„Pomoc (niedo)rozwojowa”
Na czarnym lądzie zupełnie zmienia się też podejście do pomocy rozwojowej, która nie bardzo rozwija. Większość pomocy oferowanej przez duże organizacje pomocowe jest bliższa formie „niedorozwojowej”. Rozdawanie żywności, robienie wszystkiego „za” lokalne państwowości rozwija w nich niedołężność administracyjną i uczy tego, że zawsze za płotem stoi UN lub World Bank, gotowy wyjąć z kieszeni parę milionów dolarów i wesprzeć.
Mało tego, podejście instytucji pomocowych ma w sobie zgnuśniały posmak negacji prywatnego sektora. Każda firma, która pojawia się na terytorium takiego kraju jak Sudan (czyli w tzw. Post Conflict Zone), dostaje od razu nalepkę „wyzyskiwacze”, podczas gdy wszyscy pracownicy NGO noszą dumnie na piersi napis „POMAGAM”. Ci „zachodni” wykształceni ludzie, których przodkowie nigdy nie musieli borykać się z takimi problemami, jakie można znaleźć lokalnie (lub borykali się z nimi tak dawno, że można dowiedzieć się o tym tylko z podręczników do historii), nie widzą w zupełności tego, że to właśnie sektor prywatny rozwija ten kraj najbardziej, wbudowując w niego stałe struktury, wprowadzając w życie rozbrzmiewające tu i ówdzie hasło „capacity building”. To w takich miejscach jak nasza budowa, mężczyźni którzy dotychczas znali tylko wojnę, zaczynają stawać się cieślami, zbrojarzami, murarzami. Uczą się zawodu innego niż zabijanie wroga.
To małe i większe firmy rozbudowują ten kraj w sposób najbardziej zrównoważony, bo naturalnym wynikający z potrzeb. Więcej nauczą się ode mnie moi współpracownicy, niż beneficjenci pomocy od pomagających, którzy nie nawiązują niemalże żadnej więzi z ludźmi o których piszą, zbierają dane lub rozwożą wodę, a następnie czym prędzej chowają się za murami swoich „campów” otoczonymi szczelnie drutem kolczastym, oświetlonych solarowymi latarniami, na których są baseny, korty do tenisa i boiska do siatkówki.
Rzekomy wyzysk prywatnego sektora i pracujących w nim wyzyskiwaczy jest zdecydowanie mniejszy od tego, który jednostkowo wywierają Pomagający. Daje sobie obciąć rękę, że rzadko która firma prywatna otacza tak szerokim pakietem socjalnym swoich pracowników, jak robi to UN, Czerwony Krzyż, czy inny pomocowy moloch.
czwartek, 24 września 2009
środa, 23 września 2009
Afrykańska edukacja – Część I
„Upadek stereotypów”
Afryka otwiera oczy na bardzo wiele rzeczy. Przebywanie tutaj zmienia zupełnie perspektywy i postrzeganie świata. Nie tylko tego, który aktualnie mnie otacza, ale również Świata jako ogółu.
Pierwszy bastion europejskiego zabobonizmu, wtłoczony do mojej głowy przez media i amerykańską propagandę (jak również pro-amerykańską lokalną propagandę w Polsce – kraju tak zamerykanizowanym i kochającym USA, że gdyby można było, dokleilibyśmy gwiazdki do naszej flagi), upadł gdy zetknęłam się ze społecznością arabską licznie reprezentowaną w Sudanie. Szczególnie przez Libańczyków.
Beirut – jako miasto, o którym wiemy tylko tyle, że jest siedzibą ekstremistów pod wodzą Homeiniego, z którego wystrzeliwuje się pociski wykierowane w biedny Izrael (naszego sojusznika w walce z wszechobecnym złem, którego źródło leży w roponośnych krajach Bliskiego Wschodu), okazał się być piękną (na razie tylko na zdjęciach) stolicą bogatego kulturowo i obyczajowo Libanu, który jak każde państwo ma swoje wewnętrzne problemy a do tego leży przypadkowo na „osi zła”. Libańczycy są zaś równie terrorystycznie nastawieni do świata co Polacy i Papuasi. Spoglądanie na nich przez pryzmat ekstremistów byłoby równie niewłaściwie co nazywanie wszystkich Polaków poplecznikami Rydzyka przyodzianymi w moherowe beretki.
Podobnie z resztą było z upadkiem kolejnego muzułmańskiego (czytaj: terrorystycznego) stereotypu – Dubaju i tych najprawdziwszych arabów z krwi i kości, ubranych w białe podomki, z ręcznikami na głowie. Moje pierwsze interakcje z tymi ludźmi podszyte były strachem, niepokojem jakimś, nieufnością i kołaczącym się gdzieś w tle sygnałem ostrzegawczym. Tak głęboko zakorzenione przeświadczenie o naszej zachodniej wyższości nad wszystkimi innymi nacjami wręcz mnie przeraziło. Bo szanowni rodacy – nie możemy się niestety nawet równać z tymi ludźmi pod kątem pomysłowości w robieniu kasy, w przewidywaniu, w wizjonerstwie. Oczywiście wszystko to ma swoje korzenie w polach naftowych, które w Polsce nie zakwitły, ale ta dyscyplina, uporządkowanie, dobrze zorganizowana mentalność jest godna pozazdroszczenia i niewątpliwie nie do osiągnięcia przez nasz ciekawie zdezorganizowany i ociężały naród.
Afryka otwiera oczy na bardzo wiele rzeczy. Przebywanie tutaj zmienia zupełnie perspektywy i postrzeganie świata. Nie tylko tego, który aktualnie mnie otacza, ale również Świata jako ogółu.
Pierwszy bastion europejskiego zabobonizmu, wtłoczony do mojej głowy przez media i amerykańską propagandę (jak również pro-amerykańską lokalną propagandę w Polsce – kraju tak zamerykanizowanym i kochającym USA, że gdyby można było, dokleilibyśmy gwiazdki do naszej flagi), upadł gdy zetknęłam się ze społecznością arabską licznie reprezentowaną w Sudanie. Szczególnie przez Libańczyków.
Beirut – jako miasto, o którym wiemy tylko tyle, że jest siedzibą ekstremistów pod wodzą Homeiniego, z którego wystrzeliwuje się pociski wykierowane w biedny Izrael (naszego sojusznika w walce z wszechobecnym złem, którego źródło leży w roponośnych krajach Bliskiego Wschodu), okazał się być piękną (na razie tylko na zdjęciach) stolicą bogatego kulturowo i obyczajowo Libanu, który jak każde państwo ma swoje wewnętrzne problemy a do tego leży przypadkowo na „osi zła”. Libańczycy są zaś równie terrorystycznie nastawieni do świata co Polacy i Papuasi. Spoglądanie na nich przez pryzmat ekstremistów byłoby równie niewłaściwie co nazywanie wszystkich Polaków poplecznikami Rydzyka przyodzianymi w moherowe beretki.
Podobnie z resztą było z upadkiem kolejnego muzułmańskiego (czytaj: terrorystycznego) stereotypu – Dubaju i tych najprawdziwszych arabów z krwi i kości, ubranych w białe podomki, z ręcznikami na głowie. Moje pierwsze interakcje z tymi ludźmi podszyte były strachem, niepokojem jakimś, nieufnością i kołaczącym się gdzieś w tle sygnałem ostrzegawczym. Tak głęboko zakorzenione przeświadczenie o naszej zachodniej wyższości nad wszystkimi innymi nacjami wręcz mnie przeraziło. Bo szanowni rodacy – nie możemy się niestety nawet równać z tymi ludźmi pod kątem pomysłowości w robieniu kasy, w przewidywaniu, w wizjonerstwie. Oczywiście wszystko to ma swoje korzenie w polach naftowych, które w Polsce nie zakwitły, ale ta dyscyplina, uporządkowanie, dobrze zorganizowana mentalność jest godna pozazdroszczenia i niewątpliwie nie do osiągnięcia przez nasz ciekawie zdezorganizowany i ociężały naród.
piątek, 18 września 2009
Wakacji nadszedł czas!
Kiwi wyrusza na swoją pierwszą podróż do Azji (bo Dubaju jako Azji nie liczę, choć chyba geograficznie powinnam, ale jedyna azjatyckość tego miejsca przejawia się w postaci setek Filipińczyków i innych żółtych kurdupli). Toteż Dubaju nie liczę.
Lecę wprost z Afrykańskiego serca ciemności (no, prawie) do Azjatyckiego punktu G, bo do Bangkoku. I mimo, że staram się wtłoczyć do swojego umysłu jak najwięcej informacji o tej części świata, nic nie przemawia do mnie tak barwnie jak wizja wystrzałowych mięśni Kegla :) Na hasło Bangkok widzę rozchylone uda i wyskakujące spomiędzy nich obłe przedmioty. Mam nadzieję, że moja wizja Azji się odmieni z lekka.
Poza Bangkokiem mam w planach 10 dni słodkiego nic-nieróbstwa połączonego z przebywaniem pod wodą w ilościach graniczących z chorobą umysłową. Znaczy – nurkować jadę. Nurkować jadę na Bali, ale już sobie postanowiłam, że następna wycieczka do Azji to Phuket i Kambodża… O ile będziemy się podobało tym razem.
No ale ale – wracamy do sedna sprawy.
3. października 2009 o godzinie 13.30 (o ile Ethiopian Airlines postanowią wyjątkowo się nie spóźnić) lecę z Juby (Sudan) do Addis Abeba. Tam tradycyjna wycieczka na Injerę lub do Sheratona na ciastko, powrót na lotnisko i wylot o północy z Addis Abeba do Bangkoku (znów widzę te uda rozchylone!). Jeden dzień orientacyjno zapoznawczy z Bangkokiem i wylot na Bali. A tam jak wszyscy wiemy – NURY, impry, plaża, masaże i drinki z palemką. Nic innego nie przewiduję. Czyste lenistwo w najbardziej prymitywnej formie okraszone tylko zejściami w wodne czeluście. Żadnego zwiedzania, podróżowania, wysilania się, myślenia czy odbierania telefonów (jak BB będzie działać, to się zaszczelę :) ). NIC! I tak przez 10 dni.
Potem powrót do Bangkoku na 4 i pół dnia. I tutaj zacznie się szał. Na liście do zobaczenia, przeżycia, poczucia lub w ogóle doświadczenia mam już:
1. Sto milionów pomników i świątyń Buddy i inne jakieś azjatyckie budowle.
2. OWOCE MORZA – co najmniej pół tony
3. Tajski masaż i inne formy relaksacji połączonej z pielęgnacją ciała
4. Ping-pong szoł – czyli te uda rozchylone
5. Co najmniej jedna wycieczka za Bangkok gdzieś dalej, żeby sobie zobaczyć przez okno pociągu jak wygląda lajf w Azji, np. w porównaniu z Afryką
6. Pływający market gdzieś tam ;-)
7. ZAKUPY – ciuchy, pierdoły, bajery, jedwabie, kamienie półszlachetne, PRZYPRAWY, buddy małe i duże, świeczki, kadzidła i lampiony. I wszystko inne co się może spodobać lub w łapy wpaść.
8. JEDZENIE inne niż owoce morza – drugie pół tony :)
9. Zwierzęta w formie naturalnej, albo w jakimś parku, albo w formie mniej naturalnej.
Z tego wynika, że musze co najmniej 2 rzeczy dziennie robić :) to będzie czelendżujące :)
Ale Państwo Drodzy!
Zwracam się z apelem do was – mówcie mi tu szybko lub piszcie (ekijewska@gmail.com), co warto zobaczyć, zrobić lub wogle-gogle, jak już będę tam daleko, daleko tam.
Czekam na wszystkie możliwe sugestie wraz z instrukcją obsługi (gdzie, jak, z kim i za ile).
CZEKAM!
Lecę wprost z Afrykańskiego serca ciemności (no, prawie) do Azjatyckiego punktu G, bo do Bangkoku. I mimo, że staram się wtłoczyć do swojego umysłu jak najwięcej informacji o tej części świata, nic nie przemawia do mnie tak barwnie jak wizja wystrzałowych mięśni Kegla :) Na hasło Bangkok widzę rozchylone uda i wyskakujące spomiędzy nich obłe przedmioty. Mam nadzieję, że moja wizja Azji się odmieni z lekka.
Poza Bangkokiem mam w planach 10 dni słodkiego nic-nieróbstwa połączonego z przebywaniem pod wodą w ilościach graniczących z chorobą umysłową. Znaczy – nurkować jadę. Nurkować jadę na Bali, ale już sobie postanowiłam, że następna wycieczka do Azji to Phuket i Kambodża… O ile będziemy się podobało tym razem.
No ale ale – wracamy do sedna sprawy.
3. października 2009 o godzinie 13.30 (o ile Ethiopian Airlines postanowią wyjątkowo się nie spóźnić) lecę z Juby (Sudan) do Addis Abeba. Tam tradycyjna wycieczka na Injerę lub do Sheratona na ciastko, powrót na lotnisko i wylot o północy z Addis Abeba do Bangkoku (znów widzę te uda rozchylone!). Jeden dzień orientacyjno zapoznawczy z Bangkokiem i wylot na Bali. A tam jak wszyscy wiemy – NURY, impry, plaża, masaże i drinki z palemką. Nic innego nie przewiduję. Czyste lenistwo w najbardziej prymitywnej formie okraszone tylko zejściami w wodne czeluście. Żadnego zwiedzania, podróżowania, wysilania się, myślenia czy odbierania telefonów (jak BB będzie działać, to się zaszczelę :) ). NIC! I tak przez 10 dni.
Potem powrót do Bangkoku na 4 i pół dnia. I tutaj zacznie się szał. Na liście do zobaczenia, przeżycia, poczucia lub w ogóle doświadczenia mam już:
1. Sto milionów pomników i świątyń Buddy i inne jakieś azjatyckie budowle.
2. OWOCE MORZA – co najmniej pół tony
3. Tajski masaż i inne formy relaksacji połączonej z pielęgnacją ciała
4. Ping-pong szoł – czyli te uda rozchylone
5. Co najmniej jedna wycieczka za Bangkok gdzieś dalej, żeby sobie zobaczyć przez okno pociągu jak wygląda lajf w Azji, np. w porównaniu z Afryką
6. Pływający market gdzieś tam ;-)
7. ZAKUPY – ciuchy, pierdoły, bajery, jedwabie, kamienie półszlachetne, PRZYPRAWY, buddy małe i duże, świeczki, kadzidła i lampiony. I wszystko inne co się może spodobać lub w łapy wpaść.
8. JEDZENIE inne niż owoce morza – drugie pół tony :)
9. Zwierzęta w formie naturalnej, albo w jakimś parku, albo w formie mniej naturalnej.
Z tego wynika, że musze co najmniej 2 rzeczy dziennie robić :) to będzie czelendżujące :)
Ale Państwo Drodzy!
Zwracam się z apelem do was – mówcie mi tu szybko lub piszcie (ekijewska@gmail.com), co warto zobaczyć, zrobić lub wogle-gogle, jak już będę tam daleko, daleko tam.
Czekam na wszystkie możliwe sugestie wraz z instrukcją obsługi (gdzie, jak, z kim i za ile).
CZEKAM!
poniedziałek, 14 września 2009
Back 2 the Bank
Dawno nie odwiedzałam banku. Z pół roku będzie:) jak była z nami Ola, to świat był piękny i prosty, Ola stawała w kolejce, szczerzyła zęby i mrużyła oczy zalotnie.
Ja w tym czasie mogłam oddawać sie innym zupełnie niezbędnym czynnościom.
Skończyły sie czasy prosperity:) Ola wyjechała, w Bulok Branch padł system i wszyscy dzisiaj stoją w kolejce w Juba Branch. W chuj ludzi. Kolejka długa jak amazońska anakonda tylko w bankowym wydaniu. Albo jak tory kolei transsyberyjska. Albo mur chiński. Albo cos innego długiego i w sumie prawie nieruchomego.
No i ja stoję. Nuda sześcienna. Wszystko sie tu poci i śmierdzi, a ja wraz ze wszystkim.
W takich chwilach człowiek zastanawia sie jak to jest możliwe, ze w tym kamieniu łupanym, w tym mega-ciemnogrodzie, w tej szczytowej formie dezorganizacji cos takiego jak ten bank może w ogóle funkcjonować. Jak to możliwe, ze w tym syfie, pocie i smrodzie ludzie przemaglowywują tysiące, miliony dolarów. I ze to jeszcze nie splajtowało.
Taka afrykańska syfiastość, powolność i rozlazłość wychodzi tu z każdego rogu. Ludzie, którzy chyba dopiero z drzew poschodzili, bo nawet w przyzwoita kolejkę nie umieją sie ustawić, nie mówiąc o jakiejś potrzebie zachowania porządku czy tez uznania czyjegoś pierwszeństwa przed tobą z tytułu odstania juz swojego czasu w tym parszywym ogonku, który na swojej długości z każda minuta dorabia sie jakiś pobocznych narośli.
Ale to klienci. Oni nie mają czasu, wiec łokcie w ruch i dzida do przodu. Wszystko zrozumiale.
Nasuwa sie tylko pytanie - co za patałach zarządza tym bankiem. Co z niego za gudłaj :)
Dlaczego w klitce 3x2 usilnie próbuje zmieścić kasy, przelewy, corporate banking a nawet cos tak prestiżowego jak private banking (na private banking wyznaczona jest szklana kanciapa wielkości budki telefonicznej).
Do każdego bankiera, a właściwie urzędnika bankowego, tłoczy sie kilkanaście osób, i żeby zmniejszyć swoja wydajność pan-bankowiec obsługuje wszystkich na raz, wiec tak naprawdę w sumie nikogo dobrze. Twoje informacje finansowe dostępne są dla 13 innych osób, których informacje dostępne są dla ciebie. Od razu wiesz czy twój sąsiad w tym tłumie ma konto puste czy pełne, i jak pełne, to do jakiego stopnia i w jakiej walucie.
Oczywiście stan konta na drodze oficjalnej może otrzymać tylko osoba upoważniona - i na drodze oficjalnej oznacza tutaj skrawek papieru z nagryzmolonymi cyferkami. Natomiast monitory odwrócone w połowie do klientów mówią same za siebie.
Pełna transparentność. Nic sie nie da ukryć.
Ale to jeszcze nie "the end".
W Juba Branch są aż cale 3 okienka kasowe, w tym w jednym z nich jest western union, wiec tak na prawdę działają tylko 2. Jedno z tych 2 jest okienkiem pierwszeństwa dla takich, co chcą zdeponować czek, a nie go zrealizować, wiec co jakiś czas mamy do czynienia z jednym okienkiem. W dodatku w tym okienku zazwyczaj siedzą 2 osoby, których głównym zainteresowaniem jest prowadzenie ze sobą pogłębionej konwersacji, a wiec ta kolejka-mur chiński utwierdza sie w swojej murowości i ani drgnie.
A to wszystko jest dzisiaj udekorowane pięknym, powtarzanym niczym hasło nadchodzących wyborów parlamentarnych, stwierdzeniem "system is down", co oznacza ze wszystko, co sie dzisiaj odbywa ma spowolnione tempo. Spowolnione do granic bólu. Wszystko robi sie tu dzisiaj manualnie, pisemnie, w zeszytach i na karteluszkach. Wszystko trwa wiecznie (mimo, ze niebezpiecznie jest myśleć ze cokolwiek trwa wiecznie). W juba branch czas tez postanowił, ze pierdoli nie robi i sie zatrzymał. Szkoda tylko, ze za drzwiami pędzi juz w całkiem normalnym tempie.
Szkoda, ze nie widzicie jak pan na nienazwanym stoisku chyba przelewów trzyma w zębach plik bardzo ważnych dokumentów, z czekiem na wierzchu. Chcecie wiedzieć, jaka jest kwota na czeku? Niech no sie przyjrzę się...
Kolejka nawet odrobinę drgnęła. Jeszcze tylko 6425562 osoby przede mną.
Chyba będę kończyć, bo mi wszystko opada, poza adrenalina...
Ja w tym czasie mogłam oddawać sie innym zupełnie niezbędnym czynnościom.
Skończyły sie czasy prosperity:) Ola wyjechała, w Bulok Branch padł system i wszyscy dzisiaj stoją w kolejce w Juba Branch. W chuj ludzi. Kolejka długa jak amazońska anakonda tylko w bankowym wydaniu. Albo jak tory kolei transsyberyjska. Albo mur chiński. Albo cos innego długiego i w sumie prawie nieruchomego.
No i ja stoję. Nuda sześcienna. Wszystko sie tu poci i śmierdzi, a ja wraz ze wszystkim.
W takich chwilach człowiek zastanawia sie jak to jest możliwe, ze w tym kamieniu łupanym, w tym mega-ciemnogrodzie, w tej szczytowej formie dezorganizacji cos takiego jak ten bank może w ogóle funkcjonować. Jak to możliwe, ze w tym syfie, pocie i smrodzie ludzie przemaglowywują tysiące, miliony dolarów. I ze to jeszcze nie splajtowało.
Taka afrykańska syfiastość, powolność i rozlazłość wychodzi tu z każdego rogu. Ludzie, którzy chyba dopiero z drzew poschodzili, bo nawet w przyzwoita kolejkę nie umieją sie ustawić, nie mówiąc o jakiejś potrzebie zachowania porządku czy tez uznania czyjegoś pierwszeństwa przed tobą z tytułu odstania juz swojego czasu w tym parszywym ogonku, który na swojej długości z każda minuta dorabia sie jakiś pobocznych narośli.
Ale to klienci. Oni nie mają czasu, wiec łokcie w ruch i dzida do przodu. Wszystko zrozumiale.
Nasuwa sie tylko pytanie - co za patałach zarządza tym bankiem. Co z niego za gudłaj :)
Dlaczego w klitce 3x2 usilnie próbuje zmieścić kasy, przelewy, corporate banking a nawet cos tak prestiżowego jak private banking (na private banking wyznaczona jest szklana kanciapa wielkości budki telefonicznej).
Do każdego bankiera, a właściwie urzędnika bankowego, tłoczy sie kilkanaście osób, i żeby zmniejszyć swoja wydajność pan-bankowiec obsługuje wszystkich na raz, wiec tak naprawdę w sumie nikogo dobrze. Twoje informacje finansowe dostępne są dla 13 innych osób, których informacje dostępne są dla ciebie. Od razu wiesz czy twój sąsiad w tym tłumie ma konto puste czy pełne, i jak pełne, to do jakiego stopnia i w jakiej walucie.
Oczywiście stan konta na drodze oficjalnej może otrzymać tylko osoba upoważniona - i na drodze oficjalnej oznacza tutaj skrawek papieru z nagryzmolonymi cyferkami. Natomiast monitory odwrócone w połowie do klientów mówią same za siebie.
Pełna transparentność. Nic sie nie da ukryć.
Ale to jeszcze nie "the end".
W Juba Branch są aż cale 3 okienka kasowe, w tym w jednym z nich jest western union, wiec tak na prawdę działają tylko 2. Jedno z tych 2 jest okienkiem pierwszeństwa dla takich, co chcą zdeponować czek, a nie go zrealizować, wiec co jakiś czas mamy do czynienia z jednym okienkiem. W dodatku w tym okienku zazwyczaj siedzą 2 osoby, których głównym zainteresowaniem jest prowadzenie ze sobą pogłębionej konwersacji, a wiec ta kolejka-mur chiński utwierdza sie w swojej murowości i ani drgnie.
A to wszystko jest dzisiaj udekorowane pięknym, powtarzanym niczym hasło nadchodzących wyborów parlamentarnych, stwierdzeniem "system is down", co oznacza ze wszystko, co sie dzisiaj odbywa ma spowolnione tempo. Spowolnione do granic bólu. Wszystko robi sie tu dzisiaj manualnie, pisemnie, w zeszytach i na karteluszkach. Wszystko trwa wiecznie (mimo, ze niebezpiecznie jest myśleć ze cokolwiek trwa wiecznie). W juba branch czas tez postanowił, ze pierdoli nie robi i sie zatrzymał. Szkoda tylko, ze za drzwiami pędzi juz w całkiem normalnym tempie.
Szkoda, ze nie widzicie jak pan na nienazwanym stoisku chyba przelewów trzyma w zębach plik bardzo ważnych dokumentów, z czekiem na wierzchu. Chcecie wiedzieć, jaka jest kwota na czeku? Niech no sie przyjrzę się...
Kolejka nawet odrobinę drgnęła. Jeszcze tylko 6425562 osoby przede mną.
Chyba będę kończyć, bo mi wszystko opada, poza adrenalina...
poniedziałek, 7 września 2009
United States of Southern Sudan
Niedzielne popołudnie, margherita sączona przez słomkę, ciemne okulary i leżak przy brzegu basenu.
W tle jakieś amerykańsko-red-neckie przeboje na zmiane z muzyką country. W basenie podstarzali kolesie pijący whisky i palący cygara, lub nie palący, bo im szkodzi. Wszyscy z zadupiastym amerykańskim akcentem przechwalają się swoimi poczynaniami w czasach zimnej wojny. Wszyscy oni – bohaterowie, sławni Marines albo inni Air Forces.
Kobiety z odpowiednimi wałkami tu i ówdzie. Wywyższające się ze względu na swą amerykańskość. Patronizująco poklepujące barmanów po ramionach wypowiadając jednocześnie zdania „oh, nie ma virgin bloody marry? mój drogi, trzeba było powiedzieć, ja mam tysiące litrów soku pomidorowego”. Lub patrzące na mnie wymownym spojrzeniem "biedna dziewczyna z biednej Europy wschodniej, pewnie komunistka albo katoliczka, fe"
Rozmowy w stylu: „Ohhh, jesteś z Polski? A co wiesz o Czechosłowacji?” lub „Jesteś z Polski – zdrastwujcie (czy jak to tam po rosyjsku by było)”.
Poor girl from Poland, what does she know?
Wie wiecej o Czechosłowacji niż wy i niż wy wiecie o Kanadzie czy Meksyku! Wie, że jej już nie ma. I nie mówi po Rosyjsku!
W niedzielę byłam w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. A właściwie na ich eksterytorialnym terytorium w Południowym Sudanie. W miejscu, w którym czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych, podobnie jak rozwój intelektualny większości mieszkańców. W miejscu, które wygląda jak wspomnienie starych dobrych czasów, ale raczej wyblakłe i pożółkłe, jakieś zniszczone i sterane. I bardzo niechlujne.
Mimo, ze nie trzeba było wizy, ani nie dawali stempelka, security było jak na lotnisku, zaglądali nawet w dziurki od nosa!
Biedni, chorzy Amerykanie-Megalomanie…
W tle jakieś amerykańsko-red-neckie przeboje na zmiane z muzyką country. W basenie podstarzali kolesie pijący whisky i palący cygara, lub nie palący, bo im szkodzi. Wszyscy z zadupiastym amerykańskim akcentem przechwalają się swoimi poczynaniami w czasach zimnej wojny. Wszyscy oni – bohaterowie, sławni Marines albo inni Air Forces.
Kobiety z odpowiednimi wałkami tu i ówdzie. Wywyższające się ze względu na swą amerykańskość. Patronizująco poklepujące barmanów po ramionach wypowiadając jednocześnie zdania „oh, nie ma virgin bloody marry? mój drogi, trzeba było powiedzieć, ja mam tysiące litrów soku pomidorowego”. Lub patrzące na mnie wymownym spojrzeniem "biedna dziewczyna z biednej Europy wschodniej, pewnie komunistka albo katoliczka, fe"
Rozmowy w stylu: „Ohhh, jesteś z Polski? A co wiesz o Czechosłowacji?” lub „Jesteś z Polski – zdrastwujcie (czy jak to tam po rosyjsku by było)”.
Poor girl from Poland, what does she know?
Wie wiecej o Czechosłowacji niż wy i niż wy wiecie o Kanadzie czy Meksyku! Wie, że jej już nie ma. I nie mówi po Rosyjsku!
W niedzielę byłam w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. A właściwie na ich eksterytorialnym terytorium w Południowym Sudanie. W miejscu, w którym czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych, podobnie jak rozwój intelektualny większości mieszkańców. W miejscu, które wygląda jak wspomnienie starych dobrych czasów, ale raczej wyblakłe i pożółkłe, jakieś zniszczone i sterane. I bardzo niechlujne.
Mimo, ze nie trzeba było wizy, ani nie dawali stempelka, security było jak na lotnisku, zaglądali nawet w dziurki od nosa!
Biedni, chorzy Amerykanie-Megalomanie…
środa, 2 września 2009
Olaboga!
Dawno nie latałam samolotem i mi się nie nudziło, toteż dawno nie pisałam :) Ale oto jestem, wracam, już piszę piszę piszę…
Od czego by tu zacząć. A może, że jakiś czas temu w nudną sobotę (jedyną do tej pory w którą nie było baletu), podczas gry w kości z niejakim Maćkiem Trawką (w które parszywie mnie ograł, świnia), dostałam prezent…
Jest na naszej pięknej budowie dużo ludzi, wszelakich rodzajów. Ludzie Ci są rozmaici, a wśród rozmaitych są i egzemplarze ciekawe. Przykładem jest Peter Wamoya. Taki sympatyczny murzyński kurdupel (bo mojego wzrostu i w porównaniu z większością lokalesów, którzy mają po 12398702039m wzrostu wypada blado :p), jak się koleś kiedyś obnażył w pełnym słońcu od pasa w górę i jego czarne ciałko lśniło od potu, i dźwigał jakieś kawałki szalunków, to wyglądał… apetycznie. Ale nie o tym, nie o tym… Peterowi bardzo się podobają białe dupcie, co ja, Ola i Iwona odczułyśmy już. Ja kiedyś dostałam od niego miłosny list w którym współczuł mi jakie to moje życie musi być trudne, a do tego to „unfavourable sunshine”… ubaw po pachy. No a ostatnio Peter dostał promocję, to znaczy został promowany i ze stanowiska „helper” awansował na stanowisko „formwork Carpenter”, i podwyżkę dostał, o jakieś 30% (moim zdaniem całkiem miło z mojej strony, ze aż tyle tej podwyżki mu dałam). No i Peter w końcu upolował moment, w którym byłam w kampie w sobotnią noc i przyszedł. Przyszedł z… tortem. W podziękowaniu za podwyżkę i awans.
Aż się człowiekowi ciepło na duszy robi i chciałoby się więcej ich promować. Szkoda tylko, że się nie da, bo większość jednak elokwencją nie odstaje od przeciętnie inteligentnego kubka na kawę :P Straszna jestem, nie?
No ale jak można inaczej, jak się w czwartkową noc walczy z pompą do betonu ponieważ pan operator, najlepiej opłacany robotnik na budowie, zapomniał wlać do pompy beton, a jak mu się przypomniało, to coś się zapchało i pompa się zabetonowała i trzeba było ją rozłożyć na części a potem rozkuć… Naprawdę zajebista impreza :P
taki lajf afrykański
Od czego by tu zacząć. A może, że jakiś czas temu w nudną sobotę (jedyną do tej pory w którą nie było baletu), podczas gry w kości z niejakim Maćkiem Trawką (w które parszywie mnie ograł, świnia), dostałam prezent…
Jest na naszej pięknej budowie dużo ludzi, wszelakich rodzajów. Ludzie Ci są rozmaici, a wśród rozmaitych są i egzemplarze ciekawe. Przykładem jest Peter Wamoya. Taki sympatyczny murzyński kurdupel (bo mojego wzrostu i w porównaniu z większością lokalesów, którzy mają po 12398702039m wzrostu wypada blado :p), jak się koleś kiedyś obnażył w pełnym słońcu od pasa w górę i jego czarne ciałko lśniło od potu, i dźwigał jakieś kawałki szalunków, to wyglądał… apetycznie. Ale nie o tym, nie o tym… Peterowi bardzo się podobają białe dupcie, co ja, Ola i Iwona odczułyśmy już. Ja kiedyś dostałam od niego miłosny list w którym współczuł mi jakie to moje życie musi być trudne, a do tego to „unfavourable sunshine”… ubaw po pachy. No a ostatnio Peter dostał promocję, to znaczy został promowany i ze stanowiska „helper” awansował na stanowisko „formwork Carpenter”, i podwyżkę dostał, o jakieś 30% (moim zdaniem całkiem miło z mojej strony, ze aż tyle tej podwyżki mu dałam). No i Peter w końcu upolował moment, w którym byłam w kampie w sobotnią noc i przyszedł. Przyszedł z… tortem. W podziękowaniu za podwyżkę i awans.
Aż się człowiekowi ciepło na duszy robi i chciałoby się więcej ich promować. Szkoda tylko, że się nie da, bo większość jednak elokwencją nie odstaje od przeciętnie inteligentnego kubka na kawę :P Straszna jestem, nie?
No ale jak można inaczej, jak się w czwartkową noc walczy z pompą do betonu ponieważ pan operator, najlepiej opłacany robotnik na budowie, zapomniał wlać do pompy beton, a jak mu się przypomniało, to coś się zapchało i pompa się zabetonowała i trzeba było ją rozłożyć na części a potem rozkuć… Naprawdę zajebista impreza :P
taki lajf afrykański
Subskrybuj:
Posty (Atom)