Wróciłam do Ziemi Przodków, na Ojcowiznę, do Polski.
No i nie za długo mi zajęło trafienie nad wodę, bo jakoś jestem spragniona wilgoci. Woda i ja to jak ujemne bieguny w magnesie. No nie ma innej opcji – nurkujemy :-)
Nurkowanie to najwyższa forma obcowania z wodą. Nie ma kolejnych stopni wtajemniczenia. Nie ma nic bardziej mokrego niż woda w czasie nurkowania. No nie ma i już!
Pojechałam nad Jezioro Narty z ludkami z Underwater.pl (tu taka mała reklama – jak ktoś chce się zanurzyć, to z nimi, bo to ciekawa mieszanka ludzi… zapraszam na www.underwater.pl ). Dojechałam tam w piątek i męczący weekend rozpoczął się wraz z pierwszym drinkiem.
Bo w Polsce to trzeba pić. Nie pić w Polsce to jak pojechać do Rzymu i nie widzieć Watykanu. Albo jak być w Alpach i nie jeździć na nartach. No po prostu, Polska wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. Żadna wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. A już smak Premium to na Mazurach. Szczególnie, że o smaku Premium przypomina poranny brak kaca.
Tym razem po imprezie kaca nie było – była za to epidemia malarii, bo wszystkich bardzo intensywnie bolały głowy. Poza mną :-) Ja wszakże uodporniona na malarię :-P
Pojechałam na Mazury po to, żeby pozażywać. Głównie wody, ale również powietrza, zieleni, ciszy, ptaków, drzew, chmur. Tej Polskości w czystej formie. I zażywałam ją intensywnie od momentu, w którym wyjechałam poza Warszawę i jadąc drogą nr 58 wprost do Szczytna jechałam pięknymi krętymi drogami, przez wsie i miasteczka i patrzyłam na tę Polską letnią zieleń. W deszczu. Krowy pasące się na łąkach, zboże, które już wyrosło po pas, po pachy. Na lasy, które po deszczu pięknie pachną, szczególnie te sosnowe.
Polska mnie jakoś rozczula ostatnio. Potrafię się najzwyczajniej rozpłakać jadąc drogą pomiędzy dwoma szpalerami topól, widząc zielone łąki lub złote pola i lasy w oddali. Włącza mi się jakiś Weltschmertz czy inna przypadłość, na którą cierpieli znienawidzeni przeze mnie w liceum romantycy (w sensie, że poeci tego okresu). Ale teraz jakoś lepiej ich rozumiem, bo sama na takim niby wygnaniu, choć dobrowolnym.
Jak zacznę pisać wierszem tutaj, to znaczy, że jestem Adam Mickiewicz i tylko patrzeć jak zejdę na gruźlicę…
Mazury, jezioro, w którym raki nocą coś kombinują, okonie podpływają do nieruchomych nurków zaciekawione. Polska jest piękna. A jak ktoś nie wierzy, niech wyjedzie na parę miesięcy i potem wróci tutaj.
Dodatkowo w docenieniu kraju pomaga to, że jestem absolutnie nie-na-bieżąco z polityką i ekonomią tego czcigodnego kraju, więc nic nie psuje mi tego sielankowego obrazu :-)
No ale pojechałam. Miałam zanurkować 2 razy, nurkowałam 5 razy. I uprawnienia po drodze sobie podniosłam.
No i przeżyłam mojego pierwszego nocnego nurka. Ciekawe zjawisko. Śpiące ryby gdzieś na podwodnych łąkach, raki próbujące w tej ciszy odpracować cały dzień na nocną zmianę. I cisza…
Generalnie pod wodą jest dość cicho, ale w nocy ta cisza jest jakaś gęstsza. Bąble wydychanego powietrza są tak głośne jak tir przejeżdżający przed bramą Gumba o 6.00 rano. I płyniesz tak cichutko, żeby tych rybek nie pobudzić, oddychasz szeptem i nawet latarka szeptem świeci. Żeby ciszy nocnej w jeziorze nie zakłócać. Ciekawe zjawisko. Zupełnie inny nurek, z takim posmakiem tajemnicy, bo widzisz tylko tyle ile latarka pozwala Ci zobaczyć i nie wiesz czy ta czerń przed tobą to stok dna, toń jeziora, jakaś podwodna zielenina czy lokalny kuzyn potwora z Loch Ness. A jak masz wyobraźnię, to w ogóle masz dość intensywne wrażenia, bo w nocy w wodzie widać wszystko. Może być piękne to wszystko, albo nie koniecznie. A do tego musisz pamiętać, że jak się ekscytujesz, to hałasujesz bąblami.
Szkoda, że nie da się słowami opisać tego co czuć pod wodą.
Wszystko to co dzieje się wokół ciebie czujesz wszystkimi zmysłami. No może poza węchem. Ale za to wzrok, dotyk, słuch. Wszystko to działa inaczej. A najciekawiej działa zmysł równowagi. Jak zamkniesz oczy i pozwolisz sobie swobodnie dryfować, to na bank w pewnym momencie stracisz poczucie, czy ty już głową w dół, w górę czy na bok.
Nurkowanie jest jak latanie. Tylko lepsze, bo jest co oglądać pod wodą. A mnie na ten przykład ptaki nie fascynują zupełnie. Uważam je za raczej odrażające kreatury. Takie pierzaste śmierdziele srające na szyby samochodów. Co innego rybki. Rybki mają miliony kolorów, tysiące rozmiarów i w ogóle jest ich taka różnorodność, że szok. A oprócz rybek w wodzie są inne kreaturki.
Oprócz rybek w wodzie są nurkowie :-) Nurek to taki ssak, który z braku skrzeli nakupił towaru (na Okopowej ;-p ), założył te kilogramy ołowiu, butle, bajery, pianki i płetwy i wszedł do wody. I stał się czymś pomiędzy rybą a człowiekiem. Nurek to taka zmechanizowana forma syrenki. Nie auta, tylko takiego mitycznego czegoś – pół ryba – pół człowiek. Tylko biusty i torsy nurkowie mają pochowane :-)
Nurek po wyjściu z wody traci swoją rybiość. Zaczyna powoli podsychać, aż wyschnie tak bardzo, że musi wejść pod wodę koniecznie raz jeszcze, żeby skorzystać z tego swojego drugiego ja, pozwolić swojej schizofrenicznej, drugiej, rybiej osobowości pobyć przez chwilę tą siłą wiodącą.
Tylko choroba psychiczna może bowiem zmusić do nurkowania w 14 stopniowej wodzie, 5 razy w ciągu weekendu, w niedoschniętym i lodowatym sprzęcie. I tylko choroba psychiczna może powodować, że czujesz RADOŚĆ po zmarznięciu na kość.
Podsumowując – chora psychicznie Kiwi (której się wydaje czasem, że jest rybą) wzrusza się na widok pola pszenicy…
Ktoś zna lekarstwo na taką chorobę?
środa, 24 czerwca 2009
czwartek, 18 czerwca 2009
Afryka z historią
Nie było mnie tu dawno, bo chyba dawno mnie nic tak nie ruszyło. Albo znieczulona byłam.
Napiszę najpierw o tym co mnie tak dotknęło, a potem opowiem wam o milionie innych przygód które w ostatnich czasach mi się przydarzyły.
Co mnie tak rzuciło na kolana?
Wylądowałam w pierwszym miejscu w Afryce, w którym czuć historię. W miejscu, w którym kiedyś było coś więcej niż kolonializm. W miejscu, w którym było coś co biały nazwałby prawdziwą afrykańską cywilizacją.
Mimo, że auta które jeżdżą po ulicach tego miasta pamiętają pewnie jeszcze ostatniego cesarza (a jak nie, to niewiele im brakuje), mimo, że buduje się tu wielopiętrowe wieżowce, mimo, że mimo wszystko dominuje komunistyczna zabudowa w stylu późnego gierka, cała Addis Abeba oddycha jakoś inaczej niż Nairobi, niż Kampala. Oddycha po swojemu. Oddycha dumnie, bo ma coś czym inne kraje nie mogą się pochwalić. Etiopia i jej stolica ma swoją historię, ma swoją arystokrację, którą co prawda rewolucyjna zawierucha zmiotła i zrównała z innymi, ale ma coś czym może się pochwalić. Etiopia ma Hailie Selasie, ma to co on i jego ojciec zrobili – wybudowali szkoły i uniwersytet. Ma jeszcze dodatkowo wszystkie te pałace (które nie są wcale okazałe jak na możliwości europejskich starówek), w których dzisiaj mieszkają notable, ale ma to. Addis Abeba ma atmosferę.
Etiopczycy mają dużo swoich rzeczy. Oczywiście poza krajem, historią i walutą. Mają język, który nie brzmi wcale znajomo. Nie jest mieszanką innych języków, albo jest taką mieszanką, że nic się z niej nie da wychwycić. Albo ja za mało oblatana jeszcze jestem. Poza językiem mają własny alfabet. Ciekawy, bo nie podobny do żadnego innego. Osobne literki nie wyglądające w żaden znajomy sposób. Etiopczycy mają też swój kalendarz, według niego jest jeszcze 2008 rok. Albo jeszcze gdzieś bardziej z tyłu. No i religię mają swoją. Kiedyś dawno dawno, jeszcze przed Lutrem i jego reformacją, jeszcze przed schizmą wschodnią (dla tych niewtajemniczonych – podziałem kościoła na katolicki i prawosławny), gdzieś tam w Etiopii wykiełkowała odmiana chrześcijaństwa, która daleko odjechała od pionu. Do tego stopnia, że Hailie był cesarzem synem boga Jaa, który jest bardzo bliskim krewnym boga Jahwe, który jak wszyscy wiemy jest tym czymś co my nazywamy po prostu Bogiem. Jednym słowem, Hailie Selasie jest w jakiś bardzo prosty sposób spokrewniony z Jezusem. A właściwie był. Wysoki poziom dyletanctwa przedstawiłam powyżej, ale cóż począć, nie jestem religioznawcą, a moje wywody oparte są na wiedzy, którą przedstawił mi bardzo miły pan Taksówkarz, którego imienia nie pomnę, mimo, że spędziłam z nim upojne 3 godziny jeżdżąc po mieście i robiąc zdjęcia.
Etiopia jest niewątpliwie bardzo szczególnym miejscem. Miejscem, który ma smak. I nie jest to smak postkolonialnego socrealizmu czy nieudolnego kapitalizmu. Etiopia ma dumę.
Kojarzycie tego lwa z płyt Boba Marleya? To jest symbol Hailie Selasie i jego rodziny, czyli symbol boga Jaa. Ten lew wygląda bardzo dumnie i spokojnie. Tak samo dumne i spokojne jest to miasto. Tak dumni są Etiopczycy. A ja jestem dumna z siebie, że chciało mi się ruszyć tyłek z lotniska i poświęcić czas oczekiwania na samolot do domu na wycieczkę po Addis.
Napiszę najpierw o tym co mnie tak dotknęło, a potem opowiem wam o milionie innych przygód które w ostatnich czasach mi się przydarzyły.
Co mnie tak rzuciło na kolana?
Wylądowałam w pierwszym miejscu w Afryce, w którym czuć historię. W miejscu, w którym kiedyś było coś więcej niż kolonializm. W miejscu, w którym było coś co biały nazwałby prawdziwą afrykańską cywilizacją.
Mimo, że auta które jeżdżą po ulicach tego miasta pamiętają pewnie jeszcze ostatniego cesarza (a jak nie, to niewiele im brakuje), mimo, że buduje się tu wielopiętrowe wieżowce, mimo, że mimo wszystko dominuje komunistyczna zabudowa w stylu późnego gierka, cała Addis Abeba oddycha jakoś inaczej niż Nairobi, niż Kampala. Oddycha po swojemu. Oddycha dumnie, bo ma coś czym inne kraje nie mogą się pochwalić. Etiopia i jej stolica ma swoją historię, ma swoją arystokrację, którą co prawda rewolucyjna zawierucha zmiotła i zrównała z innymi, ale ma coś czym może się pochwalić. Etiopia ma Hailie Selasie, ma to co on i jego ojciec zrobili – wybudowali szkoły i uniwersytet. Ma jeszcze dodatkowo wszystkie te pałace (które nie są wcale okazałe jak na możliwości europejskich starówek), w których dzisiaj mieszkają notable, ale ma to. Addis Abeba ma atmosferę.
Etiopczycy mają dużo swoich rzeczy. Oczywiście poza krajem, historią i walutą. Mają język, który nie brzmi wcale znajomo. Nie jest mieszanką innych języków, albo jest taką mieszanką, że nic się z niej nie da wychwycić. Albo ja za mało oblatana jeszcze jestem. Poza językiem mają własny alfabet. Ciekawy, bo nie podobny do żadnego innego. Osobne literki nie wyglądające w żaden znajomy sposób. Etiopczycy mają też swój kalendarz, według niego jest jeszcze 2008 rok. Albo jeszcze gdzieś bardziej z tyłu. No i religię mają swoją. Kiedyś dawno dawno, jeszcze przed Lutrem i jego reformacją, jeszcze przed schizmą wschodnią (dla tych niewtajemniczonych – podziałem kościoła na katolicki i prawosławny), gdzieś tam w Etiopii wykiełkowała odmiana chrześcijaństwa, która daleko odjechała od pionu. Do tego stopnia, że Hailie był cesarzem synem boga Jaa, który jest bardzo bliskim krewnym boga Jahwe, który jak wszyscy wiemy jest tym czymś co my nazywamy po prostu Bogiem. Jednym słowem, Hailie Selasie jest w jakiś bardzo prosty sposób spokrewniony z Jezusem. A właściwie był. Wysoki poziom dyletanctwa przedstawiłam powyżej, ale cóż począć, nie jestem religioznawcą, a moje wywody oparte są na wiedzy, którą przedstawił mi bardzo miły pan Taksówkarz, którego imienia nie pomnę, mimo, że spędziłam z nim upojne 3 godziny jeżdżąc po mieście i robiąc zdjęcia.
Etiopia jest niewątpliwie bardzo szczególnym miejscem. Miejscem, który ma smak. I nie jest to smak postkolonialnego socrealizmu czy nieudolnego kapitalizmu. Etiopia ma dumę.
Kojarzycie tego lwa z płyt Boba Marleya? To jest symbol Hailie Selasie i jego rodziny, czyli symbol boga Jaa. Ten lew wygląda bardzo dumnie i spokojnie. Tak samo dumne i spokojne jest to miasto. Tak dumni są Etiopczycy. A ja jestem dumna z siebie, że chciało mi się ruszyć tyłek z lotniska i poświęcić czas oczekiwania na samolot do domu na wycieczkę po Addis.
Subskrybuj:
Posty (Atom)