wtorek, 28 lipca 2009

Homoseksualizm a sprawa ludzka…

Z kraju i ze świata dochodzą mnie wiadomości o tym, że wśród znajomych oraz krewnych szerzy się plaga paskudnej choroby toczącej społeczeństwa na całym świecie. Choroba ta, chyba dziedziczna, a na pewno przenoszona drogą kropelkową oraz płciową, nazywa się małżeństwo.

Moje koleżanki i kuzynki wychodzą nagminnie za mąż, zaręczają się lub „stabilizują”, co w przypadku substancji niechemicznych, oznacza tyle co jakby małżeństwo ale bez papieru lub powszechnie znane słowo-wytrych „partnerstwo”

Moi koledzy i krewni płci męskiej zaś w ramach pogoni za partnerkami obkupują się w zaręczynowe pierścionki i polują na co piękniejsze okazy płci … hm… piękniejszej. To znaczy tak by to wyglądało, gdyby dzisiejsi samcy buchali testosteronem… W rzeczywistości natomiast, znajomi faceci odkrywają w sobie potrzebę założenia rodziny, chęć wychowywania dzieci oraz niezgłębione pokłady miłości względem swych „stabilizujących się” partnerek.

W rezultacie wygląda to tak, że jak za parę miesięcy wrócę do Polski, to odnajdę się wśród tych samych ludzi, ale każdy z nich będzie miał swoją narośl, zwaną również drugą połówką.

Aaaaaa!!!!!

No niby fajnie z jednej strony, bo może chociaż na jakieś weselisko wyskoczę (z 10 lat nie byłam na żadnym!!!). Ale z drugiej strony – jak tak można…

Ja jestem aktualnie na etapie – jestem jeszcze strasznie młoda, prawie nic nie wiem o życiu, dopiero wszystkiego się uczę, raczkuję, nie chodzę jeszcze ani nie biegam. A co dopiero kłaść się w małżeńskim łożu, albo nie daj "bog" na łóżku na porodówce.

Ciągle słyszę, żem dziecko, odważne, ale dziecko. No bo raptem Pani Kijewska ma 25 lat a tu już próbuje z motyką na afrykańskie słońce się rzucać. Dla wszystkich, z którymi współpracuje szokujące jest połączenie tego Jubańskiego miejsca i zajęcia z moim wiekiem. Przecież ja nawet 30 lat nie mam. A do tego płeć nie taka :) Albo wręcz płeć nijaka – bo co to za stwór – baba z jajami?

No i w tych okolicznościach przyrody, zadaję sobie pytanie. A co jak kiedyś jednak zdecyduję się założyć rodzinę?

Wiecie jak to jest na wyprzedażach – po sezonie można dostać albo za małe albo za duże rozmiary i to w dodatku z modeli, w których wygląda się conajmniej niekorzystnie.

I niestety z potencjalnymi kandydatami na małżonków podobno jest podobnie. Towar może być przebrany… I co wtedy?

Wtedy właśnie trzeba mi będzie zmienić orientację seksualną i upolować jakąś młodą przyjemną partnerkę.

Ktoś mi ostatnio powiedział, że skoro mogę mieszkać 6 miesięcy w namiocie, to bycie lesbijką nie będzie dużo trudniejsze…

No ale nic to, drodzy koledzy i koleżanki – żeńcie się i wychodźcie za mąż, a potem w miarę rozsądnie się rozmnażajcie. Pamiętając jednak o tym, że 10% par rozwodzi się po 2 latach :)

A! Przypomniało mi się. Jest nadzieja! Mężczyźni z second-handu. To tak apropos rozwodów. Można podobno znaleźć naprawde fajne modele, w okazyjnych cenach. Bardzo często z pożądną metką od znanego projektanta… tylko na takiego to trzeba czekać do 40-tki :)

Kiwi

poniedziałek, 27 lipca 2009

Afryka…

Słyszeliście już Państwo drodzy, że w Afryce to nic nie ma? A pewnie tak! To ja wam jeszcze raz przypomnę…

Otóż w Afryce, to niczego nie ma! A szczególnie w Sudanie.

To znaczy w Afryce jest w cholerę wszystkiego – zwierząt, roślin, chorób, biednych ludzi, wojen… Ale jakoś nie ma płyt Karton-Gips ani wylewek samopoziomujących.

Więc oto Kiwi na Afrykańskiej ścieżce musiała przedefiniować drogę prowadzącą do celu jakim jest wspomniany w poprzednim foto-blogo-odcinku Nowy Lepszy Południowy Sudan. A przedefiniowanie oznacza, że trzeba się posiłkować gdzieś poza granicami Sudanu. Najlepiej nawet poza granicami Afryki. Ale nie za daleko.

I tym magicznym sposobem, jestem właśnie po raz 3-ci w Dubaju, który został podsumowany przez moich współtowarzyszy podróży (dla nich – moich inżynierów budowlanych – jest to pierwsza wizyta w tym jakże modnym Emiracie Arabskim, Zjednoczonym z resztą) takimi oto słowy: „W chuj gorąco, wilgotno i drogo. Wracamy do Juby”. Jakby tam nie było gorąco czy drogo. Faktem niezaprzeczalnym natomiast jest, że w Jubie nie jest tak wilgotno. Ale cóż, nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy.

Ale co to ja chciałam właściwie przekazać?

A! Że jestem w Dubaju i kupuję materiały budowlane. To znaczy zamawiam, żeby przysłać do Juby przez Mombasę, statkiem, jak wszystko inne, albo prawie wszystko.
Tylko niestety Dubaj wcale nie jest taki super ekstra. Może rzeczywiście te materiały nie są drogie, może i jest ich bardzo dużo i bardzo różnorodnych, ale jakoś ta różnorodność nie przekłada się na jakość. I w ten magiczny sposób cały system ścian Karton-Gips musi przyjechać do nas z Polski, bo jakoś na miejscu go nie ma, w Kenii go nie ma a w Dubaju jakaś (cytuję) „chińska chujnia”…

Moje marzenia o posiadaniu dużej ilości skumulowanych materiałów, żeby wszystkim pracowało się łatwo, miło i w miarę przyjemnie, a przede wszystkim SZYBKO, spełzło na niczym… nie ma ideałów.

Dubaj już podczas pierwszego pobytu wydał mi się podejrzany. Oto jak to miasto się prezentuje:

Bardzo dużo bardzo dużych budynków, które mają na sobie bardzo dużo szkła. Ale każdy z tych budynków, to taka, nie przymierzając – głupia biuściasta lala – w środku pusta. No może nie dokładnie i nie w 100% pusta, bo jednak coś tam w tych środkach jest, ale jest to np. cieknący kran, popsuty sedes, krzywo położone płytki i taka ogólna prowizorko-niedoróbka. Ja nie jestem ekspertem, ale trochę tego widziałam, głównie w Polsce, i wolałabym mieszkać na tych parszywych blokowiastych kabatach w dobrze wykończonym mieszkaniu, niż w mega wypasionym apartamentowcu na sztucznej wyspie w kształcie palmy, w którym ściany są faliste i pomalowane farbą olejną… No takich syfów to u nas nie ma. Jeff (taki nasz współpracujący guru budowlany) powiedział, że wynika to z dziwnej Polskiej mentalności, że chcemy mieć super szał w środku, a na zewnątrz wszystkie nasze domy wyglądają tak samo, podczas gdy na całym świecie jest inaczej. I może zabrzmi to jak jakaś dziwna forma patriotyzmu lokalnego, ale ja tam wolę Polską Drogę. Ale nie Polskie drogi, bo te wole w Dubaju (maaaasywne!)

Bardzo dużo bogatych arabskich bobków i trochę białych z całego świata. Przepaść. Kasa. Szpan. Apartamenty na wyspie. Lamborghini. Drinki z palemką. Silikon w biustach żon. I kochanek.

MASA (60% mieszkańców ZEA) ludzi – wyrobników z Indii, Filipin, Pakistanu i innych państw azjatyckich, które może i są piękne lub coś, ale nie mają kasy ani nie dają możliwości. To właśnie ci ludzie harują na tych wszystkich innych. Tych z pierwszej grupy.

Białych i arabów można zauważyć tylko w centrach handlowych, jak wydają kasę. Wszyscy ludzie pracy pochodzą z Azji, lub innych „potęg” gospodarczych świata. Biali są jeszcze na polach golfowych. I w innych luksusowych miejscach.

KOSZMAR!

To ja już wolę moją Jubę, gdzie jest syf, brud, malaria. Bo tam niby też tak trochę jest, ale jednak odwrotnie – lokalesi są biedni – napływowi są bogaci :) a ja jestem napływowa. I bez względu na to czy mam 2 funty czy 3 to mam BARDZO DUŻO.

Jakoś nie bardzo mogłabym mieszkać w takim jakimś rozwarstwionym, zabetonowanym, szpanerskim, dziwnym jakimś takim i w dodatku nieprzyjaznym pogodowo miejscu.

Może ja jakaś jestem nie teges, bo to chyba jednak cały świat jest taki, i ta moja Juba też. Ale jakoś mi bardziej lepiej z tym, że jestem w miejscu, w którym niczego nie ma i mogę być z siebie dumna, że udało mi się w tym niczym stworzyć coś.

A może chodzi o to, że w takim Dubaju byłabym trybikiem w maszynie, a w Jubie jestem jakby powiedzmy niby że coś jakby w elicie? Bosh… Jestem próżna :)

Chociaż wydaje mi się, że jednak to raczej chodzi w moim przypadku o chęć zrobienia czegoś nowego, dziwnego, takiego pełnego wyzwań, żebym mogła sobie powiedzieć – no Kijewska, kawał roboty odwaliłaś. I przeżyłaś swoje życie najlepiej jak mogłaś, nie na konsumpcji, nie na akumulacji. W ciągłej przygodzie! No i nie będąc NIKIM (vel Trybikiem w Maszynie). Będąc sobą...

sobota, 18 lipca 2009

Różne foty

 
Pani Project Manager i jej zaktualizowany harmonogram prac


 
Kiwi i Minister Gier Chuang Aluong (aktualnie Minister Spraw Wewnętrznych) wskazują kierunek: Nowy Lepszy Południowy Sudan


 
Burj Dubai - czyli najwyższy budynek swiata. Spory.


 
Jeszcze raz - wieża księżniczki :)


 
A to takie centrum handlowe, tuż obok najdroższego hotelu na swiecie. Madinat.


 
Widok ze sztucznej wyspy w ksztalcie Palmy na hotel Burj-Al-Arab (w ksztalcie zagla).


 
A ja mam psa na desce rozdzielczej. Tylko zdechł...


 
A to Amsterdam, 27 marca 2009...


 
Amsterdamski bicykl w deszczu

 
Samo się przedstawia to zdjęcie.

Krótko, zwięźle i na temat - reportaż z miejsca zbrodni przeciw inteligencji i spostrzegawczości

Kiwi (lat 25):
"Wiecie jak to jest z baba za kółkiem?
No to ja dzisiaj wyszłam na taka, chociaż nie do końca za kółkiem, ale zdecydowanie w związku z motoryzacją."

Firma Tricomp/PSM posiada 2 toyoty rav 4. Jedna srebrna - którą ostatnio buja się nasza bohaterka, bo jej zabrano land-cruisera, ponieważ niby przez rzeke ktoś codziennie przejeżdża, a pora deszczowa przyszła i rzeka zrobiła się duża i ravka sobie słabo radzi w charakterze amfibii. Druga ravka jest czarna i ma automatyczna skrzynie biegów, więc jeździ nią Ola (blondynka, lat 24), która jakies 2 tygodnie temu pierwszy raz w życiu usiadła za kółkiem. Jeździ automatem, bo tak łatwiej :-)

- No i dzisiaj pojechaliśmy sobie (ja , Ola i Trawka), do City, żeby kupić dla mnie bilet do Dubaju (znowu tam lecę, tym razem najs hotel z basenem :P).- zwierza sie Kiwi, niefortunna bohaterka - Pojechalismy autem Oli, bo dziewczyna zafascynowala sie jazda autem po afrykanskich bezdrozach. Ola poszła wziąć te bilety, a ja i Trawa pojechaliśmy do naszego Super-Hiper-Mega marketu – JIT’a :)

Po zakupieniu najbardziej niezbędnych w Afryce produktów (fajki, wino i maszynka do robienia frytek – sic!), bez ktorych przetrwanie w tych istnie spartańskich warunkach jest niemalze niemozliwe, Kiwi i Trawka (dobrze zbudowany mezczyzna lat 25)opuszczaja swiatynie konsumpcyjnej rozpusty.

Kiwi, która miała kluczyki do auta, podchodzi do niego, otwiera drzwi od strony kierowcy, ale cos nie teges. Trawa na to w te słowa:
- Z tej strony się nie otwiera!
No tak, w Afryce jesteśmy, nie może być żeby wszystko działało.

Nasza niestrudzona w walce z przeciwnosciami losu bohaterka podchodzi więc od strony pasażera, zamek dalej nie działa. Oboje kręcą, kombinują z kluczem – kupa.

- Zachodzę ravkę od tyłu, dobieram się do zamka w bagażniku. Ale ravka się nie poddaje, nie otwiera się. A w środku mój red-bull. No nie! Jak nie otworzymy auta do jesteśmy troszkę jakby – w pupie. - kwituje ze lzami w oczach bogu ducha winna dziewczyna.

Nagle pojawia się żołnierz z kałachem (czyli coś typowego w Sudanie – tak jak w Polsce spotyka sie białych ludzi na ulicach, tak w Sudanie spotyka sie żołnierzy z kałachami). No bo jacyś ludzie próbują dobrać się do auta, a że im nie wychodzi, to znaczy, że chcą ukraść. Tylko jakto? Biali chcą kraść auto? Coś się panu nie zgadza, więc zawczasu woła kolegów. Wszystko jasne – białym zepsuł się zamek w drzwiach.

Do akcji wkracza 4-osobowa drużyna „nie-białych” – tj. 3 murzynków i hindus sztuk 1. Biegaja dokoła, huhają na klucz, polerują, próbują wyprostować, odprawiają czary wszelakie. Trzęsą autem i bujają, i tak przy każdych drzwiach z zamkiem. Pada nawet pytanie, czy klucz jest oryginalny, bo jakby był dorabiany, to wszystko byłoby jasne. Ale klucz jest oryginalny, wiec próby trwają i trwają. I NIC!

Kiwi (25)
"Jesteśmy straceni! "

Trawa mówi: „!@#!@)!@#(*#$)!*@)$(!!!, Kiwi, coś ty zrobiła z tym zamkiem”…

Skruszona Kiwi dzwoni do Krzysia – firmowego mechanika-magika. Klucz jednak przekazuje Trawie jednym sprytnym ruchem, żeby ten mógł się gimnastykować dalej, wszakże ruch to zdrowie.

Kiwi (długonoga szatynka o zielonych jak wiosna oczach):
"Dzwonie do Krzysia, który już mi tłumaczy co robić, wsiadając do samochodu z zapasowym kluczem i zestawem narzędzi do awaryjnego otwierania wszystkiego – od konserw po ravki, już prawie trzaska drzwiami od swojego wozu, aż tu nagle słyszę:"

„Kiwi, @#$#$%!@#$!@_$*%^*#$#9#@$(%#$##!!!!! Daj mi klucze od czarnej ravki a nie od srebrnej!” - rozdziera sie na cala okolice Trawka, ktory na szczescie mowi po Polsku, a tej mowy to tu nikt nie rozumie. Inaczej moglby zasiac powazne zgorszenie i trafic do pierdla.

Kiwi pada ze smiechu jak porażona gromem z jasnego nieba!

W skrócie: Kiwi miała 2 zestawy kluczy od ravek – i od srebrnej (przez przypadek) i od czarnej (którą akurat przyjechali), a że te od srebrnej jej się jakoś pierwsze wyjęły, to spędziła 15 minut z kolegą Trawą robiąc się na debili, żeby okazało się na koniec, że jak się włoży dobry klucz, to się otwiera.

Podpowiedź: Do każdych kluczy przypięty jest wisiorek z numerem rejestracyjnym samochodu – żeby się nie myliły!

Dziękuję za uwagę
Informację wprost z Sudanu przekazala dla Panstwa Katarzyna Koleda-Zalewska, czy ktos :)

środa, 8 lipca 2009

PUSH TO FLUSH*

Odbywam doroczną rytualną całodzienną podróż do Afryki. W rok (bez 5 dni) po moim pierwszym afrykańskim odlocie, znów jestem w samolocie :-)

Tym razem lecę pewna tego co zastanę, jak to będzie wyglądać i co chcę z tym zrobić. Lecę do znajomych, których już tam mam, do moich współpracowników. Lecę do mojego szefa…

Ten rok przyniósł niemałe zmiany w moim życiu.

Skończył się najpoważniejszy w moim życiu związek. Zaczął się związek najbardziej skomplikowany. Zmienił się rozmiar moich spodni – na oszczędny :p Poznałam nowy sport (niedawno). Poznałam nowych ludzi. Poznałam zupełnie nowy, egzotyczny, pachnący mango i bananami smak życia.

I włosy mi urosły :-)

Gdy wylatywałam, w zeszłym roku, wiedziałam, że czeka mnie najważniejsza przygoda w moim życiu. Myślałam jednak początkowo, że owszem, odmieni ona moje życie, ale w najśmielszych i najbardziej szalonych snach nie przypuszczałam, że ta przygoda stanie się moim życiem. Stała się.

Wyjazd do Kenii to była całkiem szalona decyzja, ale to, co nastąpiło po powrocie z Kenii miało się okazać jeszcze bardziej szalone. Sudan – to miejsce powoduje, że wszystkich rodziców, dziadków i ciotków-pociotków przechodzą dreszcze. Miejsce, w którym jest wojna w Darfurze. Kraj, którego prezydent uznany jest przez świat zachodni (bo trybunał w Hadze to instytucja świata zachodniego –bez czarowania mi tutaj) za BANDYTĘ. No a do tego najbiedniejszy kraj na świecie. Najmniej rozwinięty.

Juba przywitała mnie w grudniu upałem, uśmiechami ludźmi, z którymi później bardzo blisko współpracowałam. Przywitała mnie okrutnie drogą coca-colą i kurzem i pyłem i syfem i ONZ-em wszędzie :-)

W styczniu (po przerwie bożo-narodzeniowo-sylwestrowej), przylatuję z powrotem, żeby tam żyć. Żeby tam mieszkać. Trochę to co innego niż przeświadczenie, że wpadłam na chwilę i zaraz spadam do domku, gdzie wszystko jest i o nic nie trzeba się martwić.
Pamiętam styczeń jako ogień z nieba, walkę ze sobą, przyspieszoną naukę, upominania Jamesa, jeszcze szybszą naukę. Zmęczenie. Praca. Praca i jeszcze trochę pracy.

Nastąpił luty, nastąpił przełom. Odkryłam życie prywatne na nowo. Za sprawą imprezy Vivacell. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności. Najważniejsze, że teraz mam do kogo się odezwać, z kim pójść na piwo lub na pizzę. Jest dobrze. Jest coraz lepiej.
Zdarzają się co prawda momenty trudne, ale na szczęście coraz jest ich mniej i na coraz mniejszą skalę.

Właśnie przelatuję nad Południowym Sudanem, widzę chmury. Pora deszczowa zaczęła się na dobre. Ciekawe jak będzie to wyglądać z dołu… ale to dopiero jutro…

Ależ mi się na wspominki zebrało…

Jestem Kiwi, mam 25 lat, pochodzę z Polski, mieszkam w Sudanie. Moje serce skradła Afryka. Niestety ze względu na niewydolność służb prawa w większości krajów tego kontynentu, może się okazać, że moje serce pozostanie ukradzione i pozostanie w Afryce lub z Afryką na zawsze. Fajnie, bo mam taką swoją Mekkę, do której zawszę będę mogła pielgrzymować. Czy to we wspomnieniach, czy też fizycznie.

Ostatnio usłyszałam, że moje życie zostawi ślad na ziemi. Odbije się w czerwonej lepkiej afrykańskiej ziemi. Wśród ludzi, którzy są skrajnym przeciwieństwem nas – zepsutych konsumpcją i rozpasaniem, różowych jak prosiaki białasów. Mam nadzieję tylko, że ten ślad, który zostawiam po sobie teraz w Sudanie, będzie jednym z wielu i któregoś pięknego dnia, będę mogła powiedzieć, że przyłożyłam moją białą łapę do rozwoju tego najbogatszego we wszystko i zarazem najbiedniejszego kontynentu. Fajnie byłoby, gdyby ten mój wkład był choć odrobinę znaczący.

Ale to już przejaw próżności, prawda? Każdy chciałby być sławny i zarabiać miliony dolarów :-P Ja chwilowo mam swoją sławę i swoje prawie miliony. Pracuję jako Project Manager na największej budowie w Południowym Sudanie, w największej na tamtym rynku firmie budowlanej. Trochę nam brakuje do SKANSKA, ale pracujemy nad tym. Nie w jeden dzień Rzym zbudowano.

Dodam jeszcze, że każdy powinien mieć w życiu pasję, jakieś pragnienie, marzenie, coś, co będzie go ciągnęło do przodu. Bez czegoś takiego życie nie ma smaku, celu ani znaczenia. Upływa dzień za dniem na robieniu rzeczy bez sensu, bez ciągu dalszego.

Ja mam. Nie jest to może nic snobistycznego. Nie jestem malarzem czy pianistką. Nie umiem pobić rekordu świata w skoku o tyczce. Ale robię coś co daję mi siłę, odbierając ją czasem równocześnie. Walczę nie o kolejne auto, czy jeden metr mieszkania w Warszawie więcej. Nie pragnę kolejnych wczasów w Egipcie. Chciałabym, żeby ludzie na całym świecie mieli mniej więcej jednakowo. Wcale nie koniecznie aż tak jak w Europie, czy Stanach. Ale chociażby, żeby dzieci nie umierały z głodu (podczas gdy inne cierpią na chorobliwą otyłość) czy mogły nauczyć się czytać i pisać. Żeby kraj, w którym się rodzą nigdy nie był pułapką. No i może samej mi się tego nie da osiągnąć, ale czuję się fantastycznie wiedząc, że w moim życiu jest coś więcej niż tylko akumulacja dóbr i płodzenie potomstwa. Pięknie mi z tym. I pięknie się czuje. I uważam, że przez to staję się piękniejsza.

Gdzieś kiedyś w mojej głowie pojawiło się afrykańskie ziarno, które zaczęło kiełkować. Nie pamiętam kto i nie pamiętam jak je zasiał. Pamiętam natomiast kto umożliwił temu ziarnu rosnąć.

Wdzięczna bardzo jestem niejakiej Marcie Miłkowskiej, która otworzyła przede mną te drzwi.

No i dziękuję rodzicom!

I milionom fanów na całym świecie :-P




* Napis w toalecie w samolocie oznaczający mniej więcej tyle, co „naciśnij, żeby spłukać”, ale fajnie brzmi po angielsku (coś jak: pusz tu flusz).