Kiwi zyczy wszystkim kilku strasznych chwil w życiu!
poniedziałek, 1 listopada 2010
piątek, 16 kwietnia 2010
Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 5 - epilog
Mokro mi i zimno. I mokro i zimno i nagle tak. A było ciepło i miękko i cudownie tak się spało. Aż tu nagle jest ZIMNO i MOKRO. Trawa wyszczerzony stoi w drzwiach „Śmigus Dyngus!”. Och ty cholero ty! Dalej mi zimno, ale jakoś w sumie przyjemniej. Jest jakaś niemiłosiernie wczesna godzina 9.30 czy cos. Ja spałam za mało. No nic to. Ruszam pupę, chwytam szklankę bądź butelkę, otwieram drzwi do sąsiedniego pokoju i chlust ich obu. Smigus Dyngus. Obudzeni. Chyba miło im od tego chłodu mrożonej mineralnej bo zamiast „Precz Babo!” słyszę: „ooooooo…. Jak miłoooooo”. Porażka…
A teraz to już szybko, na jednej nodze. Chapati na śniadanie. Do tego Fanta, potem urząd paszportowy, potem wizy, potem woda-soda, potem oczekiwanie na ciężarówkę. W międzyczasie rzut monetą – powinnam jechać do Gulu? Czy mam wracać do roboty? Moneta zdecydowała. Gdzie się podziały moje egoistyczne ideały w stylu „a kit z robotą, jadę tym rowerem dalej bo jest fajnie”? Gdzieś musiały się zgubić przy którejś z odpraw lotniskowych, albo gdzieś na placu budowy. Dorosłam i jestem duża i mam obowiązki i niech to szlag! Całusy, buziaksy, dozobaczeniasy i inne bajery. Wsiadamy do Niebieskiego Land Cruisera i wracamy na północ. Do Juby. Koniec. Rewelacja. Zmęczenie. Super.
Najwspanialsza Wielkanoc w moim życiu. A co najmniej najbardziej wykręcona.
A teraz to już szybko, na jednej nodze. Chapati na śniadanie. Do tego Fanta, potem urząd paszportowy, potem wizy, potem woda-soda, potem oczekiwanie na ciężarówkę. W międzyczasie rzut monetą – powinnam jechać do Gulu? Czy mam wracać do roboty? Moneta zdecydowała. Gdzie się podziały moje egoistyczne ideały w stylu „a kit z robotą, jadę tym rowerem dalej bo jest fajnie”? Gdzieś musiały się zgubić przy którejś z odpraw lotniskowych, albo gdzieś na placu budowy. Dorosłam i jestem duża i mam obowiązki i niech to szlag! Całusy, buziaksy, dozobaczeniasy i inne bajery. Wsiadamy do Niebieskiego Land Cruisera i wracamy na północ. Do Juby. Koniec. Rewelacja. Zmęczenie. Super.
Najwspanialsza Wielkanoc w moim życiu. A co najmniej najbardziej wykręcona.
czwartek, 15 kwietnia 2010
Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 4 - foto
Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 3
Wielkanocna Niedziela - czyli jak ukołowiony człowiek dąży do celu, którym jest granica z Ugandą...
W Niedzielkę nie budzą nas o dziwo kościelne rezurekcyjne dzwony. Chłopaków budzi pies, który przez ścianę namiotu próbuje sprawdzić czy można spać na białej głowie. A jak się okazuje że nie można, to ostentacyjnie idzie w przeciwny kąt i obsikując namiot daje do zrozumienia co o nas myśli. Mnie szczęśliwie budzi tylko przeraźliwy ból kończyn dolnych, piękne słońce i dźwięk wody nalewanej do jakiegoś plastikowego naczynia. Wyskakuję z namiotu niczym z procy, szoruje kły, ręce, buzię, kark, pachy zastanawiając się nad tym, od kiedy to ja taki czyścioch jestem. Może od wtedy od kiedy jestem taki śmierdzący brudas że 2 dzień w tej samej koszulce jedzie. Ale sportowa – oddychająca.
Pojawia się nasza kongijska kucharka i przynosi pięknie wypieczone chapati, smarujemy je wiezionym od Torit dżemem i wcinamy na potęgę. Chapati jest MNIAM! A potem bez przydługawej rozgrzewki, po sprawnym pożegnaniu z gospodarzem i jego rodziną, rozdaniu im butów, daktyli, mąki, soli, piłki kauczukowej oraz kilku Puntów Sudańskich, wsiadamy i lecimy dalej.
Słoneczko przygrzewa jeszcze dość nieśmiało, droga nieśmiało pochylona do góry, tak, że my nieśmiało pocimy się jak prosiaki z uporem maniaka pedałując pod górę. Brniemy niczym lodołamacz na biegun północny, tylko w drugim końcu temperaturowej skali. Po 40 minutach dochodzimy jednak do wniosku, ze nie ma się co zabijać i trzeba by się w końcu napić piwka o poranku, póki jeszcze jest chłodne w tych chatkach krytych blachą falistą. Później będzie już tylko cieplejsze. Jest i sklepik, na wzgórzu (miło się będzie zjeżdżało w dół), jest piwko i soda i inne takie. Papierosek jest grany. Standardowy przystanek kondycyjny w naszym wydaniu.
Ruszamy dalej. Kolejna część wspinaczki. Moja łydka lewa przypomniała sobie o wszystkich wcześniejszych życiowych kontuzjach i zaczęła dawać do zrozumienia, że w dupie ma taką robotę i co chwila gryzie mnie w kość skurczem. Flądra. Ale jedziemy dalej. Są fajne widoczki, pola minowe po prawej, pola minowe po lewej, gdzie niegdzie wioska, ciekawe czy na polu minowym, ładnie jest, coraz cieplej, droga jest niemiłosiernie wytłuczona przez wszystkie te tiry i autobusy które prują tędy do Juby czy Kampali. Oczywiście asfalt pozostaje tylko pobożnym życzeniem. Wystajace kamienie wprowadzają nasze rowery w rezonans, który po kilkudziesięciu już dobrych minutach jazdy zaczyna powodować ból zębów i wszystkiego innego co ma okostną. Nawet zjazdy z tych małych wzgórz nie są tak przyjemne, bo ciągle trzęsie.
Dojeżdżamy do kolejnej wioski, ta jest duża, ma kościół, a że Wielkanoc, to i ludzi pełno wokół. Oczywiście kościół to taka duża stodoła. Pająk jedzie obadać temat, bo kościół jest kawałek oddalony od drogi, a ja i Zbych siadamy pod drzewem, gdzie stajemy się atrakcją dla lokalnej ludności wracającej z mszy. Jest już koło 13 więc jest już po imprezie. Padaja standardowe pytania o kraj pochodzenia i po jasną cholerę rowerem. Normalka.
W tej wsi stoi również zaparkowana zepsuta ciężarówka, z którą to niczym z oblubienicą pan Pająk namiętnie się fotografuje. Jedziemy dalej. Do Nimule w cholere daleko i cały czas pod górę. Moja łydka is killing me i zaczynam się zastanawiać nad amputacją. Ciągle pedałujemy do przodu. Ale mnie ta noga boli – kurwa jego mać! Jedzie Canter (Isuzu z resztą) – czyli taka mała ciężarówka. Rzucam się gościowi na maskę i błagam – do Pageri! Proszę, do Pageri!
Pan na mnie spogląda jak na kosmitkę. PAgeri jest bardzo blisko – mówi. Może blisko to jest dla samochodu, ale halo! Ja tu rowerem przez busz, 3-ci dzień. Weź mi nie mów, że blisko. Rower już na pace, Pani Biała Mzungu Kawanja jest proszona do kabiny, z przodu, bo przecież biała jest i jak to na workach z kaszą ma siedzieć? A tam w tej kabinie to upał musi być niemiłosierny. Stanowczo wybieram otwartą na słońce i wiatr pakę. No to może chociaż na samym przedzie sobie Waćpanna klapnie? Nie dziękuje, matki z dziećmi, chłopcy z słuchawkami na uszach i inni żołnierze już sobie tam siedzą, niech siedzą. Ja tylko do Pageri. Tu na workach z kaszą – rewela.
Koło mnie siedzi-leży koleżanka z dzieckiem na ręku. Ta ma szczęście – leży w jakiejś wielkiej oponie – na pewno nie od tego auta. Tyłek w dziurze, nogi w górze. Ja mam worki z kaszą. Dwa. To znaczy początkowo siedziałam na jednym, ale ponieważ sytuacja jest dynamiczna, a worki wędrują po pace na całego, więc po chwili siedziałam już na złączeniu dwóch. Dodam, że dynamizm sytuacji przenosi się również na mnie i podskakując na rozmaitych dziurach, moja pupa zmenia lokalizacje zupełnie niezależnie od mojej woli. Więc tak sobie jadę. Kierowca absolutnie przyjął tryb afrykański, to jest – jadę po straszliwie dziurawej drodze, ale wyobrażam sobie, że sunę po niemieckim Autobahnie. Na jego drodze nie ma dziur, a jak wam jakieś dziury przeszkadzają – no to trudno. Worki moje dwa zaczynają nowe manewry. Podczas podjazdów pod górę rozsuwają się, pozwalając mojej pupie osunąć się niemalże na podłoge auta. Podczas zjazdu z góry – próbują znacznie zmniejszyć obwód moich bioder poprzez zmiażdżenie ich.
Oczywiście chłopcy dzielnie pedałują, ja dzielnie walczę z kaszą, słońce praży w moje plecy na potęge. Jest w końcu jakaś większa wieś. Jeszcze nie pageri, ale jest rynek, pare sklepów w murowanych budynkach, będzie dobrze. Wysiadam.
Azymut – browar i woda. Siadam sobie pod daszkiem i spotykam wielu ciekawych rozmówców. Pierwszy z nich informuje mnie, że siedzę przed jego biurem – Izaak. W biurze nic nie ma poza kalendarzem na ścianie. Później w dalszym toku rozmowy Izaak oświadcza się i mówi, że nie jest byle kim – motor ma nawet! Rozmawiam też z Richardem, który jedzie z Torit. Również wyjechał w Piątek i widział nas kilka razy już po drodze. Richard uważa, że Sudan jest zdecydowanie za słabo zaludniony, więc on się tym zajmie i będzie mieć 40 dzieci. Sporo. Duże zainteresowanie budzi mzungu. Jest strasznie ciepło i strasznie sennie i jakoś mi się już prawie usypia, ale ni stąd ni zowąd nadjechało tych dwóch wariatów, więc jedziemy dalej. Jest już koło 3.00.
Szokująco – Pageri jest lada moment. Jest sklep i ma prąd i zamrażarkę i jest zimne piwo i jest knajpa, niebieska. Pomalowana na niebiesko. Pani ma mięsko w menu. A jakie mięso? Animal from the Bush – czyli dziczyzna. Pytamy co to za Animal był, okazuje się że gazela – pani pokazała na obrazku. Muszę przyznać, że jadałam lepsze rzeczy w życiu, ale cóż. Trzeba coś wciągnąć. Popić piwkiem kolejnym już, potem zapakować się i ruszyć dalej.
Ach! Dziś w Pageri był wiec wyborczy. Za tydzień wybory. Wszyscy biegają i pokrzykują SMLM – Oye! Są czapeczki, chorągiewki, koszulki. Wszyscy noszą około-wyborcze ubrania. Jak to prosto w Afryce przekonać kogoś, żeby cie poparł. Wystarczy że dasz mu koszulkę, on ją chętnie założy i z dumą będzie nosił aż do przyszłorocznego referendum.
Tuż za wioską jest piękny kościółek, ceglany, który niestety uległ drobnemu zniszczeniu - nie ma dachu. Ale teraz nad ołtarzem jest daszek z trawki, są ławeczki z bambusa, jest cień od drzew które noszą swoje korony dumnie nad kościołem. Widać, że to miejsce modlitw. Nie budynek.
Ruszamy dalej. Jedziemy sobie. Jest super. Słońce tak przypiekło mi plecy, ze nie mogę nawet drgnąć łopatką, żeby nie poczuć jak szew na bluzce orze me plecy.
Ale! Co to! Land Cruiser! Niebieski! Za kierownicą znajomy ryj! Maciek Trawka powrócił zza grobu (żeby mnie odebrać z Nimule, co bym mogła tyrać dalej na rzecz mej firmy wspaniałej). O jak cudownie. Maciek ma zimną wodę w aucie! I piwo. I colę. I whisky. Jestem w niebie.
Znajomym hasłem „pierdole, nie robię” witam Maćka, pakując mu do auta moje sakwy i rower. Sorrunia kochani, ale ja jednak nie jestem ani Robert Korzeniowski ani Armstrong ten od raka prostaty. Ja jestem Kiwi bez kondycji. Dalej jadę autem. Dość już tej drogi pod górę. I tak 125 km przejechałam na rowerze w ciągu 3 dni. Taka jestem z siebie dumna, że aż strach.
Trawa ma jeszcze jakiegoś kapelana na pokładzie. Podrzucamy gościa gdzieś tam i czekamy na chłopaków przy pierwszej większej górce. Do Nimule jeszcz ok. 25 km. Od teraz wszystkie podjazdy są łatwiejsze – Pająk chwyta się auta z lewa, Zbychu z prawa, albo na odwrót i jedziemy pod górę. Jest ogień! Podjazd rowerem pod górę z prędkością 20-23 km/h. SZOK!
Jedziemy i jedziemy. Robimy zdjęcia, podajemy chłopakom napoje kondycyjne przez okno (whisky z colą wymieszane w colowej butelce), jest ubaw po pachy. Ja w końcu wskakuję na dach, żeby postrzelać foty psoty rowerzystom, co oszukują.
Prawie zmierzcha. Jesteśmy w najwyższym już punkcie. Stąd zjazd do Nimule. 6 kilometrów ciągle w dół. I to ostro w dół. W dole Nil płynie leniwie. Mój ulubiony sudański kawałek Nilu. Jak w wielkiej kołysce, buja się z prawa na lewo, zakrętami. Piwko oczywiście jest robione. Bo grzechem byłoby nie napić się piwa w Wielkanoc o pięknym zachodzie słońca, który oblewa złotem drzewa na sąsiednim wzgórzu, tak, że wyglądają jak gorejące krzewy. Biblijnie dość. W końcu to Wielkanoc.
Wsiadam z powrotem na rower i jedziemy z góry. Jest coraz ciemniej. Jest coraz szybciej. Wielkie kamory wystają z drogi, trzeba uważać co by się nie zabić. Aaaaaa! Jest rewelacyjnie. Spotykamy krowę przy drodze, jedziemy dalej. Jest już miasto. Jest super. Jest hotel. W nim prąd. Jest zimne piwo. JEST PRYSZNIC! Będę żyła. A potem jeszcze okazuje się, że mam wielkie podwójne łóżko. I tylko niestety musze je dzielić z jakimś innym białasem. Ale spoko. Będę żyła. Trawa powinien również przetrwać.
Siadamy sobie w hotelowej restauracji, sączymy browary. Kelnerka po godzinie oczekiwania na 4 zimne piwa przynosi ich 5. Lekko nie wiemy o co kaman. Spijamy whisky. Pleciemy bzdury. Wspominamy much tse-tse. Aż tu nagle Zbych wyciąga niczym asa z rękawa – woreczek. Woreczek pełen wódki/ginu/whisky albowiem woreczek Waragi (a w Ugandzie jest to każdy z wysoko-procentowych alkoholi). Smak ananasowy. Lejemy do szklanki. Jest żółtawy. Wali spirytusem pomieszanym z plastikiem, plastikiem ananasowym i odrobiną wody. Chłopcy próbują pierwsi. Ja nieśmiało maczam usta. Syf dokumentny. Ale nie należy gardzić, bo kosztował jednego jedynego funta sudańskiego. 1,30 PLN. 120 ml alkoholu 40%. Tanioszka.
Nie wytrzymuję już w tym brudzie i syfie, który wiozę ze sobą od Torit. Idę pod prysznic. Staję na jasnych kafelkach (nie mam japonek i zastanawiam się przez chwilę jakie pieczarki urosną mi na stopach, ale co tam, moje ciało nie będzie śmierdzieć spoconą wędzonką). Pierwsze krople spadają na moją głowę, woda spływa po jasnych kafelkach. Kolor brunatny. Z Nilu, myślę sobie. Chwytam mydło, szoruje wszystkie zakamarki, spłukuję. Stoję tak jeszcze chwilę. Woda jakoś szokująco czysta, krystaliczna niemalże. To nie Nil był. To ja. Ten brud. To mój. A teraz – jak cudownie być czystą!
Siedzimy i gadamy dalej. O tym jak się biliśmy w młodości. Jak to dotarliśmy do Opola zamiast do Krakowa, o pierdołach wszelakich. Zbychu odpada jako pierwszy. Gaśnie generator, zapadłaby cisza, gdyby nie to, że jakieś dźwięki dochodzą zza płota. Trawa idzie spać. Siedzimy jeszcze chwilę, po czym uświadamiam sobie, że te dźwięki zza płota to muzyka z głośnika, pytam więc uroczej Pani właścicielki, z którą tańczyłam kilkadziesiąt minut wcześniej (szałową kieckę miała poza tym), skąd te dźwięki. Disco House – odpowiada Pani Manager. Kilka szybko wymienionych spojrzeń i już lecimy na dicho. Ja i pan Lider. Tam impreza na całego. Setki ludzi, upał jak w saunie, przepocone powietrze, zapach setek tańczących ciał. O godzinie 5.00 rano wracamy i padamy na twarz. Wielkanocnej niedzieli koniec w końcu.
W Niedzielkę nie budzą nas o dziwo kościelne rezurekcyjne dzwony. Chłopaków budzi pies, który przez ścianę namiotu próbuje sprawdzić czy można spać na białej głowie. A jak się okazuje że nie można, to ostentacyjnie idzie w przeciwny kąt i obsikując namiot daje do zrozumienia co o nas myśli. Mnie szczęśliwie budzi tylko przeraźliwy ból kończyn dolnych, piękne słońce i dźwięk wody nalewanej do jakiegoś plastikowego naczynia. Wyskakuję z namiotu niczym z procy, szoruje kły, ręce, buzię, kark, pachy zastanawiając się nad tym, od kiedy to ja taki czyścioch jestem. Może od wtedy od kiedy jestem taki śmierdzący brudas że 2 dzień w tej samej koszulce jedzie. Ale sportowa – oddychająca.
Pojawia się nasza kongijska kucharka i przynosi pięknie wypieczone chapati, smarujemy je wiezionym od Torit dżemem i wcinamy na potęgę. Chapati jest MNIAM! A potem bez przydługawej rozgrzewki, po sprawnym pożegnaniu z gospodarzem i jego rodziną, rozdaniu im butów, daktyli, mąki, soli, piłki kauczukowej oraz kilku Puntów Sudańskich, wsiadamy i lecimy dalej.
Słoneczko przygrzewa jeszcze dość nieśmiało, droga nieśmiało pochylona do góry, tak, że my nieśmiało pocimy się jak prosiaki z uporem maniaka pedałując pod górę. Brniemy niczym lodołamacz na biegun północny, tylko w drugim końcu temperaturowej skali. Po 40 minutach dochodzimy jednak do wniosku, ze nie ma się co zabijać i trzeba by się w końcu napić piwka o poranku, póki jeszcze jest chłodne w tych chatkach krytych blachą falistą. Później będzie już tylko cieplejsze. Jest i sklepik, na wzgórzu (miło się będzie zjeżdżało w dół), jest piwko i soda i inne takie. Papierosek jest grany. Standardowy przystanek kondycyjny w naszym wydaniu.
Ruszamy dalej. Kolejna część wspinaczki. Moja łydka lewa przypomniała sobie o wszystkich wcześniejszych życiowych kontuzjach i zaczęła dawać do zrozumienia, że w dupie ma taką robotę i co chwila gryzie mnie w kość skurczem. Flądra. Ale jedziemy dalej. Są fajne widoczki, pola minowe po prawej, pola minowe po lewej, gdzie niegdzie wioska, ciekawe czy na polu minowym, ładnie jest, coraz cieplej, droga jest niemiłosiernie wytłuczona przez wszystkie te tiry i autobusy które prują tędy do Juby czy Kampali. Oczywiście asfalt pozostaje tylko pobożnym życzeniem. Wystajace kamienie wprowadzają nasze rowery w rezonans, który po kilkudziesięciu już dobrych minutach jazdy zaczyna powodować ból zębów i wszystkiego innego co ma okostną. Nawet zjazdy z tych małych wzgórz nie są tak przyjemne, bo ciągle trzęsie.
Dojeżdżamy do kolejnej wioski, ta jest duża, ma kościół, a że Wielkanoc, to i ludzi pełno wokół. Oczywiście kościół to taka duża stodoła. Pająk jedzie obadać temat, bo kościół jest kawałek oddalony od drogi, a ja i Zbych siadamy pod drzewem, gdzie stajemy się atrakcją dla lokalnej ludności wracającej z mszy. Jest już koło 13 więc jest już po imprezie. Padaja standardowe pytania o kraj pochodzenia i po jasną cholerę rowerem. Normalka.
W tej wsi stoi również zaparkowana zepsuta ciężarówka, z którą to niczym z oblubienicą pan Pająk namiętnie się fotografuje. Jedziemy dalej. Do Nimule w cholere daleko i cały czas pod górę. Moja łydka is killing me i zaczynam się zastanawiać nad amputacją. Ciągle pedałujemy do przodu. Ale mnie ta noga boli – kurwa jego mać! Jedzie Canter (Isuzu z resztą) – czyli taka mała ciężarówka. Rzucam się gościowi na maskę i błagam – do Pageri! Proszę, do Pageri!
Pan na mnie spogląda jak na kosmitkę. PAgeri jest bardzo blisko – mówi. Może blisko to jest dla samochodu, ale halo! Ja tu rowerem przez busz, 3-ci dzień. Weź mi nie mów, że blisko. Rower już na pace, Pani Biała Mzungu Kawanja jest proszona do kabiny, z przodu, bo przecież biała jest i jak to na workach z kaszą ma siedzieć? A tam w tej kabinie to upał musi być niemiłosierny. Stanowczo wybieram otwartą na słońce i wiatr pakę. No to może chociaż na samym przedzie sobie Waćpanna klapnie? Nie dziękuje, matki z dziećmi, chłopcy z słuchawkami na uszach i inni żołnierze już sobie tam siedzą, niech siedzą. Ja tylko do Pageri. Tu na workach z kaszą – rewela.
Koło mnie siedzi-leży koleżanka z dzieckiem na ręku. Ta ma szczęście – leży w jakiejś wielkiej oponie – na pewno nie od tego auta. Tyłek w dziurze, nogi w górze. Ja mam worki z kaszą. Dwa. To znaczy początkowo siedziałam na jednym, ale ponieważ sytuacja jest dynamiczna, a worki wędrują po pace na całego, więc po chwili siedziałam już na złączeniu dwóch. Dodam, że dynamizm sytuacji przenosi się również na mnie i podskakując na rozmaitych dziurach, moja pupa zmenia lokalizacje zupełnie niezależnie od mojej woli. Więc tak sobie jadę. Kierowca absolutnie przyjął tryb afrykański, to jest – jadę po straszliwie dziurawej drodze, ale wyobrażam sobie, że sunę po niemieckim Autobahnie. Na jego drodze nie ma dziur, a jak wam jakieś dziury przeszkadzają – no to trudno. Worki moje dwa zaczynają nowe manewry. Podczas podjazdów pod górę rozsuwają się, pozwalając mojej pupie osunąć się niemalże na podłoge auta. Podczas zjazdu z góry – próbują znacznie zmniejszyć obwód moich bioder poprzez zmiażdżenie ich.
Oczywiście chłopcy dzielnie pedałują, ja dzielnie walczę z kaszą, słońce praży w moje plecy na potęge. Jest w końcu jakaś większa wieś. Jeszcze nie pageri, ale jest rynek, pare sklepów w murowanych budynkach, będzie dobrze. Wysiadam.
Azymut – browar i woda. Siadam sobie pod daszkiem i spotykam wielu ciekawych rozmówców. Pierwszy z nich informuje mnie, że siedzę przed jego biurem – Izaak. W biurze nic nie ma poza kalendarzem na ścianie. Później w dalszym toku rozmowy Izaak oświadcza się i mówi, że nie jest byle kim – motor ma nawet! Rozmawiam też z Richardem, który jedzie z Torit. Również wyjechał w Piątek i widział nas kilka razy już po drodze. Richard uważa, że Sudan jest zdecydowanie za słabo zaludniony, więc on się tym zajmie i będzie mieć 40 dzieci. Sporo. Duże zainteresowanie budzi mzungu. Jest strasznie ciepło i strasznie sennie i jakoś mi się już prawie usypia, ale ni stąd ni zowąd nadjechało tych dwóch wariatów, więc jedziemy dalej. Jest już koło 3.00.
Szokująco – Pageri jest lada moment. Jest sklep i ma prąd i zamrażarkę i jest zimne piwo i jest knajpa, niebieska. Pomalowana na niebiesko. Pani ma mięsko w menu. A jakie mięso? Animal from the Bush – czyli dziczyzna. Pytamy co to za Animal był, okazuje się że gazela – pani pokazała na obrazku. Muszę przyznać, że jadałam lepsze rzeczy w życiu, ale cóż. Trzeba coś wciągnąć. Popić piwkiem kolejnym już, potem zapakować się i ruszyć dalej.
Ach! Dziś w Pageri był wiec wyborczy. Za tydzień wybory. Wszyscy biegają i pokrzykują SMLM – Oye! Są czapeczki, chorągiewki, koszulki. Wszyscy noszą około-wyborcze ubrania. Jak to prosto w Afryce przekonać kogoś, żeby cie poparł. Wystarczy że dasz mu koszulkę, on ją chętnie założy i z dumą będzie nosił aż do przyszłorocznego referendum.
Tuż za wioską jest piękny kościółek, ceglany, który niestety uległ drobnemu zniszczeniu - nie ma dachu. Ale teraz nad ołtarzem jest daszek z trawki, są ławeczki z bambusa, jest cień od drzew które noszą swoje korony dumnie nad kościołem. Widać, że to miejsce modlitw. Nie budynek.
Ruszamy dalej. Jedziemy sobie. Jest super. Słońce tak przypiekło mi plecy, ze nie mogę nawet drgnąć łopatką, żeby nie poczuć jak szew na bluzce orze me plecy.
Ale! Co to! Land Cruiser! Niebieski! Za kierownicą znajomy ryj! Maciek Trawka powrócił zza grobu (żeby mnie odebrać z Nimule, co bym mogła tyrać dalej na rzecz mej firmy wspaniałej). O jak cudownie. Maciek ma zimną wodę w aucie! I piwo. I colę. I whisky. Jestem w niebie.
Znajomym hasłem „pierdole, nie robię” witam Maćka, pakując mu do auta moje sakwy i rower. Sorrunia kochani, ale ja jednak nie jestem ani Robert Korzeniowski ani Armstrong ten od raka prostaty. Ja jestem Kiwi bez kondycji. Dalej jadę autem. Dość już tej drogi pod górę. I tak 125 km przejechałam na rowerze w ciągu 3 dni. Taka jestem z siebie dumna, że aż strach.
Trawa ma jeszcze jakiegoś kapelana na pokładzie. Podrzucamy gościa gdzieś tam i czekamy na chłopaków przy pierwszej większej górce. Do Nimule jeszcz ok. 25 km. Od teraz wszystkie podjazdy są łatwiejsze – Pająk chwyta się auta z lewa, Zbychu z prawa, albo na odwrót i jedziemy pod górę. Jest ogień! Podjazd rowerem pod górę z prędkością 20-23 km/h. SZOK!
Jedziemy i jedziemy. Robimy zdjęcia, podajemy chłopakom napoje kondycyjne przez okno (whisky z colą wymieszane w colowej butelce), jest ubaw po pachy. Ja w końcu wskakuję na dach, żeby postrzelać foty psoty rowerzystom, co oszukują.
Prawie zmierzcha. Jesteśmy w najwyższym już punkcie. Stąd zjazd do Nimule. 6 kilometrów ciągle w dół. I to ostro w dół. W dole Nil płynie leniwie. Mój ulubiony sudański kawałek Nilu. Jak w wielkiej kołysce, buja się z prawa na lewo, zakrętami. Piwko oczywiście jest robione. Bo grzechem byłoby nie napić się piwa w Wielkanoc o pięknym zachodzie słońca, który oblewa złotem drzewa na sąsiednim wzgórzu, tak, że wyglądają jak gorejące krzewy. Biblijnie dość. W końcu to Wielkanoc.
Wsiadam z powrotem na rower i jedziemy z góry. Jest coraz ciemniej. Jest coraz szybciej. Wielkie kamory wystają z drogi, trzeba uważać co by się nie zabić. Aaaaaa! Jest rewelacyjnie. Spotykamy krowę przy drodze, jedziemy dalej. Jest już miasto. Jest super. Jest hotel. W nim prąd. Jest zimne piwo. JEST PRYSZNIC! Będę żyła. A potem jeszcze okazuje się, że mam wielkie podwójne łóżko. I tylko niestety musze je dzielić z jakimś innym białasem. Ale spoko. Będę żyła. Trawa powinien również przetrwać.
Siadamy sobie w hotelowej restauracji, sączymy browary. Kelnerka po godzinie oczekiwania na 4 zimne piwa przynosi ich 5. Lekko nie wiemy o co kaman. Spijamy whisky. Pleciemy bzdury. Wspominamy much tse-tse. Aż tu nagle Zbych wyciąga niczym asa z rękawa – woreczek. Woreczek pełen wódki/ginu/whisky albowiem woreczek Waragi (a w Ugandzie jest to każdy z wysoko-procentowych alkoholi). Smak ananasowy. Lejemy do szklanki. Jest żółtawy. Wali spirytusem pomieszanym z plastikiem, plastikiem ananasowym i odrobiną wody. Chłopcy próbują pierwsi. Ja nieśmiało maczam usta. Syf dokumentny. Ale nie należy gardzić, bo kosztował jednego jedynego funta sudańskiego. 1,30 PLN. 120 ml alkoholu 40%. Tanioszka.
Nie wytrzymuję już w tym brudzie i syfie, który wiozę ze sobą od Torit. Idę pod prysznic. Staję na jasnych kafelkach (nie mam japonek i zastanawiam się przez chwilę jakie pieczarki urosną mi na stopach, ale co tam, moje ciało nie będzie śmierdzieć spoconą wędzonką). Pierwsze krople spadają na moją głowę, woda spływa po jasnych kafelkach. Kolor brunatny. Z Nilu, myślę sobie. Chwytam mydło, szoruje wszystkie zakamarki, spłukuję. Stoję tak jeszcze chwilę. Woda jakoś szokująco czysta, krystaliczna niemalże. To nie Nil był. To ja. Ten brud. To mój. A teraz – jak cudownie być czystą!
Siedzimy i gadamy dalej. O tym jak się biliśmy w młodości. Jak to dotarliśmy do Opola zamiast do Krakowa, o pierdołach wszelakich. Zbychu odpada jako pierwszy. Gaśnie generator, zapadłaby cisza, gdyby nie to, że jakieś dźwięki dochodzą zza płota. Trawa idzie spać. Siedzimy jeszcze chwilę, po czym uświadamiam sobie, że te dźwięki zza płota to muzyka z głośnika, pytam więc uroczej Pani właścicielki, z którą tańczyłam kilkadziesiąt minut wcześniej (szałową kieckę miała poza tym), skąd te dźwięki. Disco House – odpowiada Pani Manager. Kilka szybko wymienionych spojrzeń i już lecimy na dicho. Ja i pan Lider. Tam impreza na całego. Setki ludzi, upał jak w saunie, przepocone powietrze, zapach setek tańczących ciał. O godzinie 5.00 rano wracamy i padamy na twarz. Wielkanocnej niedzieli koniec w końcu.
środa, 14 kwietnia 2010
Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 2 i pół :)
Dojazd do skrzyżowania z główną drogą łączącą Południe Sudanu z Ugandą daje duże możliwości. Tak przynajmniej myśleliśmy. Ja po cichu, sekretnie, marzyłam o prysznicu, nawet z zimną wodą, jakimkolwiek. I materacu. Łóżku, które ma nogi, które to powodują że się śpi powyżej podłogi. I jest choć ciut miękcej niż na cienkiej alumacie położonej na ziemi. Takie dwa skromne, malutkie, tycie takie marzonka… I nic.
Dojechaliśmy do skrzyżowania upstrokaconego małymi budkami, w których serwuje się jakieś jedzenie, coś do picia. Zero prądu w okolicy, więc nasze płonne nadzieje na zimny browar jakoś szybko się rozmyły. Oświetlając okolice latarką na czole brennabora, odnaleźliśmy miejsce pod drzewem, gdzie kongijska babka warzyła jakąś strawę. Zaraz pojawił się jakiś mundurowy, i nie-mundurowy. Zapytaliśmy o jakiś nocleg i usłyszeliśmy, że lodge najbliższa 40 km stąd. Jeszcze w przeciwnym kierunku do naszego. Ale pan Niemundurowy, zaoferował, że możemy się klapnąć na jego podwórku. Zaprowadził nas, pokazał miejsce pod mangowcem, rozbiliśmy namioty, dokonaliśmy bardzo, ale to bardzo pobieżnej toalety i postanowiliśmy udać się do jednej ze szlachetnych knajp aby zapełnić nasze burczące brzuchy. A właściwie to na piwo.
O zgrozo! Jest ugali, jest fasolka (pyszna nawet jak na fasolke), jest nawet mycie rąk mydłem przed posiłkiem, kultura jest, jest fanta i cola i wszystko byłoby cudownie gdyby nie to, że dopadł nas najprawdziwszy koszmar. Nie ma piwa. To znaczy jest. Ale JEDNO. JEDNO JEDYNE PIWO w całe wiosce. A nas jest trójka… koszmar, o jakim nam się nawet nie śniło.
Zmęczeni jesteśmy do granic wytrzymałości, powieki same opadają prosto do miski z fasolką czy groszkiem, jeszcze to piwo, a właściwie brak, a w sumie to nie brak tylko ilość taka, żeby tylko człowieka zmęczonego pedałowaniem podrażnić. Jemy, płacimy, dajemy się skroić jak przeciętnie inteligentni mzungu, wstajemy, idziemy, kładziemy się i śpimy. Sen jest wspaniałą sprawą. Nawet o tym piwnym horrorze pozwala zapomnieć.
Dojechaliśmy do skrzyżowania upstrokaconego małymi budkami, w których serwuje się jakieś jedzenie, coś do picia. Zero prądu w okolicy, więc nasze płonne nadzieje na zimny browar jakoś szybko się rozmyły. Oświetlając okolice latarką na czole brennabora, odnaleźliśmy miejsce pod drzewem, gdzie kongijska babka warzyła jakąś strawę. Zaraz pojawił się jakiś mundurowy, i nie-mundurowy. Zapytaliśmy o jakiś nocleg i usłyszeliśmy, że lodge najbliższa 40 km stąd. Jeszcze w przeciwnym kierunku do naszego. Ale pan Niemundurowy, zaoferował, że możemy się klapnąć na jego podwórku. Zaprowadził nas, pokazał miejsce pod mangowcem, rozbiliśmy namioty, dokonaliśmy bardzo, ale to bardzo pobieżnej toalety i postanowiliśmy udać się do jednej ze szlachetnych knajp aby zapełnić nasze burczące brzuchy. A właściwie to na piwo.
O zgrozo! Jest ugali, jest fasolka (pyszna nawet jak na fasolke), jest nawet mycie rąk mydłem przed posiłkiem, kultura jest, jest fanta i cola i wszystko byłoby cudownie gdyby nie to, że dopadł nas najprawdziwszy koszmar. Nie ma piwa. To znaczy jest. Ale JEDNO. JEDNO JEDYNE PIWO w całe wiosce. A nas jest trójka… koszmar, o jakim nam się nawet nie śniło.
Zmęczeni jesteśmy do granic wytrzymałości, powieki same opadają prosto do miski z fasolką czy groszkiem, jeszcze to piwo, a właściwie brak, a w sumie to nie brak tylko ilość taka, żeby tylko człowieka zmęczonego pedałowaniem podrażnić. Jemy, płacimy, dajemy się skroić jak przeciętnie inteligentni mzungu, wstajemy, idziemy, kładziemy się i śpimy. Sen jest wspaniałą sprawą. Nawet o tym piwnym horrorze pozwala zapomnieć.
wtorek, 13 kwietnia 2010
Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 2
Wielka, Ogromna, Olbrzymia i Strasznie Długa Sobota
Kawałek dalej przy drodze spotkaliśmy elegancki czołg, prawdopodobnie produkcji radzieckiej, podobno zupełnie elegancko sprawny – poza tym drobnym faktem, że silnik mu się lekko zepsuł. Mieszkańcy małej wioski, którą czołg ten charakteryzował, grzecznie pozowali nam do zdjęć, w nagrodę otrzymując po garści daktyli wiezionych przez chłopaków z Północy. I ruszamy dalej.
Kolejna wioska. JEST PIWO! Bez piwa nie da się jechać dalej, bo rowery stawiają za duży opór. Siedzimy, sączymy sobie Senatora, a tu przez wieś prują toyoty na rządowych blachach. W nich umundurowani urzędnicy Government of Southern Sudan. Kampania wyborcza w pełni, więc zielono lub niebiesko-odziani Panowie sprawdzają, czy aby na pewno wszystko jest w porządeczku. Przychodzi przywitać się z nami pan Ceasar, który agituje lokalną społeczność do głosowania na jakiegoś niezależnego kandydata, motywując to prostym, populistycznym hasłem „tamci się już nachapali” – czas więc na zmiany. Wymieniam z Ceasarem numery telefonu, pyta więc jak się nazywam – Edyta – Kiwi odpowiadam grzecznie. Śmiech wokół. Edyta znaczy tyle samo co abduction, czyli moment w którym mężczyzna posiądzie kobietę. Tak to znaczy w języku Latuko. Cóż za ubaw. Ile się człowiek może ciekawych rzeczy o sobie dowiedzieć.
Po piwku ruszamy w dalszą trasę. Prosto do Magwi. Robi się już coraz cieplej, słońce świeci coraz wyżej, przejazdy przez kolejne góry i doliny zaczynają coraz bardziej doskwierać. W końcu widać tukule, coraz więcej ich i ciągną się ich zgrupowania wzdłuż drogi. W końcu na wzgórzu majaczy betonowa struktura. TAK! Jesteśmy w Magwi! Struktura stoi, maszt jednej z sieci telekomunikacyjnych (żadnej, której byśmy używali), a w ich sąsiedztwie dwa urocze działka artyleryjskie. W bardzo dobrym stanie. Sprawnym okiem absolutnych laików nie mających żadnego doświadczenia wojskowego zgodnie stwierdzamy, że jeszcze działają. Jedziemy kawałek dalej. Jest knajpa. Jest generator, będzie ZIMNE piwo. Jest jedzenie. Pani za ladą, nie znająca widocznie angielskiej nazwy indyka mówi nam, że serwują dzisiaj „Elephant Chicken” i ugali. 3 miski jedzenia pojawiają się zanim jeszcze zdążę powiedzieć ile porcji nam potrzeba. Siadamy sobie na zewnątrz w cieniu, sączymy najzimniejszy trunek jaki tam był – Guinessa lub sodę, zajadamy się pysznym słonio-kurczakiem. Wtedy też dociera do mnie jak bardzo nie lubię Guinessa i mimo, że zimny, gardzę nim stanowczo.
Jedziemy dalej. Droga opada w dół – och cóż za wspaniały wynalazek ta grawitacja i ten w dobrą stronę nachylony lekki stok! Jest rzeczka, jest mostek, jest i sprawiedliwość – każdy spadek terenu do rzeczki oznacza, że po drugiej jej stronie trzeba będzie się wspinać. Więc wspinamy się, dzielnie. Kilometr za kilometrem. Powoli coś, ale wytrwale. Ja i moje wspaniałe płuca ledwie zipiemy. Panowie – gentlemanowie nie dają po sobie poznać, że im jakaś baba spowalnia tempo nadmiernie. Uśmiechają się ładnie, pytają czy wszystko w porządku. Brniemy dalej przez ten niemiłosierny popołudniowy upał, gdzie nie tylko z nieba leje się żar, ale czerwona wygrzana droga oddaje już ciepło, które nagromadziła w sobie do południa. UPAŁ! Wody chcę, wody! PIIIIĆ
Jest ukojenie! Wioska, chatka, piwko, woda. Siadam w cieniu mangowca, na podstawionym mi przez jednego z mieszkańców wioski krześle i wypijam jednym łykiem pół litra wody. W ciągu kilku sekund cała ta woda jest już z powrotem poza moim organizmem. Przez każdy najmniejszy odprowadzający pot z organizmu otworek woda marki Rwenzori paruje ze mnie. Rwenzori – kolejny punkt na mapie Nowaka. Jaka to szkoda, że nie będzie mi dane wspiąć się na niego w żadnym bliższym horyzoncie czasowym. Jest i piwo. Kolega Lider podaje mi otwartą butelkę. Do tego papierosek. Marlboro w centrum sudańskiego nigdzie. Cóż za piękna sprawa.
Jesteśmy już w kraju Acholi. Wódz wioski – elegancko wystrojony, upojony do granic, nalega, żebyśmy zostali u niego na noc. Nie możemy, musimy dalej, do Opari. Ale to chociaż chodźmy przywitać się z jego rodziną. No chodźmy. Przecież nie często się zdarza, żeby troje białych na rowerach jechało tędy w biały dzień. A co dopiero w Wielką Sobotę i to poprzedzającą pierwsze od dziesięcioleci wolne (lub wolnawe) wybory w Sudanie.
Wódz startuje w wyborach do Payamu, czyli rady powiatu. Ważna musi być to funkcja, jest on bowiem jako jedyny wystrojony niczym stróż w Boże Ciało. W garniaczku, kapelusiku i klapeczkach, elegant, z dwoma klasami szkoły podstawowej ukończonymi gdzieś dawno dawno temu jest tu najważniejszy. Jego żona – Krystyna – zębami odkapslowuje mu butelkę z piwem, jego siostra resztką piwka poi swojego małego bobasa, ciotka i matka popijają wódeczkę z plastikowego woreczka, ojciec popala otrzymanego przez nas papierosa. Przychodzą kolejne żony ojca, witając się z nami na klęczkach. My na eleganckich plastikowych fotelach, usadzeni w cieniu, opowiadamy skąd się wzięliśmy i słuchamy historii lokalnych.
A czemu masz spodnie kobieto na białej pupie swej? Pyta jedna z matek w swoim języku. Rozumiem tylko dlatego, że pokazuje na swoją spódnicę i pokazuje że ja nie mam takiej. Tłumaczę, że w spódnicy na rowerze jeździ się przeciętnie wygodnie.
Matki ni stąd ni zowąd wstają i tańczą. Ruszają się w tylko sobie znany sposób, kołysząc biodrami, piszcząc w niebogłosy. Nie trwa niestety zbyt długo ich taniec, albowiem mężczyźni orzekają, że już wystarczy.
No i nam też wystarczy. Ruszamy dalej ostrzegani, że w drodze do Opari będą nas napadać stada much tse-tse. Ale nic to – jedziemy. Dojeżdżamy do miasteczka pijanych Acholi. Zatrzymujemy się w pobliżu jakiegoś małego rynku, gdzie głośniki ryczą na jakąś afrykańską nutę. Nagle wszyscy są wokół nas, kobiety, mężczyźni, kalecy, dzieci – wszyscy pijani! Wielka Sobota trwa w najlepsze więc cóż innego robić jak lokalnym substytutem wina mszalnego chwalić pana? Jedziemy dalej, po drodze jeszcze kilka grup kobiet tańczących a to gdzieś pod drzewem, a to na progu domu. Jakaś pani pijana w sztok, wystrojona w gruby żakiet coś tam na nas pokrzykuje.
W reszcie pierwszy napotkany trzeźwy człowiek doradza nam, żebyśmy na skrzyżowaniu pojechali w prawo, do drogi na Nimule, a nie przez Opari, bo nas much tse-tse zjedzą. Trzeźwa kobieta na rowerze – nasza przewodniczka.
Dojeżdżamy do skrzyżowania – chłopcy pod sromotnym atakiem much smarują się czym mogą, a co odpędziłoby krwiopijne musze bestie. Mnie coś początkowo nie ruszają. Musze strasznie śmierdzieć skoro do mnie nie lecą, myślę sobie. Ruszamy dalej, zasuwamy czym prędzej, aby tylko umknąć przed kolejnymi bolesnymi ukąszeniami. Ja co jakiś czas poklepuję się po pupie – przydałby się ogon do odganiania tego cholerstwa. Po kilku kilometrach znów wioska. Już mamy pytać o nocleg, aż tu zatrzymuje się koło nas samochód i mówi, że za 30 minut powinniśmy dojechać do skrzyżowania z Nimule Road. Bez chwili zastanowienia zasuwamy dalej. Tak bardzo chcę już dojechać do tej drogi. Może będzie gdzie się umyć. Choć troszkę.
Dla osłody trudów piękny zachód słońca funduje nam ten dzień.
Zapada zmrok. Pająk przekonuje mnie, że mam oczy jak leopard i widzę w ciemności, ale niestety jakoś siła sugestii nie pomaga. Nie wiem już po czym jadę. Podjazd pod górkę. Zjazd z górki. Podjazd pod górkę. W końcu mój apel zostaje wysłuchany. Zatrzymujemy się, montujemy latarkę na rowerze lidera, ruszamy dalej. Po 500 metrach docieramy do skrzyżowania. I po co było tę latarkę montować?
Droga do Nimule! W końcu! A nie wierzyłam, że w dwa dni do niej dojedziemy. Ale dałam radę. 100 km w ciągu 1,5 dnia jazdy.
Kawałek dalej przy drodze spotkaliśmy elegancki czołg, prawdopodobnie produkcji radzieckiej, podobno zupełnie elegancko sprawny – poza tym drobnym faktem, że silnik mu się lekko zepsuł. Mieszkańcy małej wioski, którą czołg ten charakteryzował, grzecznie pozowali nam do zdjęć, w nagrodę otrzymując po garści daktyli wiezionych przez chłopaków z Północy. I ruszamy dalej.
Kolejna wioska. JEST PIWO! Bez piwa nie da się jechać dalej, bo rowery stawiają za duży opór. Siedzimy, sączymy sobie Senatora, a tu przez wieś prują toyoty na rządowych blachach. W nich umundurowani urzędnicy Government of Southern Sudan. Kampania wyborcza w pełni, więc zielono lub niebiesko-odziani Panowie sprawdzają, czy aby na pewno wszystko jest w porządeczku. Przychodzi przywitać się z nami pan Ceasar, który agituje lokalną społeczność do głosowania na jakiegoś niezależnego kandydata, motywując to prostym, populistycznym hasłem „tamci się już nachapali” – czas więc na zmiany. Wymieniam z Ceasarem numery telefonu, pyta więc jak się nazywam – Edyta – Kiwi odpowiadam grzecznie. Śmiech wokół. Edyta znaczy tyle samo co abduction, czyli moment w którym mężczyzna posiądzie kobietę. Tak to znaczy w języku Latuko. Cóż za ubaw. Ile się człowiek może ciekawych rzeczy o sobie dowiedzieć.
Po piwku ruszamy w dalszą trasę. Prosto do Magwi. Robi się już coraz cieplej, słońce świeci coraz wyżej, przejazdy przez kolejne góry i doliny zaczynają coraz bardziej doskwierać. W końcu widać tukule, coraz więcej ich i ciągną się ich zgrupowania wzdłuż drogi. W końcu na wzgórzu majaczy betonowa struktura. TAK! Jesteśmy w Magwi! Struktura stoi, maszt jednej z sieci telekomunikacyjnych (żadnej, której byśmy używali), a w ich sąsiedztwie dwa urocze działka artyleryjskie. W bardzo dobrym stanie. Sprawnym okiem absolutnych laików nie mających żadnego doświadczenia wojskowego zgodnie stwierdzamy, że jeszcze działają. Jedziemy kawałek dalej. Jest knajpa. Jest generator, będzie ZIMNE piwo. Jest jedzenie. Pani za ladą, nie znająca widocznie angielskiej nazwy indyka mówi nam, że serwują dzisiaj „Elephant Chicken” i ugali. 3 miski jedzenia pojawiają się zanim jeszcze zdążę powiedzieć ile porcji nam potrzeba. Siadamy sobie na zewnątrz w cieniu, sączymy najzimniejszy trunek jaki tam był – Guinessa lub sodę, zajadamy się pysznym słonio-kurczakiem. Wtedy też dociera do mnie jak bardzo nie lubię Guinessa i mimo, że zimny, gardzę nim stanowczo.
Jedziemy dalej. Droga opada w dół – och cóż za wspaniały wynalazek ta grawitacja i ten w dobrą stronę nachylony lekki stok! Jest rzeczka, jest mostek, jest i sprawiedliwość – każdy spadek terenu do rzeczki oznacza, że po drugiej jej stronie trzeba będzie się wspinać. Więc wspinamy się, dzielnie. Kilometr za kilometrem. Powoli coś, ale wytrwale. Ja i moje wspaniałe płuca ledwie zipiemy. Panowie – gentlemanowie nie dają po sobie poznać, że im jakaś baba spowalnia tempo nadmiernie. Uśmiechają się ładnie, pytają czy wszystko w porządku. Brniemy dalej przez ten niemiłosierny popołudniowy upał, gdzie nie tylko z nieba leje się żar, ale czerwona wygrzana droga oddaje już ciepło, które nagromadziła w sobie do południa. UPAŁ! Wody chcę, wody! PIIIIĆ
Jest ukojenie! Wioska, chatka, piwko, woda. Siadam w cieniu mangowca, na podstawionym mi przez jednego z mieszkańców wioski krześle i wypijam jednym łykiem pół litra wody. W ciągu kilku sekund cała ta woda jest już z powrotem poza moim organizmem. Przez każdy najmniejszy odprowadzający pot z organizmu otworek woda marki Rwenzori paruje ze mnie. Rwenzori – kolejny punkt na mapie Nowaka. Jaka to szkoda, że nie będzie mi dane wspiąć się na niego w żadnym bliższym horyzoncie czasowym. Jest i piwo. Kolega Lider podaje mi otwartą butelkę. Do tego papierosek. Marlboro w centrum sudańskiego nigdzie. Cóż za piękna sprawa.
Jesteśmy już w kraju Acholi. Wódz wioski – elegancko wystrojony, upojony do granic, nalega, żebyśmy zostali u niego na noc. Nie możemy, musimy dalej, do Opari. Ale to chociaż chodźmy przywitać się z jego rodziną. No chodźmy. Przecież nie często się zdarza, żeby troje białych na rowerach jechało tędy w biały dzień. A co dopiero w Wielką Sobotę i to poprzedzającą pierwsze od dziesięcioleci wolne (lub wolnawe) wybory w Sudanie.
Wódz startuje w wyborach do Payamu, czyli rady powiatu. Ważna musi być to funkcja, jest on bowiem jako jedyny wystrojony niczym stróż w Boże Ciało. W garniaczku, kapelusiku i klapeczkach, elegant, z dwoma klasami szkoły podstawowej ukończonymi gdzieś dawno dawno temu jest tu najważniejszy. Jego żona – Krystyna – zębami odkapslowuje mu butelkę z piwem, jego siostra resztką piwka poi swojego małego bobasa, ciotka i matka popijają wódeczkę z plastikowego woreczka, ojciec popala otrzymanego przez nas papierosa. Przychodzą kolejne żony ojca, witając się z nami na klęczkach. My na eleganckich plastikowych fotelach, usadzeni w cieniu, opowiadamy skąd się wzięliśmy i słuchamy historii lokalnych.
A czemu masz spodnie kobieto na białej pupie swej? Pyta jedna z matek w swoim języku. Rozumiem tylko dlatego, że pokazuje na swoją spódnicę i pokazuje że ja nie mam takiej. Tłumaczę, że w spódnicy na rowerze jeździ się przeciętnie wygodnie.
Matki ni stąd ni zowąd wstają i tańczą. Ruszają się w tylko sobie znany sposób, kołysząc biodrami, piszcząc w niebogłosy. Nie trwa niestety zbyt długo ich taniec, albowiem mężczyźni orzekają, że już wystarczy.
No i nam też wystarczy. Ruszamy dalej ostrzegani, że w drodze do Opari będą nas napadać stada much tse-tse. Ale nic to – jedziemy. Dojeżdżamy do miasteczka pijanych Acholi. Zatrzymujemy się w pobliżu jakiegoś małego rynku, gdzie głośniki ryczą na jakąś afrykańską nutę. Nagle wszyscy są wokół nas, kobiety, mężczyźni, kalecy, dzieci – wszyscy pijani! Wielka Sobota trwa w najlepsze więc cóż innego robić jak lokalnym substytutem wina mszalnego chwalić pana? Jedziemy dalej, po drodze jeszcze kilka grup kobiet tańczących a to gdzieś pod drzewem, a to na progu domu. Jakaś pani pijana w sztok, wystrojona w gruby żakiet coś tam na nas pokrzykuje.
W reszcie pierwszy napotkany trzeźwy człowiek doradza nam, żebyśmy na skrzyżowaniu pojechali w prawo, do drogi na Nimule, a nie przez Opari, bo nas much tse-tse zjedzą. Trzeźwa kobieta na rowerze – nasza przewodniczka.
Dojeżdżamy do skrzyżowania – chłopcy pod sromotnym atakiem much smarują się czym mogą, a co odpędziłoby krwiopijne musze bestie. Mnie coś początkowo nie ruszają. Musze strasznie śmierdzieć skoro do mnie nie lecą, myślę sobie. Ruszamy dalej, zasuwamy czym prędzej, aby tylko umknąć przed kolejnymi bolesnymi ukąszeniami. Ja co jakiś czas poklepuję się po pupie – przydałby się ogon do odganiania tego cholerstwa. Po kilku kilometrach znów wioska. Już mamy pytać o nocleg, aż tu zatrzymuje się koło nas samochód i mówi, że za 30 minut powinniśmy dojechać do skrzyżowania z Nimule Road. Bez chwili zastanowienia zasuwamy dalej. Tak bardzo chcę już dojechać do tej drogi. Może będzie gdzie się umyć. Choć troszkę.
Dla osłody trudów piękny zachód słońca funduje nam ten dzień.
Zapada zmrok. Pająk przekonuje mnie, że mam oczy jak leopard i widzę w ciemności, ale niestety jakoś siła sugestii nie pomaga. Nie wiem już po czym jadę. Podjazd pod górkę. Zjazd z górki. Podjazd pod górkę. W końcu mój apel zostaje wysłuchany. Zatrzymujemy się, montujemy latarkę na rowerze lidera, ruszamy dalej. Po 500 metrach docieramy do skrzyżowania. I po co było tę latarkę montować?
Droga do Nimule! W końcu! A nie wierzyłam, że w dwa dni do niej dojedziemy. Ale dałam radę. 100 km w ciągu 1,5 dnia jazdy.
poniedziałek, 12 kwietnia 2010
Najdziksza Wielkanoc Ever!
Pola minowe, dzikie zwierzęta, LRA – czyli banda Kony’ego, spanie w buszu, 3 dni bez prysznica, Elephant-chicken (czyli słoniowy kurczak znany również jako indyk), miasto pijanych Acholi, czołg przy drodze, działka artyleryjskie na rogatkach powiatowego miasta, 45-stopniowy upał, jazda na workach z kaszą, kilku-kilometrowe podjazdy na rowerku, gulasz z antylopy, JEDYNE piwo w wiosce, kongijska kucharka, góry Imatong, piękne tukule ludzi Latuko, muchy Tse-Tse, wódka w plastikowym woreczku o smaku ananasa i przygód innych cała masa – to w telegraficznym skrócie opis Wielkanocy 2010.
Część Pierwsza - Czwartek i Piątek - Wielkie Oba z resztą :)
W Wielki Czwartek wyruszyliśmy autem do Torit, aby tam spotkać się z Panem Liderem (Jakubem Pająkiem z resztą), który pokonał trasę 130km w dwa dni (środa i czwartek). Dojechaliśmy w nocy, po drodze spotykając pytona-młodzieniaszka o skromnej długości 2 m z hakiem i dzikiego kota z wielkimi uszami, patrząc w piękne czarne ugwieżdżone niebo, mknąc z zawrotną prędkością 30km/h przez Sudańskie bezdroża. Na pokładzie niebieskiego Land Cruisera ja, Zbychu i Trawa (nasze wsparcie logistyczne – czytaj szofer), dwa brennabory, przyczepki i sakwy.
Dotarliśmy do kościoła zniszczonego w czasie wojny. Popękane ściany, brak szyb w oknach a pod dachem nietoperze. Szybciutko rozbiliśmy sobie namiot w pobliskiej Katolickiej Misji i kimanko – od jutra podróż w nieznane, ciekawe, odradzane białym – przez Sudański Busz.
Wielki Piątek oczywiście nie poszedł nam aż tak sprawnie jak to w początkowych planach było zamierzone, ale jako, że w Afryce czas płynie po swojemu, a ty musisz płynąć wraz z nim – tragedii nie było. Złożyliśmy wizytę u Biskupa, który był zbyt zajęty, żeby z nami gadać. Obejrzeliśmy kolejny zrujnowany kościół, zjedliśmy super lunch, popiliśmy browarkiem i ruszyliśmy w drogę. Koło 14.30. Albo i później.
Szczęśliwie lub nie – droga najpierw była optymistycznie z górki, aż dotarliśmy do stóp wspaniałych, dziewiczych niemalże gór Imatong. Tu zaczęła się droga przez mękę – zjazdy – wjazdy – przejazdy – rozjazdy. Ale jedziemy dalej.
Przystanęliśmy w wiosce w Krainie Latuko. Dzieciaki z krzyżami zrobionymi z patyków przypomniały nam o tym, że to w końcu Wielki Piątek jest. Piwko-paliwko zostało wypite, porozmawialiśmy sobie z lokalesami, powymienialiśmy kontakty i ruszyliśmy dalej.
Po 36 km drogi, około 18.30 nie wiedzieliśmy już co jest za następnym wzgórzem. Miała być jakaś wioska 3 kilometry temu, ale przecież odległości w Afryce też są bardzo względne. A może to miały być mile? Zbychu ostatni dzień biorący wspaniały Coartem, mający wybić malaryczne robale, podjął za nas męską decyzję – śpimy gdzieś przy drodze.
Znaleźliśmy piękne miejsce, za skałą, wśród drzewek, w buszu. Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy po suchej bułce z dżemem, popiliśmy coca-colą, zagryźliśmy kawałkiem czekolady, zapaliliśmy papieroska i siedzieliśmy zastanawiając się z czyich rąk przyjdzie nam zginąć tej nocy. Czy będą to ręce członka LRA trzymające znanego wszystkim kałasza, czy szponiaste łapy dzikich zwierząt, a może po prostu wybuchnie nam pod nogami jakaś pamiątka po wojnie – mina, niewybuch, niewypał czy inny kawał naładowanego prochem żelastwa. Nawet Gadafi się w naszej wielowątkowej rozmowie pojawił, toteż serdecznie go pozdrawiam!
W końcu nadszedł czas na spanie – na drobnych kamieniach które z czułością zapaśnika sumo masowały nasze kości i zmęczone mięśnie. A o poranku słońce zaglądając do namiotów dało sygnał do dalszej drogi.
Część Pierwsza - Czwartek i Piątek - Wielkie Oba z resztą :)
W Wielki Czwartek wyruszyliśmy autem do Torit, aby tam spotkać się z Panem Liderem (Jakubem Pająkiem z resztą), który pokonał trasę 130km w dwa dni (środa i czwartek). Dojechaliśmy w nocy, po drodze spotykając pytona-młodzieniaszka o skromnej długości 2 m z hakiem i dzikiego kota z wielkimi uszami, patrząc w piękne czarne ugwieżdżone niebo, mknąc z zawrotną prędkością 30km/h przez Sudańskie bezdroża. Na pokładzie niebieskiego Land Cruisera ja, Zbychu i Trawa (nasze wsparcie logistyczne – czytaj szofer), dwa brennabory, przyczepki i sakwy.
Dotarliśmy do kościoła zniszczonego w czasie wojny. Popękane ściany, brak szyb w oknach a pod dachem nietoperze. Szybciutko rozbiliśmy sobie namiot w pobliskiej Katolickiej Misji i kimanko – od jutra podróż w nieznane, ciekawe, odradzane białym – przez Sudański Busz.
Wielki Piątek oczywiście nie poszedł nam aż tak sprawnie jak to w początkowych planach było zamierzone, ale jako, że w Afryce czas płynie po swojemu, a ty musisz płynąć wraz z nim – tragedii nie było. Złożyliśmy wizytę u Biskupa, który był zbyt zajęty, żeby z nami gadać. Obejrzeliśmy kolejny zrujnowany kościół, zjedliśmy super lunch, popiliśmy browarkiem i ruszyliśmy w drogę. Koło 14.30. Albo i później.
Szczęśliwie lub nie – droga najpierw była optymistycznie z górki, aż dotarliśmy do stóp wspaniałych, dziewiczych niemalże gór Imatong. Tu zaczęła się droga przez mękę – zjazdy – wjazdy – przejazdy – rozjazdy. Ale jedziemy dalej.
Przystanęliśmy w wiosce w Krainie Latuko. Dzieciaki z krzyżami zrobionymi z patyków przypomniały nam o tym, że to w końcu Wielki Piątek jest. Piwko-paliwko zostało wypite, porozmawialiśmy sobie z lokalesami, powymienialiśmy kontakty i ruszyliśmy dalej.
Po 36 km drogi, około 18.30 nie wiedzieliśmy już co jest za następnym wzgórzem. Miała być jakaś wioska 3 kilometry temu, ale przecież odległości w Afryce też są bardzo względne. A może to miały być mile? Zbychu ostatni dzień biorący wspaniały Coartem, mający wybić malaryczne robale, podjął za nas męską decyzję – śpimy gdzieś przy drodze.
Znaleźliśmy piękne miejsce, za skałą, wśród drzewek, w buszu. Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy po suchej bułce z dżemem, popiliśmy coca-colą, zagryźliśmy kawałkiem czekolady, zapaliliśmy papieroska i siedzieliśmy zastanawiając się z czyich rąk przyjdzie nam zginąć tej nocy. Czy będą to ręce członka LRA trzymające znanego wszystkim kałasza, czy szponiaste łapy dzikich zwierząt, a może po prostu wybuchnie nam pod nogami jakaś pamiątka po wojnie – mina, niewybuch, niewypał czy inny kawał naładowanego prochem żelastwa. Nawet Gadafi się w naszej wielowątkowej rozmowie pojawił, toteż serdecznie go pozdrawiam!
W końcu nadszedł czas na spanie – na drobnych kamieniach które z czułością zapaśnika sumo masowały nasze kości i zmęczone mięśnie. A o poranku słońce zaglądając do namiotów dało sygnał do dalszej drogi.
niedziela, 14 marca 2010
Dźwięki Sudańskiej Nocy
Gdy temperatura powietrza w końcu spadnie poniżej magicznych 30 kresek, gdy cały krajobraz otuli się czarnym futrem nocy (błyszczącym tylko gwiazdami niczym diamentami), gdy ucichną już wszystkie rozmowy, krzyki wiwatujących fanów futbolu, usłyszeć można jak bije nocne serce Juby.
Dziś te dźwięki słychać zza mangowców, na południe od naszego Kampu. Rozlegają się dźwięczne uderzenia bębnów, słychać ciche pogłosy śpiewu w jednym z licznych zupełnie nam nieznanych języków. Gdzieś tam przy ognisku, lampie naftowej lub świeczce, spotkała się grupa ludzi i niewątpliwie coś celebrują. Okazja musi być radosna, bo od czasu do czasu słychać śmiech lub radosne okrzyki. Obstawiamy – narodziny dziecka lub wesele. Byłoby łatwiej określić charakter imprezy, gdybyśmy wiedzieli jakie to zwierze zostało zabite na dzisiejszą okoliczność – bo jeśli to byk, to bez wątpienia jest to wesele…
Często jednak z oddali nadciąga do nas mechaniczna muzyka wytwarzana przez wielkie głośniki eleganckich lub mniej przyzwoitych knajp nad Nilem. Tak bawią się młodzi i starsi, wypacając z siebie kolejne litry płynów ustrojowych, mimo, że słońce nie pozwoliło im odpocząć za dnia i również nie wąsko się pocili. Kobiety w niewiarygodny sposób ruszają biodrami i ramionami, sprawiając wrażenie, że zostały pozbawione kręgosłupów i wykonywanie płynnych ruchów połączonymi elementami ciała jednocześnie w 3 różnych kierunkach absolutnie nie przedstawia żadnego problemu. Przy tym wszystkim unoszą dumnie głowy, spoglądając wokół siebie. Szczególnie tu w Sudanie, kobiety są jak żyrafy, baaardzo wysokie, dumne, z wyciągniętymi majestatycznie szyjami. Ich kolorowe kreacje mieszają się w wielki kalejdoskop, wszystko to jeszcze faluje i drga. A trzeba pamiętać, że afrykańskie kobiety bardzo lubią kolory dobitne, które rewelacyjnie im służą.
Czasem słyszymy niestety również podejrzany huk, coś niby grzmot. Zastanawiamy się wtedy wszyscy po cichu – czy ktoś właśnie stracił życie? My, za ogrodzeniem, na strzeżonym przez cały oddział żołnierzy placu, możemy czuć się bezpiecznie. Tam, po drugiej stronie tego płotu niestety gwarancji na bezpieczeństwo nikt nie daje. Nawet mimo rozbrojenia Juby, które miało miejsce jakiś czas temu.
W kraju, gdzie wojna jest jedyną historią jaką ktokolwiek pamięta, strzały będzie słychać jeszcze przez długi czas. Oby tylko ich miejsce coraz częściej zajmowało radosne bębnienie lub dzwięki dobrze rozkręconej imprezy…
Dziś te dźwięki słychać zza mangowców, na południe od naszego Kampu. Rozlegają się dźwięczne uderzenia bębnów, słychać ciche pogłosy śpiewu w jednym z licznych zupełnie nam nieznanych języków. Gdzieś tam przy ognisku, lampie naftowej lub świeczce, spotkała się grupa ludzi i niewątpliwie coś celebrują. Okazja musi być radosna, bo od czasu do czasu słychać śmiech lub radosne okrzyki. Obstawiamy – narodziny dziecka lub wesele. Byłoby łatwiej określić charakter imprezy, gdybyśmy wiedzieli jakie to zwierze zostało zabite na dzisiejszą okoliczność – bo jeśli to byk, to bez wątpienia jest to wesele…
Często jednak z oddali nadciąga do nas mechaniczna muzyka wytwarzana przez wielkie głośniki eleganckich lub mniej przyzwoitych knajp nad Nilem. Tak bawią się młodzi i starsi, wypacając z siebie kolejne litry płynów ustrojowych, mimo, że słońce nie pozwoliło im odpocząć za dnia i również nie wąsko się pocili. Kobiety w niewiarygodny sposób ruszają biodrami i ramionami, sprawiając wrażenie, że zostały pozbawione kręgosłupów i wykonywanie płynnych ruchów połączonymi elementami ciała jednocześnie w 3 różnych kierunkach absolutnie nie przedstawia żadnego problemu. Przy tym wszystkim unoszą dumnie głowy, spoglądając wokół siebie. Szczególnie tu w Sudanie, kobiety są jak żyrafy, baaardzo wysokie, dumne, z wyciągniętymi majestatycznie szyjami. Ich kolorowe kreacje mieszają się w wielki kalejdoskop, wszystko to jeszcze faluje i drga. A trzeba pamiętać, że afrykańskie kobiety bardzo lubią kolory dobitne, które rewelacyjnie im służą.
Czasem słyszymy niestety również podejrzany huk, coś niby grzmot. Zastanawiamy się wtedy wszyscy po cichu – czy ktoś właśnie stracił życie? My, za ogrodzeniem, na strzeżonym przez cały oddział żołnierzy placu, możemy czuć się bezpiecznie. Tam, po drugiej stronie tego płotu niestety gwarancji na bezpieczeństwo nikt nie daje. Nawet mimo rozbrojenia Juby, które miało miejsce jakiś czas temu.
W kraju, gdzie wojna jest jedyną historią jaką ktokolwiek pamięta, strzały będzie słychać jeszcze przez długi czas. Oby tylko ich miejsce coraz częściej zajmowało radosne bębnienie lub dzwięki dobrze rozkręconej imprezy…
poniedziałek, 25 stycznia 2010
Bali
Kiedyś dawno napisałam „Zanim napiszę o Bali, najpierw dam upust Tajlandii”. Tajlandii upust był dany a o Bali nigdy nawet jednym zdaniem.
Bali to miejsce opanowane przez turystów. Jako idealny kurort, wyspa oferuje zarówno miejsca ciche i spokojne (jak na przykład Sanur – zagłębie knajp) oraz mrugające, krzyczące, zatłoczone (tutaj przykładem jest Kuta).
Bali dla mnie to mekka pysznego jedzenia, najlepszego soku pomarańczowego na świecie, kolorowych ulic, pięknych hinduistycznych ozdób drogowo-chodnikowych, uśmiechniętych ludzi i oczywiście jedwabnych sukienko-tunik.
A dla tych co kochają wodę – czyli mnie – w wersji nieleżakowej, Bali to raj. Ja poleciałam nurkować. 6 dni pod wodą. Piękne rafy, rekiny, manty, żółwie i miliony małych pięknych kolorowych rybek. Pod wodą jest w ogóle inne życie, a tutaj przybiera ono niesamowitą feerię kolorów, kształtów, ruchów, form. W każdym miejscu jest jakby trochę inaczej, choć pierwiastek tej podwodności pozostaje.
Najwspanialsze nurkowanie było w okolicach wyspy Menjangan (czy jak to się tam po Balijsku pisze), gdzie na dole my – nurkowie, a na powierzchni wody – jelenie. Sceneria bajkowo-baśniowa.
Bali oprócz pieknych plaż i bajecznych widoków wulkanów, które od czasu do czasu pozwalają sobie na mniejszy lub większy wybuch, oferuje jeszcze piękne świątynie hinduistyczne. Ja co prawda nie uważam się za kulturoznawcę, ale dowiedziałam się od naszego przewodnika, że hinduizm na Bali jest o tyle ciekawy, że przez kilkanaście stuleci był totalnie wyizolowany od wpływów Indyjskich, w związku z czym rozwinął się na swój własny sposób, ubogacając całą hinduistyczną mitologię o zupełnie lokalne elementy.
Ja i moje podejście do religii musieliśmy się pokłonić pięknym kolorom, barwnym rytuałom i pełnym bajerów ceremoniom. Doszłam również do wniosku, że jak już bym miała jakąś religię praktykować –to chyba hinduizm, ze względu na tę niezmierzoną ilość mitów, wręcz bajkowo niewiarygodną bujność tej religii.
Ważne na Bali jeszcze jest to, że Balijki to porządne dziewczyny, w przeciwieństwie tych z Javy czy Sumatry. Żadna Balijka nie występuje w Karaoke Show, które są Indonezyjskiem odpowiednikiem Ping Pong Show z niedalekiego Bangkoku.
Dla wszystkich spragnionych rewelacyjnych wakacji w pięknych plenerach – polecam Bali bardzo serdecznie.
PS. Specjalnie dla Iwonki - ze zdjęciami :)
Bali to miejsce opanowane przez turystów. Jako idealny kurort, wyspa oferuje zarówno miejsca ciche i spokojne (jak na przykład Sanur – zagłębie knajp) oraz mrugające, krzyczące, zatłoczone (tutaj przykładem jest Kuta).
Bali dla mnie to mekka pysznego jedzenia, najlepszego soku pomarańczowego na świecie, kolorowych ulic, pięknych hinduistycznych ozdób drogowo-chodnikowych, uśmiechniętych ludzi i oczywiście jedwabnych sukienko-tunik.
A dla tych co kochają wodę – czyli mnie – w wersji nieleżakowej, Bali to raj. Ja poleciałam nurkować. 6 dni pod wodą. Piękne rafy, rekiny, manty, żółwie i miliony małych pięknych kolorowych rybek. Pod wodą jest w ogóle inne życie, a tutaj przybiera ono niesamowitą feerię kolorów, kształtów, ruchów, form. W każdym miejscu jest jakby trochę inaczej, choć pierwiastek tej podwodności pozostaje.
Najwspanialsze nurkowanie było w okolicach wyspy Menjangan (czy jak to się tam po Balijsku pisze), gdzie na dole my – nurkowie, a na powierzchni wody – jelenie. Sceneria bajkowo-baśniowa.
Bali oprócz pieknych plaż i bajecznych widoków wulkanów, które od czasu do czasu pozwalają sobie na mniejszy lub większy wybuch, oferuje jeszcze piękne świątynie hinduistyczne. Ja co prawda nie uważam się za kulturoznawcę, ale dowiedziałam się od naszego przewodnika, że hinduizm na Bali jest o tyle ciekawy, że przez kilkanaście stuleci był totalnie wyizolowany od wpływów Indyjskich, w związku z czym rozwinął się na swój własny sposób, ubogacając całą hinduistyczną mitologię o zupełnie lokalne elementy.
Ja i moje podejście do religii musieliśmy się pokłonić pięknym kolorom, barwnym rytuałom i pełnym bajerów ceremoniom. Doszłam również do wniosku, że jak już bym miała jakąś religię praktykować –to chyba hinduizm, ze względu na tę niezmierzoną ilość mitów, wręcz bajkowo niewiarygodną bujność tej religii.
Ważne na Bali jeszcze jest to, że Balijki to porządne dziewczyny, w przeciwieństwie tych z Javy czy Sumatry. Żadna Balijka nie występuje w Karaoke Show, które są Indonezyjskiem odpowiednikiem Ping Pong Show z niedalekiego Bangkoku.
Dla wszystkich spragnionych rewelacyjnych wakacji w pięknych plenerach – polecam Bali bardzo serdecznie.
PS. Specjalnie dla Iwonki - ze zdjęciami :)
czwartek, 7 stycznia 2010
Jinja
Źródło Białego Nilu. Miasteczko nad Jeziorem Wiktorii. Tama produkująca dużą część energii w Ugandzie. A wszystko to niczym w porównaniu z szaleństwem raftingu.
Sześć godzin w pontonie na Nilu, wokół nas ptaki, ryby i krokodyle. Przed nami i za nami spiętrzenia wody, małe wodospady, dużo szybko płynącej wody, fale przewracające nasz ponton na plecy.
Wspaniała sprawa taki rafting. Wszystkim, którzy nie chcą doświadczać jedynie spotkań z dziką zwierzyną, polecam tę formę rozrywki.
Aż słów brak.
Sześć godzin w pontonie na Nilu, wokół nas ptaki, ryby i krokodyle. Przed nami i za nami spiętrzenia wody, małe wodospady, dużo szybko płynącej wody, fale przewracające nasz ponton na plecy.
Wspaniała sprawa taki rafting. Wszystkim, którzy nie chcą doświadczać jedynie spotkań z dziką zwierzyną, polecam tę formę rozrywki.
Aż słów brak.
Kibale National Park
Miejsce pełnego rozkwitu mojej dendrofilii. Ponieważ odkąd wkroczyliśmy w obszary zazielenione moja miłość do zielonego koloru rosła, to już w tym wspaniałym lesie deszczowym osiągnęła poziom tak zenitalny, że obejmowałam drzewa i krzewy.
Po dwóch 3-4-godzinnych spacerach przez dżunglę nasyciłam się wilgocią, zielonością i wielko-drzewością. Dołożyło się do tego jeszcze spędzenie nocy w domku na drzewie, gdzie budziły nas odgłosy leśnych słoni, małp, lokalnych odmian dzików i innych ptaków. Cała zielona byłam od każdej strony.
Najwspanialsze jednak w tym parku były Szympansy. Takie zajebiście sprytne małpy. Chociaż one chyba nie są małpami, tylko szympansami. Naczelne są. Kuzynostwo bliskie człowieka. Co w szympansach ciekawe – one są wszystkożerne. To znaczy, że jedzą mięso. Mało tego – polują na małpy i je zżerają. Choć tylko od święta. Głównie żywią się owocami.
W Kibale nasz kolega Maciek zadał również pytanie sezonu, które definitywnie należy uznać za najgłupsze pytanie dekady. Maciek zapytał pana przewodnika czy jedzenie ludzkiego mięsa w Ugandzie jest legalne. Pod warunkiem, że ktoś sam umarł. Pytanie 100% mzungu style. Mniej więcej tak jakby zapytać samego Maćka kiedy on i jego rodzina zeszli z drzewa.
Po dwóch 3-4-godzinnych spacerach przez dżunglę nasyciłam się wilgocią, zielonością i wielko-drzewością. Dołożyło się do tego jeszcze spędzenie nocy w domku na drzewie, gdzie budziły nas odgłosy leśnych słoni, małp, lokalnych odmian dzików i innych ptaków. Cała zielona byłam od każdej strony.
Najwspanialsze jednak w tym parku były Szympansy. Takie zajebiście sprytne małpy. Chociaż one chyba nie są małpami, tylko szympansami. Naczelne są. Kuzynostwo bliskie człowieka. Co w szympansach ciekawe – one są wszystkożerne. To znaczy, że jedzą mięso. Mało tego – polują na małpy i je zżerają. Choć tylko od święta. Głównie żywią się owocami.
W Kibale nasz kolega Maciek zadał również pytanie sezonu, które definitywnie należy uznać za najgłupsze pytanie dekady. Maciek zapytał pana przewodnika czy jedzenie ludzkiego mięsa w Ugandzie jest legalne. Pod warunkiem, że ktoś sam umarł. Pytanie 100% mzungu style. Mniej więcej tak jakby zapytać samego Maćka kiedy on i jego rodzina zeszli z drzewa.
Kigali
City of Hunred Hills. Rwandyjska stolica położona na wzgórzach. Jak i cała Rwanda. Jak na stolicę przystało – ma wszystko czego stolica potrzebuje. Światła na skrzyżowaniach, Nakumatt Supermarket, parę dobrych restauracji.
W Kigali jednak ze względu na historię (ludobójstwo roku 1994) oprócz takich typowo stołecznych punktów turystycznych, są jeszcze dwa.
1. Hotel Mille Collines – czyli filmowy hotel Rwanda. Miejsce gdzie jeden Hutu ocalił życia ponad 1200 Tutsi podczas ludobójstwa. Teraz hotel jest odrestaurowany ślicznie, ma piekny basenik i jest dość popularny wśród białasów ze względu na swoją wysoką jakość. Podobnie z resztą jak był przed 1994.
2. Genocide Memorial – miejsce, w którym można zanurzyć się w tragicznej historii Rwandy.
Piękne, jak i cała Rwanda, miasto. Bardzo ładnie i dobrze zorganizowane. Trzy klasy wyżej niż takie Nairobi, które jest apogeum chaosu.
Wrócę jeszcze do tego francuskiego. Otóż zawsze wydawało mi się, że jest to sepleniący język, a potwierdzeniem mojego przeświadczenia była sytuacja z taksówkarzem, gdzie dwa tysiące zostały pomylone z dziesięcioma. Co jak dla mnie potem było zupełnie prawdopodobne bo „du” i „di” czyli 2 i 10 szczególnie w wydaniu afrykańskim nie koniecznie muszą brzmieć różnie.
Natomiast był to dla nas moment, w którym Iwona Włodarczyk zaszokowała nas zupełnie. Stojąc na ulicy kłóciła się na śmierć i życie z panem taksówkarzem i to po francusku. Pozostała trójka, która nie parle franse, patrzyła tylko na rozmówców jakby obserwowała mecz ping-ponga. W końcu się wykłóciliśmy i poszliśmy na piwo i najlepszą pizzę we Wschodniej Afryce.
Fort Portal
W Fort Portal spędziliśmy jedną noc, więc za dużo do powiedzenia nie mam. Nawet mango żadnych rewelacyjnych nie sprzedawali. Przed naszym hotelikiem jednak stał pomnik człowieka z pomalowaną na żółtawy kolor twarzą, co chyba miało oznaczać, że biały był. Był też żołnierzem. I walczył. Ale nikt z lokalesów nie był w stanie wyjaśnić nam ani z kim, ani kiedy, ani przeciwko komu.
Z badań historycznych przeprowadzonych przeze mnie po powrocie, okazało się, że miasto nazwane imieniem pana Geralda Portala postawiło mu pomnik w podziękowaniu a może raczej ku uczczeniu faktu, że pan Portal ustanowił Protektorat Ugandy, zamiast działającej tam wcześniej Kompanii Wschodnio-Afrykańskiej.
Miasto Fort Portal było stolicą Protektoratu Ugandy do momentu aż nie powstała kolej w Kampali i się oficjalnie całe brytyjskie towarzycho przeniosła.
A w ogóle to Fort Portal jest stolicą dystryktu Kabarole, a mi się ta nazwa bardzo podoba. Kabarole...
Z badań historycznych przeprowadzonych przeze mnie po powrocie, okazało się, że miasto nazwane imieniem pana Geralda Portala postawiło mu pomnik w podziękowaniu a może raczej ku uczczeniu faktu, że pan Portal ustanowił Protektorat Ugandy, zamiast działającej tam wcześniej Kompanii Wschodnio-Afrykańskiej.
Miasto Fort Portal było stolicą Protektoratu Ugandy do momentu aż nie powstała kolej w Kampali i się oficjalnie całe brytyjskie towarzycho przeniosła.
A w ogóle to Fort Portal jest stolicą dystryktu Kabarole, a mi się ta nazwa bardzo podoba. Kabarole...
Queen Elizabeth National Park (koło Kasese)
Park Narodowy imienia Królowej Elżbiety – znacie już moją opinię na temat nazwy. Kolonialiści nie mają litości.
Park został utworzony dawno dawno temu – w 1920-którymś roku. Na tym terenie wcześniej mieszkali sobie normalnie ludzie i wypasali bydło i żyło im się szczęśliwie, aż do dnia, w którym mucha Tse-Tse postanowiła opanować terytorium i zaatakowała zarówno bydło jak ich właścicieli, po czym zapadli oni na śpiączkę afrykańską, po czym umarli.
Terytorium stało się więc bardzo dogodne dla dzikiej zwierzyny, której już nikt nie przeszkadzał, jak również sytuacja stała się dogodna, aby stworzyć na tym terytorium park narodowy.
Miejsce jest oczywiście zapierające dech w piersiach. Wschodnia część parku jest płaska i równinna, pokryta malowniczą sawanną. Jest na niej więcej zwierzyny, ponieważ antylopom jest łatwiej wypatrzeć ewentualnego wroga i uciec. A za tymi antylopami idą lwy i inne takie tam.
Północno-zachodnia część parku to z kolei kratery wulkaniczne pokryte zieleniną. Taki zbiór małych Ngoro-Ngoro. Cudownie. Droga przez te kratery co prawda była wymagająca (miejscami jechaliśmy po krawędzi krateru zastanawiając się ile mamy luzu zanim spadniemy na prawo lub na lewo), ale bardzo urokliwa. A nasz Land-Cruiser ze swoim napędem na wszystkie koła świata z zapasem włącznie dzielnie darł przez trawy, kamienie, zbocza gór i inne.
Środkowo-zachodnia część to z kolei dwa jeziora – jezioro Edwarda i Alberta, połączone naturalnym 14-kilometrowym kanałem, który jest siedzibą kilku tysięcy hipopotamów, ptactwa rozmaitego (w tym pelikanów, kormoranów, bocianów z flagą Ugandy na dziobie oraz White Igrisów – które były ulubionymi ptakami pana przewodnika i pokazywał nam je nieustająco) oraz krokodyli.
Wszędzie oczywiście słonie, bawoły i inne lwy.
A na południu parku są lwy co żyją na drzewach. Jedyne takie wariaty w Afryce, ale tam nas nie było, bo nam czasu nie starczyło.
Park został utworzony dawno dawno temu – w 1920-którymś roku. Na tym terenie wcześniej mieszkali sobie normalnie ludzie i wypasali bydło i żyło im się szczęśliwie, aż do dnia, w którym mucha Tse-Tse postanowiła opanować terytorium i zaatakowała zarówno bydło jak ich właścicieli, po czym zapadli oni na śpiączkę afrykańską, po czym umarli.
Terytorium stało się więc bardzo dogodne dla dzikiej zwierzyny, której już nikt nie przeszkadzał, jak również sytuacja stała się dogodna, aby stworzyć na tym terytorium park narodowy.
Miejsce jest oczywiście zapierające dech w piersiach. Wschodnia część parku jest płaska i równinna, pokryta malowniczą sawanną. Jest na niej więcej zwierzyny, ponieważ antylopom jest łatwiej wypatrzeć ewentualnego wroga i uciec. A za tymi antylopami idą lwy i inne takie tam.
Północno-zachodnia część parku to z kolei kratery wulkaniczne pokryte zieleniną. Taki zbiór małych Ngoro-Ngoro. Cudownie. Droga przez te kratery co prawda była wymagająca (miejscami jechaliśmy po krawędzi krateru zastanawiając się ile mamy luzu zanim spadniemy na prawo lub na lewo), ale bardzo urokliwa. A nasz Land-Cruiser ze swoim napędem na wszystkie koła świata z zapasem włącznie dzielnie darł przez trawy, kamienie, zbocza gór i inne.
Środkowo-zachodnia część to z kolei dwa jeziora – jezioro Edwarda i Alberta, połączone naturalnym 14-kilometrowym kanałem, który jest siedzibą kilku tysięcy hipopotamów, ptactwa rozmaitego (w tym pelikanów, kormoranów, bocianów z flagą Ugandy na dziobie oraz White Igrisów – które były ulubionymi ptakami pana przewodnika i pokazywał nam je nieustająco) oraz krokodyli.
Wszędzie oczywiście słonie, bawoły i inne lwy.
A na południu parku są lwy co żyją na drzewach. Jedyne takie wariaty w Afryce, ale tam nas nie było, bo nam czasu nie starczyło.
Jezioro Kivu (Kibuye)
Nad Jeziorem Kivu spędziliśmy Wigilię i część pierwszego dnia świąt. Abstrahując od faktu, że dla mnie w ogóle nie było świątecznie, bo ja w ogóle jestem mało świąteczna i święta BN łączą się w mojej głowie z Mamą (kiedyś Tatą jeszcze), choinką, zimnem i najazdami rodziny (jako najeżdżany lub najeźdźca). O świątecznym nastroju przypomniał nam Trawa, ktory na alkoholową część naszej Wigilii przyszedł wystrojony jak stróż w Boże Ciało a do tego przyniósł jakieś racowate światła chemiczne wprost z militaria.pl, które posłużyły jako dekoracja fikusa, który stanowił naszą choinkę.
Jezioro Kivu w okolicach Kibuye, czyli po środku jego długości, jest PIĘKNE. Wygląda to wszystko jak Szwajcaria co najmniej. Jezioro jest górskie, więc czyste, ale w przeciwieństwie do naszych górskich jezior jest ciepłe. Toteż nie mogliśmy sobie odpuścić pływania :)
Mieszkaliśmy sobie w pieknym ośrodku położonym tuż nad brzegiem, w schludnych pokoikach z widokiem na jeziorko. Hotelik miał bardzo przyzwoitą restaurację, gdzie skonsumowaliśmy wigilijną kolację – Tilapię prosto z jeziora. MNIAM! Wszystko to zapijane klasycznym kongijskim browarkiem marki Primus.
W I dzień świąt wybraliśmy się łódką na krótki wypad po jeziorze i zostaliśmy zawiezieni nad brzeg wyspy, której mieszkańcami są nietoperze. Tysiące nietoperzy. A może nawet dziesiątki tysięcy. Nasi przewodnicy zadbali o to, żeby nietoperze przedstawiły swoje lotnicze szoł, wywołujące je oklaskami i piskami jak na rockowym koncercie.
Później zaliczyliśmy inny hotel (bo miał lepszy dostęp do jeziora), popływaliśmy, pobyczyliśmy się i w końcu czuliśmy że odpoczywamy. A to wszystko w niezmiernie malowniczej scenerii.
Ja i moja wodno-nurkowa obsesja postanowiłyśmy, że jeszcze kiedyś nad brzeg tego jeziora wrócimy, aby tu zanurkować. Co ślubujemy uroczyście. Woda bowiem czysta niezmiernie i na pewno ciekawe rzeczy pod powierzchnią czekają na nurków. A do tego jak wspominałam jezioro jest górskie, więc pewnie wszechobecne są ładne ścianki przy których miło się będzie zanurzać.
Jezioro Kivu w okolicach Kibuye, czyli po środku jego długości, jest PIĘKNE. Wygląda to wszystko jak Szwajcaria co najmniej. Jezioro jest górskie, więc czyste, ale w przeciwieństwie do naszych górskich jezior jest ciepłe. Toteż nie mogliśmy sobie odpuścić pływania :)
Mieszkaliśmy sobie w pieknym ośrodku położonym tuż nad brzegiem, w schludnych pokoikach z widokiem na jeziorko. Hotelik miał bardzo przyzwoitą restaurację, gdzie skonsumowaliśmy wigilijną kolację – Tilapię prosto z jeziora. MNIAM! Wszystko to zapijane klasycznym kongijskim browarkiem marki Primus.
W I dzień świąt wybraliśmy się łódką na krótki wypad po jeziorze i zostaliśmy zawiezieni nad brzeg wyspy, której mieszkańcami są nietoperze. Tysiące nietoperzy. A może nawet dziesiątki tysięcy. Nasi przewodnicy zadbali o to, żeby nietoperze przedstawiły swoje lotnicze szoł, wywołujące je oklaskami i piskami jak na rockowym koncercie.
Później zaliczyliśmy inny hotel (bo miał lepszy dostęp do jeziora), popływaliśmy, pobyczyliśmy się i w końcu czuliśmy że odpoczywamy. A to wszystko w niezmiernie malowniczej scenerii.
Ja i moja wodno-nurkowa obsesja postanowiłyśmy, że jeszcze kiedyś nad brzeg tego jeziora wrócimy, aby tu zanurkować. Co ślubujemy uroczyście. Woda bowiem czysta niezmiernie i na pewno ciekawe rzeczy pod powierzchnią czekają na nurków. A do tego jak wspominałam jezioro jest górskie, więc pewnie wszechobecne są ładne ścianki przy których miło się będzie zanurzać.
Transport klasą ekonomiczną
A propos autobusów! W Sudanie jest drogo, a jest to jedno z najbiedniejszych państw świata. Kenijczykom żyje się jak pączkom w maśle w porównaniu do tego, co mają Sudańczycy. A ponieważ jest drogo generalnie, to i transport autobusem jest drogi. Przejechanie 700 km z Juby do Kampali kosztuje 90 SDG, czyli koło 120 złotych. No więc pomysłowi Afrykańczycy jak zawsze, tak i tym razem poradzili sobie z problemem zbyt drogiego transportu.
Do Juby importuje się bardzo dużo jedzenia z Ugandy, które to jedzenie przyjeżdża takimi śmiesznymi ciężarówkami. Gdzieś ok. 7 ton pojemności towarowej. No i ciężarówka taka wracałaby pusta, gdyby nie pomysłowość lokalesów. Otóż tą ciężarówką, za opłatą 20 SDG, rzesze Sudańczyków, Ugandyjczyków i innych, których nie stać na autobus, jadą niczym kartofle. Część z nich siedzi sobie na podłodze, część z nich stoi, trzymając się rachitycznej konstrukcji, na którą zazwyczaj nakłada się plandekę (pod warunkiem, że jadący pod plandeką towar nie jest żywy).
Takie transporty docierały do Bibii podczas gdy my czekaliśmy na Maurice’a walczącego z urzędem celnym. Ludzie w kolorze szarym po przejechaniu 300 km po ubitej nie-wyasfaltowanej drodze.
Ale są jeszcze więksi hardkorowcy. Pan Xero, który naprawia naszą magiczną fotokopiarkę, dojechał do Bibii na motorze. Wyglądał jak chodząca mumia. Jego dotychczas czarna twarz miała zadziwiająco beżowo-rudawe kontury. Nie wspominając o kudłatej fryzurze.
Do Juby importuje się bardzo dużo jedzenia z Ugandy, które to jedzenie przyjeżdża takimi śmiesznymi ciężarówkami. Gdzieś ok. 7 ton pojemności towarowej. No i ciężarówka taka wracałaby pusta, gdyby nie pomysłowość lokalesów. Otóż tą ciężarówką, za opłatą 20 SDG, rzesze Sudańczyków, Ugandyjczyków i innych, których nie stać na autobus, jadą niczym kartofle. Część z nich siedzi sobie na podłodze, część z nich stoi, trzymając się rachitycznej konstrukcji, na którą zazwyczaj nakłada się plandekę (pod warunkiem, że jadący pod plandeką towar nie jest żywy).
Takie transporty docierały do Bibii podczas gdy my czekaliśmy na Maurice’a walczącego z urzędem celnym. Ludzie w kolorze szarym po przejechaniu 300 km po ubitej nie-wyasfaltowanej drodze.
Ale są jeszcze więksi hardkorowcy. Pan Xero, który naprawia naszą magiczną fotokopiarkę, dojechał do Bibii na motorze. Wyglądał jak chodząca mumia. Jego dotychczas czarna twarz miała zadziwiająco beżowo-rudawe kontury. Nie wspominając o kudłatej fryzurze.
Katuna
Przejście graniczne pomiędzy Ugandą i Rwandą. Z Ugandyjskiej strony Katuna, z Rwandyjskiej – Gatuna. Żeby nie trzeba było za bardzo kombinować jak w przypadku Nimule i Bibii.
Po wyruszeniu z Mbarary piękną drogą przez zielone wzgórza, jadąc wśród chmur, po 2 godzinkach dotarliśmy do granicy. Mieliśmy tego pecha, że dojechaliśmy równo z autobusem z Kigali, więc odstaliśmy w kolejce po stempel wyjazdowy dobre kilkanaście minut. Stempel jednak pach, szlaban ciach i już jesteśmy w Rwandzie.
A tutaj zmiana. Ruch prawostronny (więc ja jako kierowca siedziałam niemalże na chodniku, za to pasażer służył za głównego nawigatora), pokolonialny język urzędowy – francuski. Tutaj osoba Iwony Włodarczyk okazała się nieoceniona, bo ona szprecha po francusku. Oczywiście na granicy mówi się również po angielsku, więc wszystko pięknie i jak spłatka.
Zabawnie jednak takie przejście graniczne wygląda, szczególnie gdy patrzy się na podróżujących autobusem. Wysiadają oni bowiem z autobusu w jednym kraju, a potem przechodzą te kilkaset metrów na drugą stronę i tam wsiadają do autobusu. Często biegnąc za odjeżdżającym pojazdem.
Po wyruszeniu z Mbarary piękną drogą przez zielone wzgórza, jadąc wśród chmur, po 2 godzinkach dotarliśmy do granicy. Mieliśmy tego pecha, że dojechaliśmy równo z autobusem z Kigali, więc odstaliśmy w kolejce po stempel wyjazdowy dobre kilkanaście minut. Stempel jednak pach, szlaban ciach i już jesteśmy w Rwandzie.
A tutaj zmiana. Ruch prawostronny (więc ja jako kierowca siedziałam niemalże na chodniku, za to pasażer służył za głównego nawigatora), pokolonialny język urzędowy – francuski. Tutaj osoba Iwony Włodarczyk okazała się nieoceniona, bo ona szprecha po francusku. Oczywiście na granicy mówi się również po angielsku, więc wszystko pięknie i jak spłatka.
Zabawnie jednak takie przejście graniczne wygląda, szczególnie gdy patrzy się na podróżujących autobusem. Wysiadają oni bowiem z autobusu w jednym kraju, a potem przechodzą te kilkaset metrów na drugą stronę i tam wsiadają do autobusu. Często biegnąc za odjeżdżającym pojazdem.
Brak bananów w Afryce
Ach! Jeszcze te bananany! Bo może was dziwić, że przejeżdżając przez bananowe gaje w Ugandzie nie można dostać banana. No więc tak jak pisałam bananów są całe masy, stosy, kiście. Tylko te banany są zrywane jeszcze jak są dość ciemno-zielone. Nazywają się one w języku Swahili „matoke” (co bardzo podobnie brzmi do „matako”, a w żadnym wypadku nie należy milić, gdyż to drugie słowo to nic innego jak DUPA). Tak więc bananów jadalnych przez mzungu nie ma. Ale są olbrzymie ilości matoke.
Tajemnica matoke polega na tym, że po ugotowaniu zastępują ziemniaki. Bo Irish (czyli irish potato – ale, żeby było krócej po prostu Irish) nie chcą rosnąć w górskich ugandyjskich klimatach bo im za ciepło i za wilgotno. Poza tym są z europy, więc nie należą do jakiś bardzo odwiecznych elementów kultury kulinarnej. Matoke kupuje się w wielkiej kiści, następnie odrywa się poszczególne banany, obiera ze skóry (całkiem łatwo), kroi się banana na grube plastry i gotuje w wodzie z solą. Po uzyskaniu miękkości serwuje się go najlepiej z jakimś gulaszem albo innym sosem zawierającym mięso lub też groch czy fasolę. Nie jest to może kawior, ale bez dwóch zdań sycące.
Tajemnica matoke polega na tym, że po ugotowaniu zastępują ziemniaki. Bo Irish (czyli irish potato – ale, żeby było krócej po prostu Irish) nie chcą rosnąć w górskich ugandyjskich klimatach bo im za ciepło i za wilgotno. Poza tym są z europy, więc nie należą do jakiś bardzo odwiecznych elementów kultury kulinarnej. Matoke kupuje się w wielkiej kiści, następnie odrywa się poszczególne banany, obiera ze skóry (całkiem łatwo), kroi się banana na grube plastry i gotuje w wodzie z solą. Po uzyskaniu miękkości serwuje się go najlepiej z jakimś gulaszem albo innym sosem zawierającym mięso lub też groch czy fasolę. Nie jest to może kawior, ale bez dwóch zdań sycące.
Mbarara
O tym mieście nie wiele możemy powiedzieć, bo zostaliśmy tu na jedną noc w drodze do Rwandy. Wiemy tylko tyle, że obsługa w hotelach jest koszmarna. Droga dojazdowa jest w remoncie, więc jak się jedzie nocą to można doświadczyć ciekawych wzlotów i upadków – do tego stopnia, że szlag trafił naszą Finlandię. Można ją było tylko wyssać z fotelu samochodu.
Ale w Mbarara również sprzedają najlepsze mango na ziemii. Przekonaliśmy się o tym po powrocie z Rwandy, jak w niedzielne popołudnie dojechaliśmy do tego miasteczka, położonego w ślicznych zachodnio-ugandyjskich górach, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju rolnictwo (głównie owocowo-warzywne). W okolicach Mbarara przejeżdża się przez lasy bananowców, wśród wypielęgnowanych pól herbaty, przez wioski, w których sprzedawcy biegnący za przejeżdżającym wolno (ze względu na progi zwalniające) autobusem próbują sprzedać pasażerom swoje cebule czy marchewki. To taka afrykańska forma warzywnego Mc Drive. Swoją drogą – dużo zdrowiej :)
Z mango natomiast było tak, że wyjeżdżając z Mbarara do Queen Elizabeth National Park, do którego mieliśmy parę ładnych kilometrów, postanowiliśmy, że nie będziemy jeść lunchu w żadnej z tych knajp, w których półtorej godziny czeka się żeby przyszedł kelner i powiedział Ci, że to co zamówiłaś właśnie się skończyło. W Ugandzie to dość popularna przypadłość, a Iwona biła rekordy świata w ilości zamawianych „nieobecnych” potraw. Cała sytuacja stawia pod znakiem zapytania w ogóle kwestię sensu drukowania menu w takich jadłodajniach, skoro 90% menu nie ma, a potrawy aktualnie serwowane i tak w menu się nie znajdują.
No więc do mango wracam. Kupiliśmy więc ananasy, mango, pomarańcze i arbuza, żeby sobie zapchać żołądki czymś zdrowym i lekkostrawnym. Nie żebyśmy byli na dietach, ale po prostu albo owoce albo nic. Co ciekawe nie było bananów. To znaczy były, całe mnóstwo, ale w formie, w której my ich nie jemy. Ale o tym później. Więc te mango przejechały z nami aż do QENP, potem z niego wyjechały, potem pojechały do Kibale i na szympansy i nikt ich nie chciał, bo mango jak jest niedojrzałe to nie jest wcale fajne. A te miały zieloną skórkę, więc nie zapowiadały się dobrze. Aż w końcu po spacerze poszukiwawczym szympansów (zakończonym wielkim sukcesem), gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę z postanowieniem, że kolejny posiłek w Kampali, toteż ja postanowiłam w końcu dobrać się do tych mango. I OLABOGA! Najlepsze mango świata!
Słodkie, soczyste, mangowiaste i do tego w pięknym kolorze, nie włókniste, no REWELA.
Wszystkich fanów mango zapraszam do Mbarara.
Ale w Mbarara również sprzedają najlepsze mango na ziemii. Przekonaliśmy się o tym po powrocie z Rwandy, jak w niedzielne popołudnie dojechaliśmy do tego miasteczka, położonego w ślicznych zachodnio-ugandyjskich górach, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju rolnictwo (głównie owocowo-warzywne). W okolicach Mbarara przejeżdża się przez lasy bananowców, wśród wypielęgnowanych pól herbaty, przez wioski, w których sprzedawcy biegnący za przejeżdżającym wolno (ze względu na progi zwalniające) autobusem próbują sprzedać pasażerom swoje cebule czy marchewki. To taka afrykańska forma warzywnego Mc Drive. Swoją drogą – dużo zdrowiej :)
Z mango natomiast było tak, że wyjeżdżając z Mbarara do Queen Elizabeth National Park, do którego mieliśmy parę ładnych kilometrów, postanowiliśmy, że nie będziemy jeść lunchu w żadnej z tych knajp, w których półtorej godziny czeka się żeby przyszedł kelner i powiedział Ci, że to co zamówiłaś właśnie się skończyło. W Ugandzie to dość popularna przypadłość, a Iwona biła rekordy świata w ilości zamawianych „nieobecnych” potraw. Cała sytuacja stawia pod znakiem zapytania w ogóle kwestię sensu drukowania menu w takich jadłodajniach, skoro 90% menu nie ma, a potrawy aktualnie serwowane i tak w menu się nie znajdują.
No więc do mango wracam. Kupiliśmy więc ananasy, mango, pomarańcze i arbuza, żeby sobie zapchać żołądki czymś zdrowym i lekkostrawnym. Nie żebyśmy byli na dietach, ale po prostu albo owoce albo nic. Co ciekawe nie było bananów. To znaczy były, całe mnóstwo, ale w formie, w której my ich nie jemy. Ale o tym później. Więc te mango przejechały z nami aż do QENP, potem z niego wyjechały, potem pojechały do Kibale i na szympansy i nikt ich nie chciał, bo mango jak jest niedojrzałe to nie jest wcale fajne. A te miały zieloną skórkę, więc nie zapowiadały się dobrze. Aż w końcu po spacerze poszukiwawczym szympansów (zakończonym wielkim sukcesem), gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę z postanowieniem, że kolejny posiłek w Kampali, toteż ja postanowiłam w końcu dobrać się do tych mango. I OLABOGA! Najlepsze mango świata!
Słodkie, soczyste, mangowiaste i do tego w pięknym kolorze, nie włókniste, no REWELA.
Wszystkich fanów mango zapraszam do Mbarara.
Kampala
Stolica Ugandy. Miasto kiedyś na Siedmiu Wgórzach, dziś już na 22 wzgórzach rozpostarte. Stworzone oczywiście przez Brytoli, którzy tutaj zakończyli bieg kolei z Mombasy przez Nairobi i Kisumu. Afrykańska stolica z obwodnicą, po której się śmiga, podczas gdy w samym mieście już raczej głównie stoi się w korkach. Jak w każdej stolicy jest tu wszystko. Nawet pole golfowe.
W Kampali gościliśmy tylko przejazdem, ale byliśmy na ten przykład w miejscu, które lekko naszą Polskość połechtało. Otóż kilkanaście lat temu papież Jan Paweł II był w Ugandzie. I oni, jako chrześcijanie są z tego bardzo dumni. Tak dumni, że na jednym ze wzgórz odwalili kawał wielkiej katedry poświęconej naszemu Papieżowi-Polakowi. Miło nam.
Jakbyście jednak planowali przejazd przez to miasto to warto zajść do takiej chińskiej knajpki przy jednej z głównych dróg (która prowadzi do Jinja), gdzie serwują najlepszy banana-split ever. Dla niekumatych – banana split to deser z gorących bananów i lodowatych lodów. Knajpka nazywa się Great Chinese Wall.
W Kampali gościliśmy tylko przejazdem, ale byliśmy na ten przykład w miejscu, które lekko naszą Polskość połechtało. Otóż kilkanaście lat temu papież Jan Paweł II był w Ugandzie. I oni, jako chrześcijanie są z tego bardzo dumni. Tak dumni, że na jednym ze wzgórz odwalili kawał wielkiej katedry poświęconej naszemu Papieżowi-Polakowi. Miło nam.
Jakbyście jednak planowali przejazd przez to miasto to warto zajść do takiej chińskiej knajpki przy jednej z głównych dróg (która prowadzi do Jinja), gdzie serwują najlepszy banana-split ever. Dla niekumatych – banana split to deser z gorących bananów i lodowatych lodów. Knajpka nazywa się Great Chinese Wall.
Gulu
Gulu to miejscowość, w której jako małe dziecko nie chciałabym się wychowywać. Może jako dorosły też nie koniecznie chciałabym tam żyć. Ale zdecydowanie wychowywanie dzieci powinno być zakazane w tym miejscu. A to dla 3 bardzo typowych powodów.
1. Lord Resistance Army, która słynie (oprócz masy innych ciekawych faktów) z tego, że porywa dzieci i wciela ich jako swoich żołnierzy. Chłopców i dziewczynki. Najmłodsi żołnierze mają nawet 5 lat.
2. Ebola. Bardzo sympatyczny wirus. Jak mówił Maurice w czasie mojej poprzedniej wycieczki do Ugandy „bardzo częsty” w tej okolicy.
3. Ludożerstwo zwane kanibalizmem. Otóż podobno w tej okolicy żyją plemiona które dla celów kulturowo-okultystycznych oraz para-kulinarnych żywią się ludźmi. A że dzieci stosunkowo łatwiej się chwyta – to one mają najbardziej przerąbane.
W Gulu mieliśmy również przygodę kulinarną, choć nie związaną z ludzkim mięsem. Natomiast znalezienie po 22:00 jadłodajni, w której byłoby jeszcze jedzenie, wcale nie okazało się takie proste. Do tego okazało się, że wszystkie trunki serwuje się tu na butelki i jak masz ochotę na Johny Walkera to musisz mieć ochotę na cały litr.
Dodam jeszcze parę zdań na temat Lord Resistance Army . Jest to urocza grupa ludzi, uznana przez Zachód za grupę terrorystyczną. Osobiście moja ulubiona. LRA pod dowództwem barwnej persony pana Kony (który pozostaje w bezpośrednim kontakcie z Bogiem) walczy o to, żeby w Ugandzie stworzyć państwo kościelne oparte na 10 przykazaniach. Droga do celu usłana jest porwaniami dzieci, morderstwami oraz barwnymi wierzeniami, że żołnierze LRA po wysmarowaniu się olejkiem z orzechów shea stają się kuloodporni, ponieważ wystrzelony ołów w zetknięciu z ich ciałem zamienia się w wodę. Więcej ciekawych faktów na ich temat oczywiście do znalezienia na Wikipedii. Polecam!
1. Lord Resistance Army, która słynie (oprócz masy innych ciekawych faktów) z tego, że porywa dzieci i wciela ich jako swoich żołnierzy. Chłopców i dziewczynki. Najmłodsi żołnierze mają nawet 5 lat.
2. Ebola. Bardzo sympatyczny wirus. Jak mówił Maurice w czasie mojej poprzedniej wycieczki do Ugandy „bardzo częsty” w tej okolicy.
3. Ludożerstwo zwane kanibalizmem. Otóż podobno w tej okolicy żyją plemiona które dla celów kulturowo-okultystycznych oraz para-kulinarnych żywią się ludźmi. A że dzieci stosunkowo łatwiej się chwyta – to one mają najbardziej przerąbane.
W Gulu mieliśmy również przygodę kulinarną, choć nie związaną z ludzkim mięsem. Natomiast znalezienie po 22:00 jadłodajni, w której byłoby jeszcze jedzenie, wcale nie okazało się takie proste. Do tego okazało się, że wszystkie trunki serwuje się tu na butelki i jak masz ochotę na Johny Walkera to musisz mieć ochotę na cały litr.
Dodam jeszcze parę zdań na temat Lord Resistance Army . Jest to urocza grupa ludzi, uznana przez Zachód za grupę terrorystyczną. Osobiście moja ulubiona. LRA pod dowództwem barwnej persony pana Kony (który pozostaje w bezpośrednim kontakcie z Bogiem) walczy o to, żeby w Ugandzie stworzyć państwo kościelne oparte na 10 przykazaniach. Droga do celu usłana jest porwaniami dzieci, morderstwami oraz barwnymi wierzeniami, że żołnierze LRA po wysmarowaniu się olejkiem z orzechów shea stają się kuloodporni, ponieważ wystrzelony ołów w zetknięciu z ich ciałem zamienia się w wodę. Więcej ciekawych faktów na ich temat oczywiście do znalezienia na Wikipedii. Polecam!
Nimule
Nimule jest w Sudanie. Brat bliźniak Ugandyjskiej Bibii (od Bibia). Jest to brama przez którą do Południowego Sudanu wkracza wszystko to, co nie może przylecieć. Najbardziej zaganiane przejście graniczne. Pełno tu tirów, oficerów Celników, Ugandyjczyków, Kenijczyków, Sudańczyków z każdego zakątka. Jest kilka przyzwoitych noclegowni-jadłodajni oraz cała masa przybytków o podobnych funkcjach, ale zdecydowanie bez jakości.
To tutaj oczywiście odbywają się wszelkie formalności związane z naszym zasysaniem towarów na potrzeby projektu.
Nimule zdecydowanie lepiej wygląda za dnia niż nocą, bo poprzednim razem przekraczając tutaj granicę było już ciemno że oko wykol (jak to w Afryce) i Nimule nie wyglądało w ogóle. Nie było go widać. Tymczasem teraz ukazało nam się w pełnej rozciągłości i okazało się, że to całkiem spora mieścina.
Ale! Nimule najpiękniej wygląda ze wzgórza na które trzeba się wspiąć jadąc bardzo nieciekawą drogą – jednak jedyną która łączy to miejsce z resztą Sudanu. Bowiem Nimule leży w dolinie, którą płynie Nil. I ten Nil płynie tam dość leniwie, szerokimi zakolami, pomiędzy dwiema ścianami gór. Niestety – zdjęcia brak. Gdy jechaliśmy DO Nimule, na tym wzgórzu, na tej nieciekawej drodze, rozwaliła się ciężarówka. Naczepa się oderwała. Kontener spadł z naczepy na drogę. Jeszcze jedna ciężarówka ucierpiała poprzez zderzenie z kontenerem. Bez rewelacji to wyglądało na początku. Jeszcze korek, który powstał (ponieważ wąska droga stała się zupełnie nie przejezdna), spowodował, że nie było jak zrobić zdjęcia temu pięknemu leniwemu Nilowi. A w drodze powrotnej – zaczęła się na dobre pora sucha w tak zwanym międzyczasie i cały ten kurz i pył z drogi unosił się nieustannie w powietrzu czyniąc widoczność BARDZO kiepską.
Wrócę jednak do tej ciężarówki!
Atmosfera była bardzo napięta, gdyż wszyscy chcieli wyjechać z Sudanu na święta do domów (w tym samym co my korku stało kilkanaście autobusów wypchanych pasażerami po brzegi). Wszyscy chcieli jak najszybciej pozbyć się przeszkody, która składała się z 2 elementów. Pierwszy to kontener, którego nawet bardzo duża ilość osób nie przeniesie w inne miejsce. Drugi element to wykolejona naczepa z urwaną osią, która leżąc na boku stanowiła gwóźdź do drogowej trumny. Ale znalazło się rozwiązanie. Kilkudziesięciu silnych i zdesperowanych mężczyzn najpierw przewróciło naczepę powrotem na koła, a potem wymyślili, że najłatwiej będzie zrzucić naczepę z urwiska.
Ja z aparatem już oczywiście stałam na zboczu jak tylko usłyszałam, że może koło mnie przelatywać jakaś naczepa (budząc zainteresowanie – Mzungu with camera! Look!). Niestety – kierowca zepsutego tira, a tym samym posiadacz naczepy stanowczo zaprotestował i po jakimś czasie udało się naczepę przeprakować w miejsce nie tamujące ruchu samochodowego.
My podówczas (po 2 godzinach czekania na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego) byliśmy już tak głodni, że byliśmy 2 autem, które przejechało przez przeszkodę, co wiązało się z błyskawiczną akcją, cofaniem graniczącym ze zderzeniem z autobusem, wznoszeniem okrzyków oraz kibicowaniem całej załogi pasażerskiej dla kierowcy. Głód pcha człowieka do różnych zachowań.
To tutaj oczywiście odbywają się wszelkie formalności związane z naszym zasysaniem towarów na potrzeby projektu.
Nimule zdecydowanie lepiej wygląda za dnia niż nocą, bo poprzednim razem przekraczając tutaj granicę było już ciemno że oko wykol (jak to w Afryce) i Nimule nie wyglądało w ogóle. Nie było go widać. Tymczasem teraz ukazało nam się w pełnej rozciągłości i okazało się, że to całkiem spora mieścina.
Ale! Nimule najpiękniej wygląda ze wzgórza na które trzeba się wspiąć jadąc bardzo nieciekawą drogą – jednak jedyną która łączy to miejsce z resztą Sudanu. Bowiem Nimule leży w dolinie, którą płynie Nil. I ten Nil płynie tam dość leniwie, szerokimi zakolami, pomiędzy dwiema ścianami gór. Niestety – zdjęcia brak. Gdy jechaliśmy DO Nimule, na tym wzgórzu, na tej nieciekawej drodze, rozwaliła się ciężarówka. Naczepa się oderwała. Kontener spadł z naczepy na drogę. Jeszcze jedna ciężarówka ucierpiała poprzez zderzenie z kontenerem. Bez rewelacji to wyglądało na początku. Jeszcze korek, który powstał (ponieważ wąska droga stała się zupełnie nie przejezdna), spowodował, że nie było jak zrobić zdjęcia temu pięknemu leniwemu Nilowi. A w drodze powrotnej – zaczęła się na dobre pora sucha w tak zwanym międzyczasie i cały ten kurz i pył z drogi unosił się nieustannie w powietrzu czyniąc widoczność BARDZO kiepską.
Wrócę jednak do tej ciężarówki!
Atmosfera była bardzo napięta, gdyż wszyscy chcieli wyjechać z Sudanu na święta do domów (w tym samym co my korku stało kilkanaście autobusów wypchanych pasażerami po brzegi). Wszyscy chcieli jak najszybciej pozbyć się przeszkody, która składała się z 2 elementów. Pierwszy to kontener, którego nawet bardzo duża ilość osób nie przeniesie w inne miejsce. Drugi element to wykolejona naczepa z urwaną osią, która leżąc na boku stanowiła gwóźdź do drogowej trumny. Ale znalazło się rozwiązanie. Kilkudziesięciu silnych i zdesperowanych mężczyzn najpierw przewróciło naczepę powrotem na koła, a potem wymyślili, że najłatwiej będzie zrzucić naczepę z urwiska.
Ja z aparatem już oczywiście stałam na zboczu jak tylko usłyszałam, że może koło mnie przelatywać jakaś naczepa (budząc zainteresowanie – Mzungu with camera! Look!). Niestety – kierowca zepsutego tira, a tym samym posiadacz naczepy stanowczo zaprotestował i po jakimś czasie udało się naczepę przeprakować w miejsce nie tamujące ruchu samochodowego.
My podówczas (po 2 godzinach czekania na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego) byliśmy już tak głodni, że byliśmy 2 autem, które przejechało przez przeszkodę, co wiązało się z błyskawiczną akcją, cofaniem graniczącym ze zderzeniem z autobusem, wznoszeniem okrzyków oraz kibicowaniem całej załogi pasażerskiej dla kierowcy. Głód pcha człowieka do różnych zachowań.
wtorek, 5 stycznia 2010
Road Trip Zakończony!
Najpierw tak na szybko przedstawiam nasz rozkład jazdy:
Dzień 1 – Podróż z Juby (Sudan) do Gulu (Uganda) (wtorek, 22.12.2009)
Wyjechaliśmy o 8.00 rano i o 21:00 dojechaliśmy do Gulu. Zrobiliśmy tylko 300 km w ciągu tych wspaniałych 13 godzin, a to ze względu na dwa super ekstra wydarzenia – rozwalona ciężarówka na drodze i upierdliwość urzędników na granicy. 5 godzin zajęło nam zrobienie 30 km. Resztę (270) pyknęliśmy w pozostałe 8 godzin. Szokujące prędkości rozwijaliśmy – max 60 km/h.
Dzień 2 – Uganda – droga z Gulu do Kampali (300km) a potem z Kampali do Mbarara (350km) (środa, 23.12.2009)
Z Gulu wyjechaliśmy o 8:00 i o 12:00 byliśmy w Kampali. Tutaj zakupy, wymiany walut, lunch i o 14:00 wyruszyliśmy do Mbarara. Dotarliśmy około północy. Po drodze minęliśmy Równik.
Dzień 3 – Uganda i Rwanda (czwartek, 24.12.2009 – Wigilia)
Z Mbarara przejechaliśmy 150 km do Katuny i tam przekroczyliśmy granicę z Rwandą (szybko i bezboleśnie) i pojechaliśmy do Kigali (gdzie zrobiliśmy kolejny mały szoping i wymianę walut) a z Kigali, które jest stolicą Rwandy (dla niezorientowanych) wydarliśmy kapcia nad Jezioro Kivu, które oddziela Rwande od Kongo. Tutaj w pięknym hotelu nad brzegiem uroczego jeziora spędziliśmy Wigilię (kolacja wigilijna – Tilapia prosto z jeziora, a potem staropolskie ochlajmordsko)
Dzień 4 – Rwanda – Jezioro Kivu i Kigali (piątek, 25.12.2009 – I dzień Świąt)
Do 15:00 opalaliśmy się, kompaliśmy i ogólnie leniliśmy się nad pięknym jeziorem Kivu. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali. Droga przez góry (różnica poziomów pomiędzy Kigali a najwyższym punktem, przez który przejezadzalismy to jakies 2000m). Ogólnie Rwanda jest jak Szwajcaria, tylko mieszkańcy bardziej opaleni
Dzień 5 – Kigali w Rwandzie (sobota, 26.12.2009 – II dzień Świąt)
Zwiedzajzing takich uroczych miejsc jak hotel Mille Collines (tysiąc wzgórz) – czyli Hotel Rwanda, o którym powstał film, lokalnych marketów z tańczącymi garnkami i śpiewającymi koszykami, niestety nie udało nam się zobaczyć Genocide Memorial, bo święta były. Ale przynajmniej mamy powód żeby wrócić. Ale za to na imprezkę poszliśmy
Dzień 6 – Z Kigali do Queen Elizabeth National Park (Uganda) (niedziela, 27.12.2009)
Z Kigali wyruszyliśmy o 11.30 i około 13:00 przekroczyliśmy granicę w Katunie. Z tamtąd powrotem do Mbarara, a potem przez góry do Bushenyi i dalej do Parku Narodowego imienia Eli, królowej Anglii (jak się słucha tych opowieści o tym jak to imię było nadane parkowi, to ma się nadzieję, że jak już ta stara pinda zejdzie z tego świata, to może powrotem nadadzą temu parkowi lokalną nazwę).
Dzień 7 – Safari w QENP (poniedziałek, 28.12.2009)
Słonie, Lwy, Antylopy, Guźce, Bawoły, Hipopotamy i cała reszta. 3 różne Game Drive’y – pierwszy o 6 rano – z lwami, słoniami itp., po pięknej płaskiej równinie jakby przez ludzi nie tykanej od setek lat. Drugi przez kratery wulkaniczne – zielono, górzyście, piękniś cie – nasz Land Cruiser w końcu pokazał na co go stać i w jakim terenie czuje się najlepiej. A potem podróż łódką po naturalnym kanale między dwoma jeziorami gdzie roiło się od hipopotamów, krokodyli, bawołów, słoni itp.
Wieczorkiem podróż do Fort Portal i nocleg
Dzień 8 – Kibale National Park (wtorek, 29.12.2009)
Do Parku dojechaliśmy kolo 11. Zakwaterowalismy się w Kibale Primate Lodge (mniam!) i o 14:00 poszliśmy na 3 godziny do lasu. Moja dendrofilia kwitła. Widzieliśmy z 5 różnych gatunków małp i w ogole dużo drzew i innych zielonych rzeczy. AAAaaaa! Kocham takie miejsca.
Dzień 9 – Kibale National Park i podróż do Jinja (przez Kampalę) (środa, 30.12.2009)
Rano poszliśmy na Chimpansee Tracking i widzieliśmy całą rodzinę szympansów pod przewodnictwem najsilniejszego samca o uroczym imieniu Mobutu (jak taki Kongijski dyktator, którym ostatnio jestem bardzo zafascynowana). A potem pojechaliśmy prosto do Kampali (ok. 300km), na kolacyjke, zakupy alkoholowo-przedsylwestrowe i ruszyliśmy do Jinja. Z Kampali to 100 km.
Dzień 10 – Jinja – White Nile Rafting (Grade 5) (czwartek, 31.12.2009 – Sylwester)
Od rana do 17:00 byliśmy na Raftingu. Nil jest jedną z niewielu rzek na świecie, gdzie można sobie pospływać na progach wodnych w skali 5 (najwyższej bezpiecznej dla ludzi – uznawanej za bezpieczna przez organizacje specjalizujące się w kajakarstwie górskim i innych wodno-kajakowych fristajlach). Generalnie WOW! A potem sylwestrowa imprezka do rana :)
Dzień 11 – Jinja – Kampala – Gulu (piątek, 01.01.2010 – Nowy Rok)
Powrót przez Kampalę w stronę domu, rozpoczęta w godzinach wczesno popołudniowych ze względu na nasze ciężkie kace i inne kontuzje (jak poparzone na raftingu kolana). Po drodze zaliczyliśmy przystanek w sklepie z koszykami i bębenkami (mam bębenek!), potem GIGA szoping w Nakumacie (Nakumatt to taki afrykański carrefour).
Dzień 12 – Gulu – Juba (Sudan)
I o 18:00 dotarliśmy do Juby. Po 9 godzinach jazdy. Z czego 6 godzin po sudańskich bezdrożach.
3333 km po afrykańskich drogach (i bezdrożach) - SZALEŃSTWO!
Najlepsze Święta Ever ;-)
Dzień 1 – Podróż z Juby (Sudan) do Gulu (Uganda) (wtorek, 22.12.2009)
Wyjechaliśmy o 8.00 rano i o 21:00 dojechaliśmy do Gulu. Zrobiliśmy tylko 300 km w ciągu tych wspaniałych 13 godzin, a to ze względu na dwa super ekstra wydarzenia – rozwalona ciężarówka na drodze i upierdliwość urzędników na granicy. 5 godzin zajęło nam zrobienie 30 km. Resztę (270) pyknęliśmy w pozostałe 8 godzin. Szokujące prędkości rozwijaliśmy – max 60 km/h.
Dzień 2 – Uganda – droga z Gulu do Kampali (300km) a potem z Kampali do Mbarara (350km) (środa, 23.12.2009)
Z Gulu wyjechaliśmy o 8:00 i o 12:00 byliśmy w Kampali. Tutaj zakupy, wymiany walut, lunch i o 14:00 wyruszyliśmy do Mbarara. Dotarliśmy około północy. Po drodze minęliśmy Równik.
Dzień 3 – Uganda i Rwanda (czwartek, 24.12.2009 – Wigilia)
Z Mbarara przejechaliśmy 150 km do Katuny i tam przekroczyliśmy granicę z Rwandą (szybko i bezboleśnie) i pojechaliśmy do Kigali (gdzie zrobiliśmy kolejny mały szoping i wymianę walut) a z Kigali, które jest stolicą Rwandy (dla niezorientowanych) wydarliśmy kapcia nad Jezioro Kivu, które oddziela Rwande od Kongo. Tutaj w pięknym hotelu nad brzegiem uroczego jeziora spędziliśmy Wigilię (kolacja wigilijna – Tilapia prosto z jeziora, a potem staropolskie ochlajmordsko)
Dzień 4 – Rwanda – Jezioro Kivu i Kigali (piątek, 25.12.2009 – I dzień Świąt)
Do 15:00 opalaliśmy się, kompaliśmy i ogólnie leniliśmy się nad pięknym jeziorem Kivu. Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali. Droga przez góry (różnica poziomów pomiędzy Kigali a najwyższym punktem, przez który przejezadzalismy to jakies 2000m). Ogólnie Rwanda jest jak Szwajcaria, tylko mieszkańcy bardziej opaleni
Dzień 5 – Kigali w Rwandzie (sobota, 26.12.2009 – II dzień Świąt)
Zwiedzajzing takich uroczych miejsc jak hotel Mille Collines (tysiąc wzgórz) – czyli Hotel Rwanda, o którym powstał film, lokalnych marketów z tańczącymi garnkami i śpiewającymi koszykami, niestety nie udało nam się zobaczyć Genocide Memorial, bo święta były. Ale przynajmniej mamy powód żeby wrócić. Ale za to na imprezkę poszliśmy
Dzień 6 – Z Kigali do Queen Elizabeth National Park (Uganda) (niedziela, 27.12.2009)
Z Kigali wyruszyliśmy o 11.30 i około 13:00 przekroczyliśmy granicę w Katunie. Z tamtąd powrotem do Mbarara, a potem przez góry do Bushenyi i dalej do Parku Narodowego imienia Eli, królowej Anglii (jak się słucha tych opowieści o tym jak to imię było nadane parkowi, to ma się nadzieję, że jak już ta stara pinda zejdzie z tego świata, to może powrotem nadadzą temu parkowi lokalną nazwę).
Dzień 7 – Safari w QENP (poniedziałek, 28.12.2009)
Słonie, Lwy, Antylopy, Guźce, Bawoły, Hipopotamy i cała reszta. 3 różne Game Drive’y – pierwszy o 6 rano – z lwami, słoniami itp., po pięknej płaskiej równinie jakby przez ludzi nie tykanej od setek lat. Drugi przez kratery wulkaniczne – zielono, górzyście, piękniś cie – nasz Land Cruiser w końcu pokazał na co go stać i w jakim terenie czuje się najlepiej. A potem podróż łódką po naturalnym kanale między dwoma jeziorami gdzie roiło się od hipopotamów, krokodyli, bawołów, słoni itp.
Wieczorkiem podróż do Fort Portal i nocleg
Dzień 8 – Kibale National Park (wtorek, 29.12.2009)
Do Parku dojechaliśmy kolo 11. Zakwaterowalismy się w Kibale Primate Lodge (mniam!) i o 14:00 poszliśmy na 3 godziny do lasu. Moja dendrofilia kwitła. Widzieliśmy z 5 różnych gatunków małp i w ogole dużo drzew i innych zielonych rzeczy. AAAaaaa! Kocham takie miejsca.
Dzień 9 – Kibale National Park i podróż do Jinja (przez Kampalę) (środa, 30.12.2009)
Rano poszliśmy na Chimpansee Tracking i widzieliśmy całą rodzinę szympansów pod przewodnictwem najsilniejszego samca o uroczym imieniu Mobutu (jak taki Kongijski dyktator, którym ostatnio jestem bardzo zafascynowana). A potem pojechaliśmy prosto do Kampali (ok. 300km), na kolacyjke, zakupy alkoholowo-przedsylwestrowe i ruszyliśmy do Jinja. Z Kampali to 100 km.
Dzień 10 – Jinja – White Nile Rafting (Grade 5) (czwartek, 31.12.2009 – Sylwester)
Od rana do 17:00 byliśmy na Raftingu. Nil jest jedną z niewielu rzek na świecie, gdzie można sobie pospływać na progach wodnych w skali 5 (najwyższej bezpiecznej dla ludzi – uznawanej za bezpieczna przez organizacje specjalizujące się w kajakarstwie górskim i innych wodno-kajakowych fristajlach). Generalnie WOW! A potem sylwestrowa imprezka do rana :)
Dzień 11 – Jinja – Kampala – Gulu (piątek, 01.01.2010 – Nowy Rok)
Powrót przez Kampalę w stronę domu, rozpoczęta w godzinach wczesno popołudniowych ze względu na nasze ciężkie kace i inne kontuzje (jak poparzone na raftingu kolana). Po drodze zaliczyliśmy przystanek w sklepie z koszykami i bębenkami (mam bębenek!), potem GIGA szoping w Nakumacie (Nakumatt to taki afrykański carrefour).
Dzień 12 – Gulu – Juba (Sudan)
I o 18:00 dotarliśmy do Juby. Po 9 godzinach jazdy. Z czego 6 godzin po sudańskich bezdrożach.
3333 km po afrykańskich drogach (i bezdrożach) - SZALEŃSTWO!
Najlepsze Święta Ever ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)