jak brama do piekieł (nie wjeżdżaliśmy tam, ale odwoziliśmy Natana, który mieszka 10m od niej w domku za 5 metrowym murem obwiązanym drutem kolczastym z każdej strony. Domek należy do 3 grupy zamożności, a ten jeden mur stanowi odstępstwo od reguły). Przejeżdżając w okolicy zamyka się szyby w autach, wyłącza muzykę i wrzuca piątkę. I choćby dzieci wybiegały Ci pod koła - nie zatrzymujesz się. Oczywiście żywego ducha nie widać, ale jak może być widać czarnego w czerni…
Kibera za dnia z kolei wygląda trochę jak wielkie wysypisko, na które ktoś wpuścił szalonych ekologów, którzy próbują udowodnić, że z tych śmieci można coś pożytecznego zbudować. Oczywiście „domki” powstają na śmieciach, ze śmieci i wśród nich. Towarzyszy im też odpowiedni zapach. Droga z Nairobi do Narok prowadzi właśnie przez Kiberę. Dodam jeszcze, że przy ulicach asfaltowych stoją Kiberiańskie Wille, a w głębi widać całą resztę. No i do tego te tory kolejowe, które przecinają slumsy stanowiąc główną arterię komunikacyjną i pociąg przecinający ciała ludzi leżących na torach, dzieci bawiących się tam bez niczyjej opieki i jeżdżący według Kenijskiego rozkładu jazdy – czyli kiedy się zapełni.
Ciekawym zjawiskiem była stacja benzynowa w slumsach. Przy ulicy stoi sobie murowany budynek, z pustaków, nie otynkowany, sprawia raczej straszne wrażenie. W domku tym – jedyny otwór – okienny – jest zakratowany. W środku stoją 2 dystrybutory (oil and diesel), zza krat wystają węże. Stacje w Kenii są nie-samo-obsługowe. Ktoś ci musi nalać paliwa, ale w razie gdyby przypadkiem nikogo nie było pod ręką – samemu się nie obsłużysz.
O 2.30 byliśmy w końcu w łóżkach. Wcześniej tylko ostatni łazienkowy kontakt z cywilizacją i w kimkę. To był naprawdę długi dzień.
Subskrybuj:
Posty (Atom)