Kiwi wyrusza na swoją pierwszą podróż do Azji (bo Dubaju jako Azji nie liczę, choć chyba geograficznie powinnam, ale jedyna azjatyckość tego miejsca przejawia się w postaci setek Filipińczyków i innych żółtych kurdupli). Toteż Dubaju nie liczę.
Lecę wprost z Afrykańskiego serca ciemności (no, prawie) do Azjatyckiego punktu G, bo do Bangkoku. I mimo, że staram się wtłoczyć do swojego umysłu jak najwięcej informacji o tej części świata, nic nie przemawia do mnie tak barwnie jak wizja wystrzałowych mięśni Kegla :) Na hasło Bangkok widzę rozchylone uda i wyskakujące spomiędzy nich obłe przedmioty. Mam nadzieję, że moja wizja Azji się odmieni z lekka.
Poza Bangkokiem mam w planach 10 dni słodkiego nic-nieróbstwa połączonego z przebywaniem pod wodą w ilościach graniczących z chorobą umysłową. Znaczy – nurkować jadę. Nurkować jadę na Bali, ale już sobie postanowiłam, że następna wycieczka do Azji to Phuket i Kambodża… O ile będziemy się podobało tym razem.
No ale ale – wracamy do sedna sprawy.
3. października 2009 o godzinie 13.30 (o ile Ethiopian Airlines postanowią wyjątkowo się nie spóźnić) lecę z Juby (Sudan) do Addis Abeba. Tam tradycyjna wycieczka na Injerę lub do Sheratona na ciastko, powrót na lotnisko i wylot o północy z Addis Abeba do Bangkoku (znów widzę te uda rozchylone!). Jeden dzień orientacyjno zapoznawczy z Bangkokiem i wylot na Bali. A tam jak wszyscy wiemy – NURY, impry, plaża, masaże i drinki z palemką. Nic innego nie przewiduję. Czyste lenistwo w najbardziej prymitywnej formie okraszone tylko zejściami w wodne czeluście. Żadnego zwiedzania, podróżowania, wysilania się, myślenia czy odbierania telefonów (jak BB będzie działać, to się zaszczelę :) ). NIC! I tak przez 10 dni.
Potem powrót do Bangkoku na 4 i pół dnia. I tutaj zacznie się szał. Na liście do zobaczenia, przeżycia, poczucia lub w ogóle doświadczenia mam już:
1. Sto milionów pomników i świątyń Buddy i inne jakieś azjatyckie budowle.
2. OWOCE MORZA – co najmniej pół tony
3. Tajski masaż i inne formy relaksacji połączonej z pielęgnacją ciała
4. Ping-pong szoł – czyli te uda rozchylone
5. Co najmniej jedna wycieczka za Bangkok gdzieś dalej, żeby sobie zobaczyć przez okno pociągu jak wygląda lajf w Azji, np. w porównaniu z Afryką
6. Pływający market gdzieś tam ;-)
7. ZAKUPY – ciuchy, pierdoły, bajery, jedwabie, kamienie półszlachetne, PRZYPRAWY, buddy małe i duże, świeczki, kadzidła i lampiony. I wszystko inne co się może spodobać lub w łapy wpaść.
8. JEDZENIE inne niż owoce morza – drugie pół tony :)
9. Zwierzęta w formie naturalnej, albo w jakimś parku, albo w formie mniej naturalnej.
Z tego wynika, że musze co najmniej 2 rzeczy dziennie robić :) to będzie czelendżujące :)
Ale Państwo Drodzy!
Zwracam się z apelem do was – mówcie mi tu szybko lub piszcie (ekijewska@gmail.com), co warto zobaczyć, zrobić lub wogle-gogle, jak już będę tam daleko, daleko tam.
Czekam na wszystkie możliwe sugestie wraz z instrukcją obsługi (gdzie, jak, z kim i za ile).
CZEKAM!
piątek, 18 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz