Kiedyś dawno napisałam „Zanim napiszę o Bali, najpierw dam upust Tajlandii”. Tajlandii upust był dany a o Bali nigdy nawet jednym zdaniem.
Bali to miejsce opanowane przez turystów. Jako idealny kurort, wyspa oferuje zarówno miejsca ciche i spokojne (jak na przykład Sanur – zagłębie knajp) oraz mrugające, krzyczące, zatłoczone (tutaj przykładem jest Kuta).
Bali dla mnie to mekka pysznego jedzenia, najlepszego soku pomarańczowego na świecie, kolorowych ulic, pięknych hinduistycznych ozdób drogowo-chodnikowych, uśmiechniętych ludzi i oczywiście jedwabnych sukienko-tunik.
A dla tych co kochają wodę – czyli mnie – w wersji nieleżakowej, Bali to raj. Ja poleciałam nurkować. 6 dni pod wodą. Piękne rafy, rekiny, manty, żółwie i miliony małych pięknych kolorowych rybek. Pod wodą jest w ogóle inne życie, a tutaj przybiera ono niesamowitą feerię kolorów, kształtów, ruchów, form. W każdym miejscu jest jakby trochę inaczej, choć pierwiastek tej podwodności pozostaje.
Najwspanialsze nurkowanie było w okolicach wyspy Menjangan (czy jak to się tam po Balijsku pisze), gdzie na dole my – nurkowie, a na powierzchni wody – jelenie. Sceneria bajkowo-baśniowa.
Bali oprócz pieknych plaż i bajecznych widoków wulkanów, które od czasu do czasu pozwalają sobie na mniejszy lub większy wybuch, oferuje jeszcze piękne świątynie hinduistyczne. Ja co prawda nie uważam się za kulturoznawcę, ale dowiedziałam się od naszego przewodnika, że hinduizm na Bali jest o tyle ciekawy, że przez kilkanaście stuleci był totalnie wyizolowany od wpływów Indyjskich, w związku z czym rozwinął się na swój własny sposób, ubogacając całą hinduistyczną mitologię o zupełnie lokalne elementy.
Ja i moje podejście do religii musieliśmy się pokłonić pięknym kolorom, barwnym rytuałom i pełnym bajerów ceremoniom. Doszłam również do wniosku, że jak już bym miała jakąś religię praktykować –to chyba hinduizm, ze względu na tę niezmierzoną ilość mitów, wręcz bajkowo niewiarygodną bujność tej religii.
Ważne na Bali jeszcze jest to, że Balijki to porządne dziewczyny, w przeciwieństwie tych z Javy czy Sumatry. Żadna Balijka nie występuje w Karaoke Show, które są Indonezyjskiem odpowiednikiem Ping Pong Show z niedalekiego Bangkoku.
Dla wszystkich spragnionych rewelacyjnych wakacji w pięknych plenerach – polecam Bali bardzo serdecznie.
PS. Specjalnie dla Iwonki - ze zdjęciami :)
poniedziałek, 25 stycznia 2010
czwartek, 7 stycznia 2010
Jinja
Źródło Białego Nilu. Miasteczko nad Jeziorem Wiktorii. Tama produkująca dużą część energii w Ugandzie. A wszystko to niczym w porównaniu z szaleństwem raftingu.
Sześć godzin w pontonie na Nilu, wokół nas ptaki, ryby i krokodyle. Przed nami i za nami spiętrzenia wody, małe wodospady, dużo szybko płynącej wody, fale przewracające nasz ponton na plecy.
Wspaniała sprawa taki rafting. Wszystkim, którzy nie chcą doświadczać jedynie spotkań z dziką zwierzyną, polecam tę formę rozrywki.
Aż słów brak.
Sześć godzin w pontonie na Nilu, wokół nas ptaki, ryby i krokodyle. Przed nami i za nami spiętrzenia wody, małe wodospady, dużo szybko płynącej wody, fale przewracające nasz ponton na plecy.
Wspaniała sprawa taki rafting. Wszystkim, którzy nie chcą doświadczać jedynie spotkań z dziką zwierzyną, polecam tę formę rozrywki.
Aż słów brak.
Kibale National Park
Miejsce pełnego rozkwitu mojej dendrofilii. Ponieważ odkąd wkroczyliśmy w obszary zazielenione moja miłość do zielonego koloru rosła, to już w tym wspaniałym lesie deszczowym osiągnęła poziom tak zenitalny, że obejmowałam drzewa i krzewy.
Po dwóch 3-4-godzinnych spacerach przez dżunglę nasyciłam się wilgocią, zielonością i wielko-drzewością. Dołożyło się do tego jeszcze spędzenie nocy w domku na drzewie, gdzie budziły nas odgłosy leśnych słoni, małp, lokalnych odmian dzików i innych ptaków. Cała zielona byłam od każdej strony.
Najwspanialsze jednak w tym parku były Szympansy. Takie zajebiście sprytne małpy. Chociaż one chyba nie są małpami, tylko szympansami. Naczelne są. Kuzynostwo bliskie człowieka. Co w szympansach ciekawe – one są wszystkożerne. To znaczy, że jedzą mięso. Mało tego – polują na małpy i je zżerają. Choć tylko od święta. Głównie żywią się owocami.
W Kibale nasz kolega Maciek zadał również pytanie sezonu, które definitywnie należy uznać za najgłupsze pytanie dekady. Maciek zapytał pana przewodnika czy jedzenie ludzkiego mięsa w Ugandzie jest legalne. Pod warunkiem, że ktoś sam umarł. Pytanie 100% mzungu style. Mniej więcej tak jakby zapytać samego Maćka kiedy on i jego rodzina zeszli z drzewa.
Po dwóch 3-4-godzinnych spacerach przez dżunglę nasyciłam się wilgocią, zielonością i wielko-drzewością. Dołożyło się do tego jeszcze spędzenie nocy w domku na drzewie, gdzie budziły nas odgłosy leśnych słoni, małp, lokalnych odmian dzików i innych ptaków. Cała zielona byłam od każdej strony.
Najwspanialsze jednak w tym parku były Szympansy. Takie zajebiście sprytne małpy. Chociaż one chyba nie są małpami, tylko szympansami. Naczelne są. Kuzynostwo bliskie człowieka. Co w szympansach ciekawe – one są wszystkożerne. To znaczy, że jedzą mięso. Mało tego – polują na małpy i je zżerają. Choć tylko od święta. Głównie żywią się owocami.
W Kibale nasz kolega Maciek zadał również pytanie sezonu, które definitywnie należy uznać za najgłupsze pytanie dekady. Maciek zapytał pana przewodnika czy jedzenie ludzkiego mięsa w Ugandzie jest legalne. Pod warunkiem, że ktoś sam umarł. Pytanie 100% mzungu style. Mniej więcej tak jakby zapytać samego Maćka kiedy on i jego rodzina zeszli z drzewa.
Kigali
City of Hunred Hills. Rwandyjska stolica położona na wzgórzach. Jak i cała Rwanda. Jak na stolicę przystało – ma wszystko czego stolica potrzebuje. Światła na skrzyżowaniach, Nakumatt Supermarket, parę dobrych restauracji.
W Kigali jednak ze względu na historię (ludobójstwo roku 1994) oprócz takich typowo stołecznych punktów turystycznych, są jeszcze dwa.
1. Hotel Mille Collines – czyli filmowy hotel Rwanda. Miejsce gdzie jeden Hutu ocalił życia ponad 1200 Tutsi podczas ludobójstwa. Teraz hotel jest odrestaurowany ślicznie, ma piekny basenik i jest dość popularny wśród białasów ze względu na swoją wysoką jakość. Podobnie z resztą jak był przed 1994.
2. Genocide Memorial – miejsce, w którym można zanurzyć się w tragicznej historii Rwandy.
Piękne, jak i cała Rwanda, miasto. Bardzo ładnie i dobrze zorganizowane. Trzy klasy wyżej niż takie Nairobi, które jest apogeum chaosu.
Wrócę jeszcze do tego francuskiego. Otóż zawsze wydawało mi się, że jest to sepleniący język, a potwierdzeniem mojego przeświadczenia była sytuacja z taksówkarzem, gdzie dwa tysiące zostały pomylone z dziesięcioma. Co jak dla mnie potem było zupełnie prawdopodobne bo „du” i „di” czyli 2 i 10 szczególnie w wydaniu afrykańskim nie koniecznie muszą brzmieć różnie.
Natomiast był to dla nas moment, w którym Iwona Włodarczyk zaszokowała nas zupełnie. Stojąc na ulicy kłóciła się na śmierć i życie z panem taksówkarzem i to po francusku. Pozostała trójka, która nie parle franse, patrzyła tylko na rozmówców jakby obserwowała mecz ping-ponga. W końcu się wykłóciliśmy i poszliśmy na piwo i najlepszą pizzę we Wschodniej Afryce.
Fort Portal
W Fort Portal spędziliśmy jedną noc, więc za dużo do powiedzenia nie mam. Nawet mango żadnych rewelacyjnych nie sprzedawali. Przed naszym hotelikiem jednak stał pomnik człowieka z pomalowaną na żółtawy kolor twarzą, co chyba miało oznaczać, że biały był. Był też żołnierzem. I walczył. Ale nikt z lokalesów nie był w stanie wyjaśnić nam ani z kim, ani kiedy, ani przeciwko komu.
Z badań historycznych przeprowadzonych przeze mnie po powrocie, okazało się, że miasto nazwane imieniem pana Geralda Portala postawiło mu pomnik w podziękowaniu a może raczej ku uczczeniu faktu, że pan Portal ustanowił Protektorat Ugandy, zamiast działającej tam wcześniej Kompanii Wschodnio-Afrykańskiej.
Miasto Fort Portal było stolicą Protektoratu Ugandy do momentu aż nie powstała kolej w Kampali i się oficjalnie całe brytyjskie towarzycho przeniosła.
A w ogóle to Fort Portal jest stolicą dystryktu Kabarole, a mi się ta nazwa bardzo podoba. Kabarole...
Z badań historycznych przeprowadzonych przeze mnie po powrocie, okazało się, że miasto nazwane imieniem pana Geralda Portala postawiło mu pomnik w podziękowaniu a może raczej ku uczczeniu faktu, że pan Portal ustanowił Protektorat Ugandy, zamiast działającej tam wcześniej Kompanii Wschodnio-Afrykańskiej.
Miasto Fort Portal było stolicą Protektoratu Ugandy do momentu aż nie powstała kolej w Kampali i się oficjalnie całe brytyjskie towarzycho przeniosła.
A w ogóle to Fort Portal jest stolicą dystryktu Kabarole, a mi się ta nazwa bardzo podoba. Kabarole...
Queen Elizabeth National Park (koło Kasese)
Park Narodowy imienia Królowej Elżbiety – znacie już moją opinię na temat nazwy. Kolonialiści nie mają litości.
Park został utworzony dawno dawno temu – w 1920-którymś roku. Na tym terenie wcześniej mieszkali sobie normalnie ludzie i wypasali bydło i żyło im się szczęśliwie, aż do dnia, w którym mucha Tse-Tse postanowiła opanować terytorium i zaatakowała zarówno bydło jak ich właścicieli, po czym zapadli oni na śpiączkę afrykańską, po czym umarli.
Terytorium stało się więc bardzo dogodne dla dzikiej zwierzyny, której już nikt nie przeszkadzał, jak również sytuacja stała się dogodna, aby stworzyć na tym terytorium park narodowy.
Miejsce jest oczywiście zapierające dech w piersiach. Wschodnia część parku jest płaska i równinna, pokryta malowniczą sawanną. Jest na niej więcej zwierzyny, ponieważ antylopom jest łatwiej wypatrzeć ewentualnego wroga i uciec. A za tymi antylopami idą lwy i inne takie tam.
Północno-zachodnia część parku to z kolei kratery wulkaniczne pokryte zieleniną. Taki zbiór małych Ngoro-Ngoro. Cudownie. Droga przez te kratery co prawda była wymagająca (miejscami jechaliśmy po krawędzi krateru zastanawiając się ile mamy luzu zanim spadniemy na prawo lub na lewo), ale bardzo urokliwa. A nasz Land-Cruiser ze swoim napędem na wszystkie koła świata z zapasem włącznie dzielnie darł przez trawy, kamienie, zbocza gór i inne.
Środkowo-zachodnia część to z kolei dwa jeziora – jezioro Edwarda i Alberta, połączone naturalnym 14-kilometrowym kanałem, który jest siedzibą kilku tysięcy hipopotamów, ptactwa rozmaitego (w tym pelikanów, kormoranów, bocianów z flagą Ugandy na dziobie oraz White Igrisów – które były ulubionymi ptakami pana przewodnika i pokazywał nam je nieustająco) oraz krokodyli.
Wszędzie oczywiście słonie, bawoły i inne lwy.
A na południu parku są lwy co żyją na drzewach. Jedyne takie wariaty w Afryce, ale tam nas nie było, bo nam czasu nie starczyło.
Park został utworzony dawno dawno temu – w 1920-którymś roku. Na tym terenie wcześniej mieszkali sobie normalnie ludzie i wypasali bydło i żyło im się szczęśliwie, aż do dnia, w którym mucha Tse-Tse postanowiła opanować terytorium i zaatakowała zarówno bydło jak ich właścicieli, po czym zapadli oni na śpiączkę afrykańską, po czym umarli.
Terytorium stało się więc bardzo dogodne dla dzikiej zwierzyny, której już nikt nie przeszkadzał, jak również sytuacja stała się dogodna, aby stworzyć na tym terytorium park narodowy.
Miejsce jest oczywiście zapierające dech w piersiach. Wschodnia część parku jest płaska i równinna, pokryta malowniczą sawanną. Jest na niej więcej zwierzyny, ponieważ antylopom jest łatwiej wypatrzeć ewentualnego wroga i uciec. A za tymi antylopami idą lwy i inne takie tam.
Północno-zachodnia część parku to z kolei kratery wulkaniczne pokryte zieleniną. Taki zbiór małych Ngoro-Ngoro. Cudownie. Droga przez te kratery co prawda była wymagająca (miejscami jechaliśmy po krawędzi krateru zastanawiając się ile mamy luzu zanim spadniemy na prawo lub na lewo), ale bardzo urokliwa. A nasz Land-Cruiser ze swoim napędem na wszystkie koła świata z zapasem włącznie dzielnie darł przez trawy, kamienie, zbocza gór i inne.
Środkowo-zachodnia część to z kolei dwa jeziora – jezioro Edwarda i Alberta, połączone naturalnym 14-kilometrowym kanałem, który jest siedzibą kilku tysięcy hipopotamów, ptactwa rozmaitego (w tym pelikanów, kormoranów, bocianów z flagą Ugandy na dziobie oraz White Igrisów – które były ulubionymi ptakami pana przewodnika i pokazywał nam je nieustająco) oraz krokodyli.
Wszędzie oczywiście słonie, bawoły i inne lwy.
A na południu parku są lwy co żyją na drzewach. Jedyne takie wariaty w Afryce, ale tam nas nie było, bo nam czasu nie starczyło.
Jezioro Kivu (Kibuye)
Nad Jeziorem Kivu spędziliśmy Wigilię i część pierwszego dnia świąt. Abstrahując od faktu, że dla mnie w ogóle nie było świątecznie, bo ja w ogóle jestem mało świąteczna i święta BN łączą się w mojej głowie z Mamą (kiedyś Tatą jeszcze), choinką, zimnem i najazdami rodziny (jako najeżdżany lub najeźdźca). O świątecznym nastroju przypomniał nam Trawa, ktory na alkoholową część naszej Wigilii przyszedł wystrojony jak stróż w Boże Ciało a do tego przyniósł jakieś racowate światła chemiczne wprost z militaria.pl, które posłużyły jako dekoracja fikusa, który stanowił naszą choinkę.
Jezioro Kivu w okolicach Kibuye, czyli po środku jego długości, jest PIĘKNE. Wygląda to wszystko jak Szwajcaria co najmniej. Jezioro jest górskie, więc czyste, ale w przeciwieństwie do naszych górskich jezior jest ciepłe. Toteż nie mogliśmy sobie odpuścić pływania :)
Mieszkaliśmy sobie w pieknym ośrodku położonym tuż nad brzegiem, w schludnych pokoikach z widokiem na jeziorko. Hotelik miał bardzo przyzwoitą restaurację, gdzie skonsumowaliśmy wigilijną kolację – Tilapię prosto z jeziora. MNIAM! Wszystko to zapijane klasycznym kongijskim browarkiem marki Primus.
W I dzień świąt wybraliśmy się łódką na krótki wypad po jeziorze i zostaliśmy zawiezieni nad brzeg wyspy, której mieszkańcami są nietoperze. Tysiące nietoperzy. A może nawet dziesiątki tysięcy. Nasi przewodnicy zadbali o to, żeby nietoperze przedstawiły swoje lotnicze szoł, wywołujące je oklaskami i piskami jak na rockowym koncercie.
Później zaliczyliśmy inny hotel (bo miał lepszy dostęp do jeziora), popływaliśmy, pobyczyliśmy się i w końcu czuliśmy że odpoczywamy. A to wszystko w niezmiernie malowniczej scenerii.
Ja i moja wodno-nurkowa obsesja postanowiłyśmy, że jeszcze kiedyś nad brzeg tego jeziora wrócimy, aby tu zanurkować. Co ślubujemy uroczyście. Woda bowiem czysta niezmiernie i na pewno ciekawe rzeczy pod powierzchnią czekają na nurków. A do tego jak wspominałam jezioro jest górskie, więc pewnie wszechobecne są ładne ścianki przy których miło się będzie zanurzać.
Jezioro Kivu w okolicach Kibuye, czyli po środku jego długości, jest PIĘKNE. Wygląda to wszystko jak Szwajcaria co najmniej. Jezioro jest górskie, więc czyste, ale w przeciwieństwie do naszych górskich jezior jest ciepłe. Toteż nie mogliśmy sobie odpuścić pływania :)
Mieszkaliśmy sobie w pieknym ośrodku położonym tuż nad brzegiem, w schludnych pokoikach z widokiem na jeziorko. Hotelik miał bardzo przyzwoitą restaurację, gdzie skonsumowaliśmy wigilijną kolację – Tilapię prosto z jeziora. MNIAM! Wszystko to zapijane klasycznym kongijskim browarkiem marki Primus.
W I dzień świąt wybraliśmy się łódką na krótki wypad po jeziorze i zostaliśmy zawiezieni nad brzeg wyspy, której mieszkańcami są nietoperze. Tysiące nietoperzy. A może nawet dziesiątki tysięcy. Nasi przewodnicy zadbali o to, żeby nietoperze przedstawiły swoje lotnicze szoł, wywołujące je oklaskami i piskami jak na rockowym koncercie.
Później zaliczyliśmy inny hotel (bo miał lepszy dostęp do jeziora), popływaliśmy, pobyczyliśmy się i w końcu czuliśmy że odpoczywamy. A to wszystko w niezmiernie malowniczej scenerii.
Ja i moja wodno-nurkowa obsesja postanowiłyśmy, że jeszcze kiedyś nad brzeg tego jeziora wrócimy, aby tu zanurkować. Co ślubujemy uroczyście. Woda bowiem czysta niezmiernie i na pewno ciekawe rzeczy pod powierzchnią czekają na nurków. A do tego jak wspominałam jezioro jest górskie, więc pewnie wszechobecne są ładne ścianki przy których miło się będzie zanurzać.
Transport klasą ekonomiczną
A propos autobusów! W Sudanie jest drogo, a jest to jedno z najbiedniejszych państw świata. Kenijczykom żyje się jak pączkom w maśle w porównaniu do tego, co mają Sudańczycy. A ponieważ jest drogo generalnie, to i transport autobusem jest drogi. Przejechanie 700 km z Juby do Kampali kosztuje 90 SDG, czyli koło 120 złotych. No więc pomysłowi Afrykańczycy jak zawsze, tak i tym razem poradzili sobie z problemem zbyt drogiego transportu.
Do Juby importuje się bardzo dużo jedzenia z Ugandy, które to jedzenie przyjeżdża takimi śmiesznymi ciężarówkami. Gdzieś ok. 7 ton pojemności towarowej. No i ciężarówka taka wracałaby pusta, gdyby nie pomysłowość lokalesów. Otóż tą ciężarówką, za opłatą 20 SDG, rzesze Sudańczyków, Ugandyjczyków i innych, których nie stać na autobus, jadą niczym kartofle. Część z nich siedzi sobie na podłodze, część z nich stoi, trzymając się rachitycznej konstrukcji, na którą zazwyczaj nakłada się plandekę (pod warunkiem, że jadący pod plandeką towar nie jest żywy).
Takie transporty docierały do Bibii podczas gdy my czekaliśmy na Maurice’a walczącego z urzędem celnym. Ludzie w kolorze szarym po przejechaniu 300 km po ubitej nie-wyasfaltowanej drodze.
Ale są jeszcze więksi hardkorowcy. Pan Xero, który naprawia naszą magiczną fotokopiarkę, dojechał do Bibii na motorze. Wyglądał jak chodząca mumia. Jego dotychczas czarna twarz miała zadziwiająco beżowo-rudawe kontury. Nie wspominając o kudłatej fryzurze.
Do Juby importuje się bardzo dużo jedzenia z Ugandy, które to jedzenie przyjeżdża takimi śmiesznymi ciężarówkami. Gdzieś ok. 7 ton pojemności towarowej. No i ciężarówka taka wracałaby pusta, gdyby nie pomysłowość lokalesów. Otóż tą ciężarówką, za opłatą 20 SDG, rzesze Sudańczyków, Ugandyjczyków i innych, których nie stać na autobus, jadą niczym kartofle. Część z nich siedzi sobie na podłodze, część z nich stoi, trzymając się rachitycznej konstrukcji, na którą zazwyczaj nakłada się plandekę (pod warunkiem, że jadący pod plandeką towar nie jest żywy).
Takie transporty docierały do Bibii podczas gdy my czekaliśmy na Maurice’a walczącego z urzędem celnym. Ludzie w kolorze szarym po przejechaniu 300 km po ubitej nie-wyasfaltowanej drodze.
Ale są jeszcze więksi hardkorowcy. Pan Xero, który naprawia naszą magiczną fotokopiarkę, dojechał do Bibii na motorze. Wyglądał jak chodząca mumia. Jego dotychczas czarna twarz miała zadziwiająco beżowo-rudawe kontury. Nie wspominając o kudłatej fryzurze.
Katuna
Przejście graniczne pomiędzy Ugandą i Rwandą. Z Ugandyjskiej strony Katuna, z Rwandyjskiej – Gatuna. Żeby nie trzeba było za bardzo kombinować jak w przypadku Nimule i Bibii.
Po wyruszeniu z Mbarary piękną drogą przez zielone wzgórza, jadąc wśród chmur, po 2 godzinkach dotarliśmy do granicy. Mieliśmy tego pecha, że dojechaliśmy równo z autobusem z Kigali, więc odstaliśmy w kolejce po stempel wyjazdowy dobre kilkanaście minut. Stempel jednak pach, szlaban ciach i już jesteśmy w Rwandzie.
A tutaj zmiana. Ruch prawostronny (więc ja jako kierowca siedziałam niemalże na chodniku, za to pasażer służył za głównego nawigatora), pokolonialny język urzędowy – francuski. Tutaj osoba Iwony Włodarczyk okazała się nieoceniona, bo ona szprecha po francusku. Oczywiście na granicy mówi się również po angielsku, więc wszystko pięknie i jak spłatka.
Zabawnie jednak takie przejście graniczne wygląda, szczególnie gdy patrzy się na podróżujących autobusem. Wysiadają oni bowiem z autobusu w jednym kraju, a potem przechodzą te kilkaset metrów na drugą stronę i tam wsiadają do autobusu. Często biegnąc za odjeżdżającym pojazdem.
Po wyruszeniu z Mbarary piękną drogą przez zielone wzgórza, jadąc wśród chmur, po 2 godzinkach dotarliśmy do granicy. Mieliśmy tego pecha, że dojechaliśmy równo z autobusem z Kigali, więc odstaliśmy w kolejce po stempel wyjazdowy dobre kilkanaście minut. Stempel jednak pach, szlaban ciach i już jesteśmy w Rwandzie.
A tutaj zmiana. Ruch prawostronny (więc ja jako kierowca siedziałam niemalże na chodniku, za to pasażer służył za głównego nawigatora), pokolonialny język urzędowy – francuski. Tutaj osoba Iwony Włodarczyk okazała się nieoceniona, bo ona szprecha po francusku. Oczywiście na granicy mówi się również po angielsku, więc wszystko pięknie i jak spłatka.
Zabawnie jednak takie przejście graniczne wygląda, szczególnie gdy patrzy się na podróżujących autobusem. Wysiadają oni bowiem z autobusu w jednym kraju, a potem przechodzą te kilkaset metrów na drugą stronę i tam wsiadają do autobusu. Często biegnąc za odjeżdżającym pojazdem.
Brak bananów w Afryce
Ach! Jeszcze te bananany! Bo może was dziwić, że przejeżdżając przez bananowe gaje w Ugandzie nie można dostać banana. No więc tak jak pisałam bananów są całe masy, stosy, kiście. Tylko te banany są zrywane jeszcze jak są dość ciemno-zielone. Nazywają się one w języku Swahili „matoke” (co bardzo podobnie brzmi do „matako”, a w żadnym wypadku nie należy milić, gdyż to drugie słowo to nic innego jak DUPA). Tak więc bananów jadalnych przez mzungu nie ma. Ale są olbrzymie ilości matoke.
Tajemnica matoke polega na tym, że po ugotowaniu zastępują ziemniaki. Bo Irish (czyli irish potato – ale, żeby było krócej po prostu Irish) nie chcą rosnąć w górskich ugandyjskich klimatach bo im za ciepło i za wilgotno. Poza tym są z europy, więc nie należą do jakiś bardzo odwiecznych elementów kultury kulinarnej. Matoke kupuje się w wielkiej kiści, następnie odrywa się poszczególne banany, obiera ze skóry (całkiem łatwo), kroi się banana na grube plastry i gotuje w wodzie z solą. Po uzyskaniu miękkości serwuje się go najlepiej z jakimś gulaszem albo innym sosem zawierającym mięso lub też groch czy fasolę. Nie jest to może kawior, ale bez dwóch zdań sycące.
Tajemnica matoke polega na tym, że po ugotowaniu zastępują ziemniaki. Bo Irish (czyli irish potato – ale, żeby było krócej po prostu Irish) nie chcą rosnąć w górskich ugandyjskich klimatach bo im za ciepło i za wilgotno. Poza tym są z europy, więc nie należą do jakiś bardzo odwiecznych elementów kultury kulinarnej. Matoke kupuje się w wielkiej kiści, następnie odrywa się poszczególne banany, obiera ze skóry (całkiem łatwo), kroi się banana na grube plastry i gotuje w wodzie z solą. Po uzyskaniu miękkości serwuje się go najlepiej z jakimś gulaszem albo innym sosem zawierającym mięso lub też groch czy fasolę. Nie jest to może kawior, ale bez dwóch zdań sycące.
Mbarara
O tym mieście nie wiele możemy powiedzieć, bo zostaliśmy tu na jedną noc w drodze do Rwandy. Wiemy tylko tyle, że obsługa w hotelach jest koszmarna. Droga dojazdowa jest w remoncie, więc jak się jedzie nocą to można doświadczyć ciekawych wzlotów i upadków – do tego stopnia, że szlag trafił naszą Finlandię. Można ją było tylko wyssać z fotelu samochodu.
Ale w Mbarara również sprzedają najlepsze mango na ziemii. Przekonaliśmy się o tym po powrocie z Rwandy, jak w niedzielne popołudnie dojechaliśmy do tego miasteczka, położonego w ślicznych zachodnio-ugandyjskich górach, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju rolnictwo (głównie owocowo-warzywne). W okolicach Mbarara przejeżdża się przez lasy bananowców, wśród wypielęgnowanych pól herbaty, przez wioski, w których sprzedawcy biegnący za przejeżdżającym wolno (ze względu na progi zwalniające) autobusem próbują sprzedać pasażerom swoje cebule czy marchewki. To taka afrykańska forma warzywnego Mc Drive. Swoją drogą – dużo zdrowiej :)
Z mango natomiast było tak, że wyjeżdżając z Mbarara do Queen Elizabeth National Park, do którego mieliśmy parę ładnych kilometrów, postanowiliśmy, że nie będziemy jeść lunchu w żadnej z tych knajp, w których półtorej godziny czeka się żeby przyszedł kelner i powiedział Ci, że to co zamówiłaś właśnie się skończyło. W Ugandzie to dość popularna przypadłość, a Iwona biła rekordy świata w ilości zamawianych „nieobecnych” potraw. Cała sytuacja stawia pod znakiem zapytania w ogóle kwestię sensu drukowania menu w takich jadłodajniach, skoro 90% menu nie ma, a potrawy aktualnie serwowane i tak w menu się nie znajdują.
No więc do mango wracam. Kupiliśmy więc ananasy, mango, pomarańcze i arbuza, żeby sobie zapchać żołądki czymś zdrowym i lekkostrawnym. Nie żebyśmy byli na dietach, ale po prostu albo owoce albo nic. Co ciekawe nie było bananów. To znaczy były, całe mnóstwo, ale w formie, w której my ich nie jemy. Ale o tym później. Więc te mango przejechały z nami aż do QENP, potem z niego wyjechały, potem pojechały do Kibale i na szympansy i nikt ich nie chciał, bo mango jak jest niedojrzałe to nie jest wcale fajne. A te miały zieloną skórkę, więc nie zapowiadały się dobrze. Aż w końcu po spacerze poszukiwawczym szympansów (zakończonym wielkim sukcesem), gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę z postanowieniem, że kolejny posiłek w Kampali, toteż ja postanowiłam w końcu dobrać się do tych mango. I OLABOGA! Najlepsze mango świata!
Słodkie, soczyste, mangowiaste i do tego w pięknym kolorze, nie włókniste, no REWELA.
Wszystkich fanów mango zapraszam do Mbarara.
Ale w Mbarara również sprzedają najlepsze mango na ziemii. Przekonaliśmy się o tym po powrocie z Rwandy, jak w niedzielne popołudnie dojechaliśmy do tego miasteczka, położonego w ślicznych zachodnio-ugandyjskich górach, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju rolnictwo (głównie owocowo-warzywne). W okolicach Mbarara przejeżdża się przez lasy bananowców, wśród wypielęgnowanych pól herbaty, przez wioski, w których sprzedawcy biegnący za przejeżdżającym wolno (ze względu na progi zwalniające) autobusem próbują sprzedać pasażerom swoje cebule czy marchewki. To taka afrykańska forma warzywnego Mc Drive. Swoją drogą – dużo zdrowiej :)
Z mango natomiast było tak, że wyjeżdżając z Mbarara do Queen Elizabeth National Park, do którego mieliśmy parę ładnych kilometrów, postanowiliśmy, że nie będziemy jeść lunchu w żadnej z tych knajp, w których półtorej godziny czeka się żeby przyszedł kelner i powiedział Ci, że to co zamówiłaś właśnie się skończyło. W Ugandzie to dość popularna przypadłość, a Iwona biła rekordy świata w ilości zamawianych „nieobecnych” potraw. Cała sytuacja stawia pod znakiem zapytania w ogóle kwestię sensu drukowania menu w takich jadłodajniach, skoro 90% menu nie ma, a potrawy aktualnie serwowane i tak w menu się nie znajdują.
No więc do mango wracam. Kupiliśmy więc ananasy, mango, pomarańcze i arbuza, żeby sobie zapchać żołądki czymś zdrowym i lekkostrawnym. Nie żebyśmy byli na dietach, ale po prostu albo owoce albo nic. Co ciekawe nie było bananów. To znaczy były, całe mnóstwo, ale w formie, w której my ich nie jemy. Ale o tym później. Więc te mango przejechały z nami aż do QENP, potem z niego wyjechały, potem pojechały do Kibale i na szympansy i nikt ich nie chciał, bo mango jak jest niedojrzałe to nie jest wcale fajne. A te miały zieloną skórkę, więc nie zapowiadały się dobrze. Aż w końcu po spacerze poszukiwawczym szympansów (zakończonym wielkim sukcesem), gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę z postanowieniem, że kolejny posiłek w Kampali, toteż ja postanowiłam w końcu dobrać się do tych mango. I OLABOGA! Najlepsze mango świata!
Słodkie, soczyste, mangowiaste i do tego w pięknym kolorze, nie włókniste, no REWELA.
Wszystkich fanów mango zapraszam do Mbarara.
Kampala
Stolica Ugandy. Miasto kiedyś na Siedmiu Wgórzach, dziś już na 22 wzgórzach rozpostarte. Stworzone oczywiście przez Brytoli, którzy tutaj zakończyli bieg kolei z Mombasy przez Nairobi i Kisumu. Afrykańska stolica z obwodnicą, po której się śmiga, podczas gdy w samym mieście już raczej głównie stoi się w korkach. Jak w każdej stolicy jest tu wszystko. Nawet pole golfowe.
W Kampali gościliśmy tylko przejazdem, ale byliśmy na ten przykład w miejscu, które lekko naszą Polskość połechtało. Otóż kilkanaście lat temu papież Jan Paweł II był w Ugandzie. I oni, jako chrześcijanie są z tego bardzo dumni. Tak dumni, że na jednym ze wzgórz odwalili kawał wielkiej katedry poświęconej naszemu Papieżowi-Polakowi. Miło nam.
Jakbyście jednak planowali przejazd przez to miasto to warto zajść do takiej chińskiej knajpki przy jednej z głównych dróg (która prowadzi do Jinja), gdzie serwują najlepszy banana-split ever. Dla niekumatych – banana split to deser z gorących bananów i lodowatych lodów. Knajpka nazywa się Great Chinese Wall.
W Kampali gościliśmy tylko przejazdem, ale byliśmy na ten przykład w miejscu, które lekko naszą Polskość połechtało. Otóż kilkanaście lat temu papież Jan Paweł II był w Ugandzie. I oni, jako chrześcijanie są z tego bardzo dumni. Tak dumni, że na jednym ze wzgórz odwalili kawał wielkiej katedry poświęconej naszemu Papieżowi-Polakowi. Miło nam.
Jakbyście jednak planowali przejazd przez to miasto to warto zajść do takiej chińskiej knajpki przy jednej z głównych dróg (która prowadzi do Jinja), gdzie serwują najlepszy banana-split ever. Dla niekumatych – banana split to deser z gorących bananów i lodowatych lodów. Knajpka nazywa się Great Chinese Wall.
Gulu
Gulu to miejscowość, w której jako małe dziecko nie chciałabym się wychowywać. Może jako dorosły też nie koniecznie chciałabym tam żyć. Ale zdecydowanie wychowywanie dzieci powinno być zakazane w tym miejscu. A to dla 3 bardzo typowych powodów.
1. Lord Resistance Army, która słynie (oprócz masy innych ciekawych faktów) z tego, że porywa dzieci i wciela ich jako swoich żołnierzy. Chłopców i dziewczynki. Najmłodsi żołnierze mają nawet 5 lat.
2. Ebola. Bardzo sympatyczny wirus. Jak mówił Maurice w czasie mojej poprzedniej wycieczki do Ugandy „bardzo częsty” w tej okolicy.
3. Ludożerstwo zwane kanibalizmem. Otóż podobno w tej okolicy żyją plemiona które dla celów kulturowo-okultystycznych oraz para-kulinarnych żywią się ludźmi. A że dzieci stosunkowo łatwiej się chwyta – to one mają najbardziej przerąbane.
W Gulu mieliśmy również przygodę kulinarną, choć nie związaną z ludzkim mięsem. Natomiast znalezienie po 22:00 jadłodajni, w której byłoby jeszcze jedzenie, wcale nie okazało się takie proste. Do tego okazało się, że wszystkie trunki serwuje się tu na butelki i jak masz ochotę na Johny Walkera to musisz mieć ochotę na cały litr.
Dodam jeszcze parę zdań na temat Lord Resistance Army . Jest to urocza grupa ludzi, uznana przez Zachód za grupę terrorystyczną. Osobiście moja ulubiona. LRA pod dowództwem barwnej persony pana Kony (który pozostaje w bezpośrednim kontakcie z Bogiem) walczy o to, żeby w Ugandzie stworzyć państwo kościelne oparte na 10 przykazaniach. Droga do celu usłana jest porwaniami dzieci, morderstwami oraz barwnymi wierzeniami, że żołnierze LRA po wysmarowaniu się olejkiem z orzechów shea stają się kuloodporni, ponieważ wystrzelony ołów w zetknięciu z ich ciałem zamienia się w wodę. Więcej ciekawych faktów na ich temat oczywiście do znalezienia na Wikipedii. Polecam!
1. Lord Resistance Army, która słynie (oprócz masy innych ciekawych faktów) z tego, że porywa dzieci i wciela ich jako swoich żołnierzy. Chłopców i dziewczynki. Najmłodsi żołnierze mają nawet 5 lat.
2. Ebola. Bardzo sympatyczny wirus. Jak mówił Maurice w czasie mojej poprzedniej wycieczki do Ugandy „bardzo częsty” w tej okolicy.
3. Ludożerstwo zwane kanibalizmem. Otóż podobno w tej okolicy żyją plemiona które dla celów kulturowo-okultystycznych oraz para-kulinarnych żywią się ludźmi. A że dzieci stosunkowo łatwiej się chwyta – to one mają najbardziej przerąbane.
W Gulu mieliśmy również przygodę kulinarną, choć nie związaną z ludzkim mięsem. Natomiast znalezienie po 22:00 jadłodajni, w której byłoby jeszcze jedzenie, wcale nie okazało się takie proste. Do tego okazało się, że wszystkie trunki serwuje się tu na butelki i jak masz ochotę na Johny Walkera to musisz mieć ochotę na cały litr.
Dodam jeszcze parę zdań na temat Lord Resistance Army . Jest to urocza grupa ludzi, uznana przez Zachód za grupę terrorystyczną. Osobiście moja ulubiona. LRA pod dowództwem barwnej persony pana Kony (który pozostaje w bezpośrednim kontakcie z Bogiem) walczy o to, żeby w Ugandzie stworzyć państwo kościelne oparte na 10 przykazaniach. Droga do celu usłana jest porwaniami dzieci, morderstwami oraz barwnymi wierzeniami, że żołnierze LRA po wysmarowaniu się olejkiem z orzechów shea stają się kuloodporni, ponieważ wystrzelony ołów w zetknięciu z ich ciałem zamienia się w wodę. Więcej ciekawych faktów na ich temat oczywiście do znalezienia na Wikipedii. Polecam!
Nimule
Nimule jest w Sudanie. Brat bliźniak Ugandyjskiej Bibii (od Bibia). Jest to brama przez którą do Południowego Sudanu wkracza wszystko to, co nie może przylecieć. Najbardziej zaganiane przejście graniczne. Pełno tu tirów, oficerów Celników, Ugandyjczyków, Kenijczyków, Sudańczyków z każdego zakątka. Jest kilka przyzwoitych noclegowni-jadłodajni oraz cała masa przybytków o podobnych funkcjach, ale zdecydowanie bez jakości.
To tutaj oczywiście odbywają się wszelkie formalności związane z naszym zasysaniem towarów na potrzeby projektu.
Nimule zdecydowanie lepiej wygląda za dnia niż nocą, bo poprzednim razem przekraczając tutaj granicę było już ciemno że oko wykol (jak to w Afryce) i Nimule nie wyglądało w ogóle. Nie było go widać. Tymczasem teraz ukazało nam się w pełnej rozciągłości i okazało się, że to całkiem spora mieścina.
Ale! Nimule najpiękniej wygląda ze wzgórza na które trzeba się wspiąć jadąc bardzo nieciekawą drogą – jednak jedyną która łączy to miejsce z resztą Sudanu. Bowiem Nimule leży w dolinie, którą płynie Nil. I ten Nil płynie tam dość leniwie, szerokimi zakolami, pomiędzy dwiema ścianami gór. Niestety – zdjęcia brak. Gdy jechaliśmy DO Nimule, na tym wzgórzu, na tej nieciekawej drodze, rozwaliła się ciężarówka. Naczepa się oderwała. Kontener spadł z naczepy na drogę. Jeszcze jedna ciężarówka ucierpiała poprzez zderzenie z kontenerem. Bez rewelacji to wyglądało na początku. Jeszcze korek, który powstał (ponieważ wąska droga stała się zupełnie nie przejezdna), spowodował, że nie było jak zrobić zdjęcia temu pięknemu leniwemu Nilowi. A w drodze powrotnej – zaczęła się na dobre pora sucha w tak zwanym międzyczasie i cały ten kurz i pył z drogi unosił się nieustannie w powietrzu czyniąc widoczność BARDZO kiepską.
Wrócę jednak do tej ciężarówki!
Atmosfera była bardzo napięta, gdyż wszyscy chcieli wyjechać z Sudanu na święta do domów (w tym samym co my korku stało kilkanaście autobusów wypchanych pasażerami po brzegi). Wszyscy chcieli jak najszybciej pozbyć się przeszkody, która składała się z 2 elementów. Pierwszy to kontener, którego nawet bardzo duża ilość osób nie przeniesie w inne miejsce. Drugi element to wykolejona naczepa z urwaną osią, która leżąc na boku stanowiła gwóźdź do drogowej trumny. Ale znalazło się rozwiązanie. Kilkudziesięciu silnych i zdesperowanych mężczyzn najpierw przewróciło naczepę powrotem na koła, a potem wymyślili, że najłatwiej będzie zrzucić naczepę z urwiska.
Ja z aparatem już oczywiście stałam na zboczu jak tylko usłyszałam, że może koło mnie przelatywać jakaś naczepa (budząc zainteresowanie – Mzungu with camera! Look!). Niestety – kierowca zepsutego tira, a tym samym posiadacz naczepy stanowczo zaprotestował i po jakimś czasie udało się naczepę przeprakować w miejsce nie tamujące ruchu samochodowego.
My podówczas (po 2 godzinach czekania na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego) byliśmy już tak głodni, że byliśmy 2 autem, które przejechało przez przeszkodę, co wiązało się z błyskawiczną akcją, cofaniem graniczącym ze zderzeniem z autobusem, wznoszeniem okrzyków oraz kibicowaniem całej załogi pasażerskiej dla kierowcy. Głód pcha człowieka do różnych zachowań.
To tutaj oczywiście odbywają się wszelkie formalności związane z naszym zasysaniem towarów na potrzeby projektu.
Nimule zdecydowanie lepiej wygląda za dnia niż nocą, bo poprzednim razem przekraczając tutaj granicę było już ciemno że oko wykol (jak to w Afryce) i Nimule nie wyglądało w ogóle. Nie było go widać. Tymczasem teraz ukazało nam się w pełnej rozciągłości i okazało się, że to całkiem spora mieścina.
Ale! Nimule najpiękniej wygląda ze wzgórza na które trzeba się wspiąć jadąc bardzo nieciekawą drogą – jednak jedyną która łączy to miejsce z resztą Sudanu. Bowiem Nimule leży w dolinie, którą płynie Nil. I ten Nil płynie tam dość leniwie, szerokimi zakolami, pomiędzy dwiema ścianami gór. Niestety – zdjęcia brak. Gdy jechaliśmy DO Nimule, na tym wzgórzu, na tej nieciekawej drodze, rozwaliła się ciężarówka. Naczepa się oderwała. Kontener spadł z naczepy na drogę. Jeszcze jedna ciężarówka ucierpiała poprzez zderzenie z kontenerem. Bez rewelacji to wyglądało na początku. Jeszcze korek, który powstał (ponieważ wąska droga stała się zupełnie nie przejezdna), spowodował, że nie było jak zrobić zdjęcia temu pięknemu leniwemu Nilowi. A w drodze powrotnej – zaczęła się na dobre pora sucha w tak zwanym międzyczasie i cały ten kurz i pył z drogi unosił się nieustannie w powietrzu czyniąc widoczność BARDZO kiepską.
Wrócę jednak do tej ciężarówki!
Atmosfera była bardzo napięta, gdyż wszyscy chcieli wyjechać z Sudanu na święta do domów (w tym samym co my korku stało kilkanaście autobusów wypchanych pasażerami po brzegi). Wszyscy chcieli jak najszybciej pozbyć się przeszkody, która składała się z 2 elementów. Pierwszy to kontener, którego nawet bardzo duża ilość osób nie przeniesie w inne miejsce. Drugi element to wykolejona naczepa z urwaną osią, która leżąc na boku stanowiła gwóźdź do drogowej trumny. Ale znalazło się rozwiązanie. Kilkudziesięciu silnych i zdesperowanych mężczyzn najpierw przewróciło naczepę powrotem na koła, a potem wymyślili, że najłatwiej będzie zrzucić naczepę z urwiska.
Ja z aparatem już oczywiście stałam na zboczu jak tylko usłyszałam, że może koło mnie przelatywać jakaś naczepa (budząc zainteresowanie – Mzungu with camera! Look!). Niestety – kierowca zepsutego tira, a tym samym posiadacz naczepy stanowczo zaprotestował i po jakimś czasie udało się naczepę przeprakować w miejsce nie tamujące ruchu samochodowego.
My podówczas (po 2 godzinach czekania na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego) byliśmy już tak głodni, że byliśmy 2 autem, które przejechało przez przeszkodę, co wiązało się z błyskawiczną akcją, cofaniem graniczącym ze zderzeniem z autobusem, wznoszeniem okrzyków oraz kibicowaniem całej załogi pasażerskiej dla kierowcy. Głód pcha człowieka do różnych zachowań.
wtorek, 5 stycznia 2010
Road Trip Zakończony!
Najpierw tak na szybko przedstawiam nasz rozkład jazdy:
Dzień 1 – Podróż z Juby (Sudan) do Gulu (Uganda) (wtorek, 22.12.2009)
Wyjechaliśmy o 8.00 rano i o 21:00 dojechaliśmy do Gulu. Zrobiliśmy tylko 300 km w ciągu tych wspaniałych 13 godzin, a to ze względu na dwa super ekstra wydarzenia – rozwalona ciężarówka na drodze i upierdliwość urzędników na granicy. 5 godzin zajęło nam zrobienie 30 km. Resztę (270) pyknęliśmy w pozostałe 8 godzin. Szokujące prędkości rozwijaliśmy – max 60 km/h.
Dzień 2 – Uganda – droga z Gulu do Kampali (300km) a potem z Kampali do Mbarara (350km) (środa, 23.12.2009)
Z Gulu wyjechaliśmy o 8:00 i o 12:00 byliśmy w Kampali. Tutaj zakupy, wymiany walut, lunch i o 14:00 wyruszyliśmy do Mbarara. Dotarliśmy około północy. Po drodze minęliśmy Równik.
Dzień 3 – Uganda i Rwanda (czwartek, 24.12.2009 – Wigilia)
Z Mbarara przejechaliśmy 150 km do Katuny i tam przekroczyliśmy granicę z Rwandą (szybko i bezboleśnie) i pojechaliśmy do Kigali (gdzie zrobiliśmy kolejny mały szoping i wymianę walut) a z Kigali, które jest stolicą Rwandy (dla niezorientowanych) wydarliśmy kapcia nad Jezioro Kivu, które oddziela Rwande od Kongo. Tutaj w pięknym hotelu nad brzegiem uroczego jeziora spędziliśmy Wigilię (kolacja wigilijna – Tilapia prosto z jeziora, a potem staropolskie ochlajmordsko)
Dzień 4 – Rwanda – Jezioro Kivu i Kigali (piątek, 25.12.2009 – I dzień Świąt)
Do 15:00 opalaliśmy się, kompaliśmy i ogólnie leniliśmy się nad pięknym jeziorem Kivu. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali. Droga przez góry (różnica poziomów pomiędzy Kigali a najwyższym punktem, przez który przejezadzalismy to jakies 2000m). Ogólnie Rwanda jest jak Szwajcaria, tylko mieszkańcy bardziej opaleni
Dzień 5 – Kigali w Rwandzie (sobota, 26.12.2009 – II dzień Świąt)
Zwiedzajzing takich uroczych miejsc jak hotel Mille Collines (tysiąc wzgórz) – czyli Hotel Rwanda, o którym powstał film, lokalnych marketów z tańczącymi garnkami i śpiewającymi koszykami, niestety nie udało nam się zobaczyć Genocide Memorial, bo święta były. Ale przynajmniej mamy powód żeby wrócić. Ale za to na imprezkę poszliśmy
Dzień 6 – Z Kigali do Queen Elizabeth National Park (Uganda) (niedziela, 27.12.2009)
Z Kigali wyruszyliśmy o 11.30 i około 13:00 przekroczyliśmy granicę w Katunie. Z tamtąd powrotem do Mbarara, a potem przez góry do Bushenyi i dalej do Parku Narodowego imienia Eli, królowej Anglii (jak się słucha tych opowieści o tym jak to imię było nadane parkowi, to ma się nadzieję, że jak już ta stara pinda zejdzie z tego świata, to może powrotem nadadzą temu parkowi lokalną nazwę).
Dzień 7 – Safari w QENP (poniedziałek, 28.12.2009)
Słonie, Lwy, Antylopy, Guźce, Bawoły, Hipopotamy i cała reszta. 3 różne Game Drive’y – pierwszy o 6 rano – z lwami, słoniami itp., po pięknej płaskiej równinie jakby przez ludzi nie tykanej od setek lat. Drugi przez kratery wulkaniczne – zielono, górzyście, piękniś cie – nasz Land Cruiser w końcu pokazał na co go stać i w jakim terenie czuje się najlepiej. A potem podróż łódką po naturalnym kanale między dwoma jeziorami gdzie roiło się od hipopotamów, krokodyli, bawołów, słoni itp.
Wieczorkiem podróż do Fort Portal i nocleg
Dzień 8 – Kibale National Park (wtorek, 29.12.2009)
Do Parku dojechaliśmy kolo 11. Zakwaterowalismy się w Kibale Primate Lodge (mniam!) i o 14:00 poszliśmy na 3 godziny do lasu. Moja dendrofilia kwitła. Widzieliśmy z 5 różnych gatunków małp i w ogole dużo drzew i innych zielonych rzeczy. AAAaaaa! Kocham takie miejsca.
Dzień 9 – Kibale National Park i podróż do Jinja (przez Kampalę) (środa, 30.12.2009)
Rano poszliśmy na Chimpansee Tracking i widzieliśmy całą rodzinę szympansów pod przewodnictwem najsilniejszego samca o uroczym imieniu Mobutu (jak taki Kongijski dyktator, którym ostatnio jestem bardzo zafascynowana). A potem pojechaliśmy prosto do Kampali (ok. 300km), na kolacyjke, zakupy alkoholowo-przedsylwestrowe i ruszyliśmy do Jinja. Z Kampali to 100 km.
Dzień 10 – Jinja – White Nile Rafting (Grade 5) (czwartek, 31.12.2009 – Sylwester)
Od rana do 17:00 byliśmy na Raftingu. Nil jest jedną z niewielu rzek na świecie, gdzie można sobie pospływać na progach wodnych w skali 5 (najwyższej bezpiecznej dla ludzi – uznawanej za bezpieczna przez organizacje specjalizujące się w kajakarstwie górskim i innych wodno-kajakowych fristajlach). Generalnie WOW! A potem sylwestrowa imprezka do rana :)
Dzień 11 – Jinja – Kampala – Gulu (piątek, 01.01.2010 – Nowy Rok)
Powrót przez Kampalę w stronę domu, rozpoczęta w godzinach wczesno popołudniowych ze względu na nasze ciężkie kace i inne kontuzje (jak poparzone na raftingu kolana). Po drodze zaliczyliśmy przystanek w sklepie z koszykami i bębenkami (mam bębenek!), potem GIGA szoping w Nakumacie (Nakumatt to taki afrykański carrefour).
Dzień 12 – Gulu – Juba (Sudan)
I o 18:00 dotarliśmy do Juby. Po 9 godzinach jazdy. Z czego 6 godzin po sudańskich bezdrożach.
3333 km po afrykańskich drogach (i bezdrożach) - SZALEŃSTWO!
Najlepsze Święta Ever ;-)
Dzień 1 – Podróż z Juby (Sudan) do Gulu (Uganda) (wtorek, 22.12.2009)
Wyjechaliśmy o 8.00 rano i o 21:00 dojechaliśmy do Gulu. Zrobiliśmy tylko 300 km w ciągu tych wspaniałych 13 godzin, a to ze względu na dwa super ekstra wydarzenia – rozwalona ciężarówka na drodze i upierdliwość urzędników na granicy. 5 godzin zajęło nam zrobienie 30 km. Resztę (270) pyknęliśmy w pozostałe 8 godzin. Szokujące prędkości rozwijaliśmy – max 60 km/h.
Dzień 2 – Uganda – droga z Gulu do Kampali (300km) a potem z Kampali do Mbarara (350km) (środa, 23.12.2009)
Z Gulu wyjechaliśmy o 8:00 i o 12:00 byliśmy w Kampali. Tutaj zakupy, wymiany walut, lunch i o 14:00 wyruszyliśmy do Mbarara. Dotarliśmy około północy. Po drodze minęliśmy Równik.
Dzień 3 – Uganda i Rwanda (czwartek, 24.12.2009 – Wigilia)
Z Mbarara przejechaliśmy 150 km do Katuny i tam przekroczyliśmy granicę z Rwandą (szybko i bezboleśnie) i pojechaliśmy do Kigali (gdzie zrobiliśmy kolejny mały szoping i wymianę walut) a z Kigali, które jest stolicą Rwandy (dla niezorientowanych) wydarliśmy kapcia nad Jezioro Kivu, które oddziela Rwande od Kongo. Tutaj w pięknym hotelu nad brzegiem uroczego jeziora spędziliśmy Wigilię (kolacja wigilijna – Tilapia prosto z jeziora, a potem staropolskie ochlajmordsko)
Dzień 4 – Rwanda – Jezioro Kivu i Kigali (piątek, 25.12.2009 – I dzień Świąt)
Do 15:00 opalaliśmy się, kompaliśmy i ogólnie leniliśmy się nad pięknym jeziorem Kivu. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali. Droga przez góry (różnica poziomów pomiędzy Kigali a najwyższym punktem, przez który przejezadzalismy to jakies 2000m). Ogólnie Rwanda jest jak Szwajcaria, tylko mieszkańcy bardziej opaleni
Dzień 5 – Kigali w Rwandzie (sobota, 26.12.2009 – II dzień Świąt)
Zwiedzajzing takich uroczych miejsc jak hotel Mille Collines (tysiąc wzgórz) – czyli Hotel Rwanda, o którym powstał film, lokalnych marketów z tańczącymi garnkami i śpiewającymi koszykami, niestety nie udało nam się zobaczyć Genocide Memorial, bo święta były. Ale przynajmniej mamy powód żeby wrócić. Ale za to na imprezkę poszliśmy
Dzień 6 – Z Kigali do Queen Elizabeth National Park (Uganda) (niedziela, 27.12.2009)
Z Kigali wyruszyliśmy o 11.30 i około 13:00 przekroczyliśmy granicę w Katunie. Z tamtąd powrotem do Mbarara, a potem przez góry do Bushenyi i dalej do Parku Narodowego imienia Eli, królowej Anglii (jak się słucha tych opowieści o tym jak to imię było nadane parkowi, to ma się nadzieję, że jak już ta stara pinda zejdzie z tego świata, to może powrotem nadadzą temu parkowi lokalną nazwę).
Dzień 7 – Safari w QENP (poniedziałek, 28.12.2009)
Słonie, Lwy, Antylopy, Guźce, Bawoły, Hipopotamy i cała reszta. 3 różne Game Drive’y – pierwszy o 6 rano – z lwami, słoniami itp., po pięknej płaskiej równinie jakby przez ludzi nie tykanej od setek lat. Drugi przez kratery wulkaniczne – zielono, górzyście, piękniś cie – nasz Land Cruiser w końcu pokazał na co go stać i w jakim terenie czuje się najlepiej. A potem podróż łódką po naturalnym kanale między dwoma jeziorami gdzie roiło się od hipopotamów, krokodyli, bawołów, słoni itp.
Wieczorkiem podróż do Fort Portal i nocleg
Dzień 8 – Kibale National Park (wtorek, 29.12.2009)
Do Parku dojechaliśmy kolo 11. Zakwaterowalismy się w Kibale Primate Lodge (mniam!) i o 14:00 poszliśmy na 3 godziny do lasu. Moja dendrofilia kwitła. Widzieliśmy z 5 różnych gatunków małp i w ogole dużo drzew i innych zielonych rzeczy. AAAaaaa! Kocham takie miejsca.
Dzień 9 – Kibale National Park i podróż do Jinja (przez Kampalę) (środa, 30.12.2009)
Rano poszliśmy na Chimpansee Tracking i widzieliśmy całą rodzinę szympansów pod przewodnictwem najsilniejszego samca o uroczym imieniu Mobutu (jak taki Kongijski dyktator, którym ostatnio jestem bardzo zafascynowana). A potem pojechaliśmy prosto do Kampali (ok. 300km), na kolacyjke, zakupy alkoholowo-przedsylwestrowe i ruszyliśmy do Jinja. Z Kampali to 100 km.
Dzień 10 – Jinja – White Nile Rafting (Grade 5) (czwartek, 31.12.2009 – Sylwester)
Od rana do 17:00 byliśmy na Raftingu. Nil jest jedną z niewielu rzek na świecie, gdzie można sobie pospływać na progach wodnych w skali 5 (najwyższej bezpiecznej dla ludzi – uznawanej za bezpieczna przez organizacje specjalizujące się w kajakarstwie górskim i innych wodno-kajakowych fristajlach). Generalnie WOW! A potem sylwestrowa imprezka do rana :)
Dzień 11 – Jinja – Kampala – Gulu (piątek, 01.01.2010 – Nowy Rok)
Powrót przez Kampalę w stronę domu, rozpoczęta w godzinach wczesno popołudniowych ze względu na nasze ciężkie kace i inne kontuzje (jak poparzone na raftingu kolana). Po drodze zaliczyliśmy przystanek w sklepie z koszykami i bębenkami (mam bębenek!), potem GIGA szoping w Nakumacie (Nakumatt to taki afrykański carrefour).
Dzień 12 – Gulu – Juba (Sudan)
I o 18:00 dotarliśmy do Juby. Po 9 godzinach jazdy. Z czego 6 godzin po sudańskich bezdrożach.
3333 km po afrykańskich drogach (i bezdrożach) - SZALEŃSTWO!
Najlepsze Święta Ever ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)