Wielkanocna Niedziela - czyli jak ukołowiony człowiek dąży do celu, którym jest granica z Ugandą...
W Niedzielkę nie budzą nas o dziwo kościelne rezurekcyjne dzwony. Chłopaków budzi pies, który przez ścianę namiotu próbuje sprawdzić czy można spać na białej głowie. A jak się okazuje że nie można, to ostentacyjnie idzie w przeciwny kąt i obsikując namiot daje do zrozumienia co o nas myśli. Mnie szczęśliwie budzi tylko przeraźliwy ból kończyn dolnych, piękne słońce i dźwięk wody nalewanej do jakiegoś plastikowego naczynia. Wyskakuję z namiotu niczym z procy, szoruje kły, ręce, buzię, kark, pachy zastanawiając się nad tym, od kiedy to ja taki czyścioch jestem. Może od wtedy od kiedy jestem taki śmierdzący brudas że 2 dzień w tej samej koszulce jedzie. Ale sportowa – oddychająca.
Pojawia się nasza kongijska kucharka i przynosi pięknie wypieczone chapati, smarujemy je wiezionym od Torit dżemem i wcinamy na potęgę. Chapati jest MNIAM! A potem bez przydługawej rozgrzewki, po sprawnym pożegnaniu z gospodarzem i jego rodziną, rozdaniu im butów, daktyli, mąki, soli, piłki kauczukowej oraz kilku Puntów Sudańskich, wsiadamy i lecimy dalej.
Słoneczko przygrzewa jeszcze dość nieśmiało, droga nieśmiało pochylona do góry, tak, że my nieśmiało pocimy się jak prosiaki z uporem maniaka pedałując pod górę. Brniemy niczym lodołamacz na biegun północny, tylko w drugim końcu temperaturowej skali. Po 40 minutach dochodzimy jednak do wniosku, ze nie ma się co zabijać i trzeba by się w końcu napić piwka o poranku, póki jeszcze jest chłodne w tych chatkach krytych blachą falistą. Później będzie już tylko cieplejsze. Jest i sklepik, na wzgórzu (miło się będzie zjeżdżało w dół), jest piwko i soda i inne takie. Papierosek jest grany. Standardowy przystanek kondycyjny w naszym wydaniu.
Ruszamy dalej. Kolejna część wspinaczki. Moja łydka lewa przypomniała sobie o wszystkich wcześniejszych życiowych kontuzjach i zaczęła dawać do zrozumienia, że w dupie ma taką robotę i co chwila gryzie mnie w kość skurczem. Flądra. Ale jedziemy dalej. Są fajne widoczki, pola minowe po prawej, pola minowe po lewej, gdzie niegdzie wioska, ciekawe czy na polu minowym, ładnie jest, coraz cieplej, droga jest niemiłosiernie wytłuczona przez wszystkie te tiry i autobusy które prują tędy do Juby czy Kampali. Oczywiście asfalt pozostaje tylko pobożnym życzeniem. Wystajace kamienie wprowadzają nasze rowery w rezonans, który po kilkudziesięciu już dobrych minutach jazdy zaczyna powodować ból zębów i wszystkiego innego co ma okostną. Nawet zjazdy z tych małych wzgórz nie są tak przyjemne, bo ciągle trzęsie.
Dojeżdżamy do kolejnej wioski, ta jest duża, ma kościół, a że Wielkanoc, to i ludzi pełno wokół. Oczywiście kościół to taka duża stodoła. Pająk jedzie obadać temat, bo kościół jest kawałek oddalony od drogi, a ja i Zbych siadamy pod drzewem, gdzie stajemy się atrakcją dla lokalnej ludności wracającej z mszy. Jest już koło 13 więc jest już po imprezie. Padaja standardowe pytania o kraj pochodzenia i po jasną cholerę rowerem. Normalka.
W tej wsi stoi również zaparkowana zepsuta ciężarówka, z którą to niczym z oblubienicą pan Pająk namiętnie się fotografuje. Jedziemy dalej. Do Nimule w cholere daleko i cały czas pod górę. Moja łydka is killing me i zaczynam się zastanawiać nad amputacją. Ciągle pedałujemy do przodu. Ale mnie ta noga boli – kurwa jego mać! Jedzie Canter (Isuzu z resztą) – czyli taka mała ciężarówka. Rzucam się gościowi na maskę i błagam – do Pageri! Proszę, do Pageri!
Pan na mnie spogląda jak na kosmitkę. PAgeri jest bardzo blisko – mówi. Może blisko to jest dla samochodu, ale halo! Ja tu rowerem przez busz, 3-ci dzień. Weź mi nie mów, że blisko. Rower już na pace, Pani Biała Mzungu Kawanja jest proszona do kabiny, z przodu, bo przecież biała jest i jak to na workach z kaszą ma siedzieć? A tam w tej kabinie to upał musi być niemiłosierny. Stanowczo wybieram otwartą na słońce i wiatr pakę. No to może chociaż na samym przedzie sobie Waćpanna klapnie? Nie dziękuje, matki z dziećmi, chłopcy z słuchawkami na uszach i inni żołnierze już sobie tam siedzą, niech siedzą. Ja tylko do Pageri. Tu na workach z kaszą – rewela.
Koło mnie siedzi-leży koleżanka z dzieckiem na ręku. Ta ma szczęście – leży w jakiejś wielkiej oponie – na pewno nie od tego auta. Tyłek w dziurze, nogi w górze. Ja mam worki z kaszą. Dwa. To znaczy początkowo siedziałam na jednym, ale ponieważ sytuacja jest dynamiczna, a worki wędrują po pace na całego, więc po chwili siedziałam już na złączeniu dwóch. Dodam, że dynamizm sytuacji przenosi się również na mnie i podskakując na rozmaitych dziurach, moja pupa zmenia lokalizacje zupełnie niezależnie od mojej woli. Więc tak sobie jadę. Kierowca absolutnie przyjął tryb afrykański, to jest – jadę po straszliwie dziurawej drodze, ale wyobrażam sobie, że sunę po niemieckim Autobahnie. Na jego drodze nie ma dziur, a jak wam jakieś dziury przeszkadzają – no to trudno. Worki moje dwa zaczynają nowe manewry. Podczas podjazdów pod górę rozsuwają się, pozwalając mojej pupie osunąć się niemalże na podłoge auta. Podczas zjazdu z góry – próbują znacznie zmniejszyć obwód moich bioder poprzez zmiażdżenie ich.
Oczywiście chłopcy dzielnie pedałują, ja dzielnie walczę z kaszą, słońce praży w moje plecy na potęge. Jest w końcu jakaś większa wieś. Jeszcze nie pageri, ale jest rynek, pare sklepów w murowanych budynkach, będzie dobrze. Wysiadam.
Azymut – browar i woda. Siadam sobie pod daszkiem i spotykam wielu ciekawych rozmówców. Pierwszy z nich informuje mnie, że siedzę przed jego biurem – Izaak. W biurze nic nie ma poza kalendarzem na ścianie. Później w dalszym toku rozmowy Izaak oświadcza się i mówi, że nie jest byle kim – motor ma nawet! Rozmawiam też z Richardem, który jedzie z Torit. Również wyjechał w Piątek i widział nas kilka razy już po drodze. Richard uważa, że Sudan jest zdecydowanie za słabo zaludniony, więc on się tym zajmie i będzie mieć 40 dzieci. Sporo. Duże zainteresowanie budzi mzungu. Jest strasznie ciepło i strasznie sennie i jakoś mi się już prawie usypia, ale ni stąd ni zowąd nadjechało tych dwóch wariatów, więc jedziemy dalej. Jest już koło 3.00.
Szokująco – Pageri jest lada moment. Jest sklep i ma prąd i zamrażarkę i jest zimne piwo i jest knajpa, niebieska. Pomalowana na niebiesko. Pani ma mięsko w menu. A jakie mięso? Animal from the Bush – czyli dziczyzna. Pytamy co to za Animal był, okazuje się że gazela – pani pokazała na obrazku. Muszę przyznać, że jadałam lepsze rzeczy w życiu, ale cóż. Trzeba coś wciągnąć. Popić piwkiem kolejnym już, potem zapakować się i ruszyć dalej.
Ach! Dziś w Pageri był wiec wyborczy. Za tydzień wybory. Wszyscy biegają i pokrzykują SMLM – Oye! Są czapeczki, chorągiewki, koszulki. Wszyscy noszą około-wyborcze ubrania. Jak to prosto w Afryce przekonać kogoś, żeby cie poparł. Wystarczy że dasz mu koszulkę, on ją chętnie założy i z dumą będzie nosił aż do przyszłorocznego referendum.
Tuż za wioską jest piękny kościółek, ceglany, który niestety uległ drobnemu zniszczeniu - nie ma dachu. Ale teraz nad ołtarzem jest daszek z trawki, są ławeczki z bambusa, jest cień od drzew które noszą swoje korony dumnie nad kościołem. Widać, że to miejsce modlitw. Nie budynek.
Ruszamy dalej. Jedziemy sobie. Jest super. Słońce tak przypiekło mi plecy, ze nie mogę nawet drgnąć łopatką, żeby nie poczuć jak szew na bluzce orze me plecy.
Ale! Co to! Land Cruiser! Niebieski! Za kierownicą znajomy ryj! Maciek Trawka powrócił zza grobu (żeby mnie odebrać z Nimule, co bym mogła tyrać dalej na rzecz mej firmy wspaniałej). O jak cudownie. Maciek ma zimną wodę w aucie! I piwo. I colę. I whisky. Jestem w niebie.
Znajomym hasłem „pierdole, nie robię” witam Maćka, pakując mu do auta moje sakwy i rower. Sorrunia kochani, ale ja jednak nie jestem ani Robert Korzeniowski ani Armstrong ten od raka prostaty. Ja jestem Kiwi bez kondycji. Dalej jadę autem. Dość już tej drogi pod górę. I tak 125 km przejechałam na rowerze w ciągu 3 dni. Taka jestem z siebie dumna, że aż strach.
Trawa ma jeszcze jakiegoś kapelana na pokładzie. Podrzucamy gościa gdzieś tam i czekamy na chłopaków przy pierwszej większej górce. Do Nimule jeszcz ok. 25 km. Od teraz wszystkie podjazdy są łatwiejsze – Pająk chwyta się auta z lewa, Zbychu z prawa, albo na odwrót i jedziemy pod górę. Jest ogień! Podjazd rowerem pod górę z prędkością 20-23 km/h. SZOK!
Jedziemy i jedziemy. Robimy zdjęcia, podajemy chłopakom napoje kondycyjne przez okno (whisky z colą wymieszane w colowej butelce), jest ubaw po pachy. Ja w końcu wskakuję na dach, żeby postrzelać foty psoty rowerzystom, co oszukują.
Prawie zmierzcha. Jesteśmy w najwyższym już punkcie. Stąd zjazd do Nimule. 6 kilometrów ciągle w dół. I to ostro w dół. W dole Nil płynie leniwie. Mój ulubiony sudański kawałek Nilu. Jak w wielkiej kołysce, buja się z prawa na lewo, zakrętami. Piwko oczywiście jest robione. Bo grzechem byłoby nie napić się piwa w Wielkanoc o pięknym zachodzie słońca, który oblewa złotem drzewa na sąsiednim wzgórzu, tak, że wyglądają jak gorejące krzewy. Biblijnie dość. W końcu to Wielkanoc.
Wsiadam z powrotem na rower i jedziemy z góry. Jest coraz ciemniej. Jest coraz szybciej. Wielkie kamory wystają z drogi, trzeba uważać co by się nie zabić. Aaaaaa! Jest rewelacyjnie. Spotykamy krowę przy drodze, jedziemy dalej. Jest już miasto. Jest super. Jest hotel. W nim prąd. Jest zimne piwo. JEST PRYSZNIC! Będę żyła. A potem jeszcze okazuje się, że mam wielkie podwójne łóżko. I tylko niestety musze je dzielić z jakimś innym białasem. Ale spoko. Będę żyła. Trawa powinien również przetrwać.
Siadamy sobie w hotelowej restauracji, sączymy browary. Kelnerka po godzinie oczekiwania na 4 zimne piwa przynosi ich 5. Lekko nie wiemy o co kaman. Spijamy whisky. Pleciemy bzdury. Wspominamy much tse-tse. Aż tu nagle Zbych wyciąga niczym asa z rękawa – woreczek. Woreczek pełen wódki/ginu/whisky albowiem woreczek Waragi (a w Ugandzie jest to każdy z wysoko-procentowych alkoholi). Smak ananasowy. Lejemy do szklanki. Jest żółtawy. Wali spirytusem pomieszanym z plastikiem, plastikiem ananasowym i odrobiną wody. Chłopcy próbują pierwsi. Ja nieśmiało maczam usta. Syf dokumentny. Ale nie należy gardzić, bo kosztował jednego jedynego funta sudańskiego. 1,30 PLN. 120 ml alkoholu 40%. Tanioszka.
Nie wytrzymuję już w tym brudzie i syfie, który wiozę ze sobą od Torit. Idę pod prysznic. Staję na jasnych kafelkach (nie mam japonek i zastanawiam się przez chwilę jakie pieczarki urosną mi na stopach, ale co tam, moje ciało nie będzie śmierdzieć spoconą wędzonką). Pierwsze krople spadają na moją głowę, woda spływa po jasnych kafelkach. Kolor brunatny. Z Nilu, myślę sobie. Chwytam mydło, szoruje wszystkie zakamarki, spłukuję. Stoję tak jeszcze chwilę. Woda jakoś szokująco czysta, krystaliczna niemalże. To nie Nil był. To ja. Ten brud. To mój. A teraz – jak cudownie być czystą!
Siedzimy i gadamy dalej. O tym jak się biliśmy w młodości. Jak to dotarliśmy do Opola zamiast do Krakowa, o pierdołach wszelakich. Zbychu odpada jako pierwszy. Gaśnie generator, zapadłaby cisza, gdyby nie to, że jakieś dźwięki dochodzą zza płota. Trawa idzie spać. Siedzimy jeszcze chwilę, po czym uświadamiam sobie, że te dźwięki zza płota to muzyka z głośnika, pytam więc uroczej Pani właścicielki, z którą tańczyłam kilkadziesiąt minut wcześniej (szałową kieckę miała poza tym), skąd te dźwięki. Disco House – odpowiada Pani Manager. Kilka szybko wymienionych spojrzeń i już lecimy na dicho. Ja i pan Lider. Tam impreza na całego. Setki ludzi, upał jak w saunie, przepocone powietrze, zapach setek tańczących ciał. O godzinie 5.00 rano wracamy i padamy na twarz. Wielkanocnej niedzieli koniec w końcu.
czwartek, 15 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz