Niedzielne popołudnie, margherita sączona przez słomkę, ciemne okulary i leżak przy brzegu basenu.
W tle jakieś amerykańsko-red-neckie przeboje na zmiane z muzyką country. W basenie podstarzali kolesie pijący whisky i palący cygara, lub nie palący, bo im szkodzi. Wszyscy z zadupiastym amerykańskim akcentem przechwalają się swoimi poczynaniami w czasach zimnej wojny. Wszyscy oni – bohaterowie, sławni Marines albo inni Air Forces.
Kobiety z odpowiednimi wałkami tu i ówdzie. Wywyższające się ze względu na swą amerykańskość. Patronizująco poklepujące barmanów po ramionach wypowiadając jednocześnie zdania „oh, nie ma virgin bloody marry? mój drogi, trzeba było powiedzieć, ja mam tysiące litrów soku pomidorowego”. Lub patrzące na mnie wymownym spojrzeniem "biedna dziewczyna z biednej Europy wschodniej, pewnie komunistka albo katoliczka, fe"
Rozmowy w stylu: „Ohhh, jesteś z Polski? A co wiesz o Czechosłowacji?” lub „Jesteś z Polski – zdrastwujcie (czy jak to tam po rosyjsku by było)”.
Poor girl from Poland, what does she know?
Wie wiecej o Czechosłowacji niż wy i niż wy wiecie o Kanadzie czy Meksyku! Wie, że jej już nie ma. I nie mówi po Rosyjsku!
W niedzielę byłam w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. A właściwie na ich eksterytorialnym terytorium w Południowym Sudanie. W miejscu, w którym czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych, podobnie jak rozwój intelektualny większości mieszkańców. W miejscu, które wygląda jak wspomnienie starych dobrych czasów, ale raczej wyblakłe i pożółkłe, jakieś zniszczone i sterane. I bardzo niechlujne.
Mimo, ze nie trzeba było wizy, ani nie dawali stempelka, security było jak na lotnisku, zaglądali nawet w dziurki od nosa!
Biedni, chorzy Amerykanie-Megalomanie…
poniedziałek, 7 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz