Szanowni Państwo!
Oto pierwsze zdjęcia z naszej cudownej wycieczki do Ugandy i Rwandy. Proszę spojrzeć tutaj:
Uganda i Rwanda
Dziękujemy!
Redakcja :P
sobota, 26 grudnia 2009
sobota, 12 grudnia 2009
Marzenia o powrocie do najkorzenniejszych korzeni
Są takie miejsca gdzie zatrzymał się czas. W Afryce takich miejsc jest więcej niż tych, w których czas lokalny nadąża za zachodnimi kalendarzami itp. Najlepiej ilustrują to drogi, a raczej bezdroża, którymi pokryty jest czarny ląd. Acha! Od razu zaznaczam że czarny ląd jest w większości beżowy lub czerwonawo-brunatny. Czarny ląd to tylko w Europie i paru innych miejscach, tam gdzie czarnoziemy.
Także po przydługim wstępie, przechodzę do rzeczy. W najbliższych dniach wyruszam na kolejną podróż życia. Do Ugandy i Rwandy.
Uganda malowniczo przedstawiona została w filmie Ostatni Król Szkocji, Rwanda zaś znana jest wszystkim ze wzajemnej miłości plemion Tutsi i Hutu.
Nasza podróż ma na celu położenie kresu wszelkim tego rodzaju bzdurnym wspomnieniom i zakotwiczonym przesądom. Czy innym stereotypom.
22.12.2009 wyruszamy w naszą podróż z Juby (w Sudanie) i planujemy dotrzeć do Kampali (stolicy Ugandy), gdzie dokonamy tak zwanej „kimki” za parę Ugandyjskich Szylingów, wciągniemy jakąś tilapię, rybę znaczy bo Kampala leży prawie tuż nad samym jeziorem Wiktorii (o którym niededukowane dzieci mogą poczytać na Wikipedii. Jezioro Wiktorii jest GREAT!) i ruszymy potem dalej.
A teraz część drogowa. Otóż odległość dzieląca Jubę i Kampalę to w linii prostej 400 km. Z zakrętami, niech będzie 500. Na jednym baku wielki Land Cruiser z napędem na wszystkie koła jakie ma jest w stanie na lajciku dojechać do Kampali.
400 kilometrów. Odległość dzieląca Warszawę od... Zakopanego? Jeśli wszystko pójdzie dobrze w ciągu 15 godzin powinniśmy znaleźć się u celu. No pod warunkiem, że nie spotkają nas po drodze jakieś czadowe przygody i inne straże graniczne, przygraniczne lub bezgraniczne. Szczególnie w Sudanie :) Jednym słowem 100 km na 3 godziny. 30 km na godzinę, a dokładnie 33.
A wszystko to dzięki pięknym plenerom, nieprzejednanej naturze, wielkim starym mahoniowym i teakowym drzewom, akacjom rosnącym na pustych polanach, pięknym wzgórzom, rzece Nil i innym katastrofom, które przydarzyły się afrykańskim autostradom.
I właśnie za to Afryka jest najwspanialsza. Bo się nie dała zabetonować. Wszystkim więc tym, którzy chcieliby doświadczyć tego, co nigdzie indziej doświadczyć nikomu nie będzie dane – sugeruję czym prędzej.
Bo nawet w Jubie zaczął pojawiać się asfalt na ulicach…
Także po przydługim wstępie, przechodzę do rzeczy. W najbliższych dniach wyruszam na kolejną podróż życia. Do Ugandy i Rwandy.
Uganda malowniczo przedstawiona została w filmie Ostatni Król Szkocji, Rwanda zaś znana jest wszystkim ze wzajemnej miłości plemion Tutsi i Hutu.
Nasza podróż ma na celu położenie kresu wszelkim tego rodzaju bzdurnym wspomnieniom i zakotwiczonym przesądom. Czy innym stereotypom.
22.12.2009 wyruszamy w naszą podróż z Juby (w Sudanie) i planujemy dotrzeć do Kampali (stolicy Ugandy), gdzie dokonamy tak zwanej „kimki” za parę Ugandyjskich Szylingów, wciągniemy jakąś tilapię, rybę znaczy bo Kampala leży prawie tuż nad samym jeziorem Wiktorii (o którym niededukowane dzieci mogą poczytać na Wikipedii. Jezioro Wiktorii jest GREAT!) i ruszymy potem dalej.
A teraz część drogowa. Otóż odległość dzieląca Jubę i Kampalę to w linii prostej 400 km. Z zakrętami, niech będzie 500. Na jednym baku wielki Land Cruiser z napędem na wszystkie koła jakie ma jest w stanie na lajciku dojechać do Kampali.
400 kilometrów. Odległość dzieląca Warszawę od... Zakopanego? Jeśli wszystko pójdzie dobrze w ciągu 15 godzin powinniśmy znaleźć się u celu. No pod warunkiem, że nie spotkają nas po drodze jakieś czadowe przygody i inne straże graniczne, przygraniczne lub bezgraniczne. Szczególnie w Sudanie :) Jednym słowem 100 km na 3 godziny. 30 km na godzinę, a dokładnie 33.
A wszystko to dzięki pięknym plenerom, nieprzejednanej naturze, wielkim starym mahoniowym i teakowym drzewom, akacjom rosnącym na pustych polanach, pięknym wzgórzom, rzece Nil i innym katastrofom, które przydarzyły się afrykańskim autostradom.
I właśnie za to Afryka jest najwspanialsza. Bo się nie dała zabetonować. Wszystkim więc tym, którzy chcieliby doświadczyć tego, co nigdzie indziej doświadczyć nikomu nie będzie dane – sugeruję czym prędzej.
Bo nawet w Jubie zaczął pojawiać się asfalt na ulicach…
Juba, Juba – One year in Juba
I tym magicznym sposobem upłynął rok od dnia, w którym po raz pierwszy postawiłam swoje białe stopy na tym spieczonym słońcem czarnym lądzie.
Juba nie zmieniła się jakoś przesadnie, choć powierzchowne zmiany widoczne są z dnia na dzień. Długość asfaltowych ulic i dróg rośnie w tempie, którego Polska mogłaby pozazdrościć (i to nie tylko w ujęciu procentowym względem tego co było tu rok temu, także w bezwzględnych wartościach jakimi są kilometry). Sklepy z alkoholem i bez alkoholu wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawił się nawet drugi supermarket, w którym są sery! YEY!
Ale nadal jest to zapomniane przez świat miejsce, które krzyczy tylko i wyłącznie przez dwa okna – Chartum i Nairobi. A przecież na te okna nikt i tak uwagi nie zwraca.
Jak przyjechałam tu rok temu – nasz plac budowy to była ogrodzona siatką dziura pod fundamenty. Teraz w tej dziurze stanął 6 piętrowy budynek, który lada moment zaczniemy dekorować od wewnątrz.
Kiedy przyjechałam tu rok temu, miałam naiwną wiarę, że nie będę pisać rocznicowego wpisu z okazji kontynuacji budowy tego samego budynku. O głupia ja!
Ten rok to była droga przez wszelkie pułapki i chwyty poniżej pasa, wędrówka poprzez piękne momenty szczęśliwych zakończeń wielkich kryzysów. To wieczory pod krytym słomą daszkiem naszego „parasola” na Kampie przy piwku lub ulubionej whisky. To poranki w namiocie, z którego upalne słońce wygania najleniwszych. To sobotnie imprezy, nowi ludzie, starzy ludzie, ciągle ci sami ludzie… Często do znudzenia. Czasem asekurująco przewidywalni.
Rok dziwnych przygód międzyludzkich. To był rok nauki kultury arabskiej i islamu. Otworzył oczy mi bardzo! Nie wierzę już dzisiaj w terrorystów i innych 911. Nie wierzę w USA. W propagandę też nie wierzę.
To był rok w czasie którego zgubiłam siebie zupełnie po to, żeby znaleźć się na nowo.
Inną już, jakby odkształconą przez upał, kurz, znój i trud. Przez wszystkie łzy wylane z bezsilności.
Rok uśmiechu nad wszystkim czego dokonałam. Rok – w postępie geometrycznym, 10 stopni do góry, podróż w kosmos. Zupełnie inny świat.
Aż ciężko sformułować myśli…
Juba nie zmieniła się jakoś przesadnie, choć powierzchowne zmiany widoczne są z dnia na dzień. Długość asfaltowych ulic i dróg rośnie w tempie, którego Polska mogłaby pozazdrościć (i to nie tylko w ujęciu procentowym względem tego co było tu rok temu, także w bezwzględnych wartościach jakimi są kilometry). Sklepy z alkoholem i bez alkoholu wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawił się nawet drugi supermarket, w którym są sery! YEY!
Ale nadal jest to zapomniane przez świat miejsce, które krzyczy tylko i wyłącznie przez dwa okna – Chartum i Nairobi. A przecież na te okna nikt i tak uwagi nie zwraca.
Jak przyjechałam tu rok temu – nasz plac budowy to była ogrodzona siatką dziura pod fundamenty. Teraz w tej dziurze stanął 6 piętrowy budynek, który lada moment zaczniemy dekorować od wewnątrz.
Kiedy przyjechałam tu rok temu, miałam naiwną wiarę, że nie będę pisać rocznicowego wpisu z okazji kontynuacji budowy tego samego budynku. O głupia ja!
Ten rok to była droga przez wszelkie pułapki i chwyty poniżej pasa, wędrówka poprzez piękne momenty szczęśliwych zakończeń wielkich kryzysów. To wieczory pod krytym słomą daszkiem naszego „parasola” na Kampie przy piwku lub ulubionej whisky. To poranki w namiocie, z którego upalne słońce wygania najleniwszych. To sobotnie imprezy, nowi ludzie, starzy ludzie, ciągle ci sami ludzie… Często do znudzenia. Czasem asekurująco przewidywalni.
Rok dziwnych przygód międzyludzkich. To był rok nauki kultury arabskiej i islamu. Otworzył oczy mi bardzo! Nie wierzę już dzisiaj w terrorystów i innych 911. Nie wierzę w USA. W propagandę też nie wierzę.
To był rok w czasie którego zgubiłam siebie zupełnie po to, żeby znaleźć się na nowo.
Inną już, jakby odkształconą przez upał, kurz, znój i trud. Przez wszystkie łzy wylane z bezsilności.
Rok uśmiechu nad wszystkim czego dokonałam. Rok – w postępie geometrycznym, 10 stopni do góry, podróż w kosmos. Zupełnie inny świat.
Aż ciężko sformułować myśli…
piątek, 4 grudnia 2009
Pomóżmy Masajom na Święta!
Drodzy,
Jak niektórzy z was wiedzą, podczas mojego pobytu w Kenii, w miejscowości Maji Moto, w pięknej krainie Masajów, postanowiłam wspierać edukację pewnego młodego Masaja - Simata.
Poruszylam niebo i ziemię, odwołałam sie do waszych najbardziej humanitarnych instynktów i tym magicznym sposobem, kilka dni temu Simat zakończył swój pierwszy rok nauki. Udało mu się być 2 spośród 43 chłopaków uczących się w jego grupie. Odwalił kawał dobrej roboty! A my mu to umożliwiliśmy!
Przed Simatem kolejny rok. Ale nie w tej sprawie do was piszę.
W tym roku Afryka jest pod wpływem El Nino (takiego zjawiska klimatycznego), ktory powoduje, ze w niektorych częściach kontynentu obserwuje się za duzo deszczu (jak w Jubie, w ktorej mimo tego, ze pora sucha miała sie zaczac miesiac temu, nadal pada tu codziennie), a w innyc miejscach, kropla deszczu nie spadła od lutego. Prawie rok.
Tak jest w Maji Moto, do ktorego Simat wrocił na przerwę świąteczną, i zobaczył coś co w krótkich słowach wyraził: 'Kiwi, all animals are dying, people are starving. There is nothing".
Postanowiłam więc napisać do was - może znów wykażecie się ludzkim odruchem. Nie oczekuję wiele. Pomóżcie. Chociaż 20 PLN.
Zdaję sobie sprawę, z tego, że to dla was obcy ludzie. Ale może warto pomóc im z okazji świąt. Żeby nie byli głodni...
Ładnie was proszę!
Jesli chcecie pomóc, przelewajcie proszę kasę na moje konto:
mBank: 21 1140 2004 0000 3102 4398 4521
Edyta Kijewska
ul. Modrzewskiego 38
Wolborz
Będę wam wszystkim bardzo wdzięczna. I te ludki też. I będziecie mieli zaliczony dobry uczynek!
Kiwi
PS. A na deser trochę zdjęć z tej pięknej krainy:
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/MasaiMara#/
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/PrzyrodaWMajiMoto#/
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/MajiMotoShopingCenter#/
Jak niektórzy z was wiedzą, podczas mojego pobytu w Kenii, w miejscowości Maji Moto, w pięknej krainie Masajów, postanowiłam wspierać edukację pewnego młodego Masaja - Simata.
Poruszylam niebo i ziemię, odwołałam sie do waszych najbardziej humanitarnych instynktów i tym magicznym sposobem, kilka dni temu Simat zakończył swój pierwszy rok nauki. Udało mu się być 2 spośród 43 chłopaków uczących się w jego grupie. Odwalił kawał dobrej roboty! A my mu to umożliwiliśmy!
Przed Simatem kolejny rok. Ale nie w tej sprawie do was piszę.
W tym roku Afryka jest pod wpływem El Nino (takiego zjawiska klimatycznego), ktory powoduje, ze w niektorych częściach kontynentu obserwuje się za duzo deszczu (jak w Jubie, w ktorej mimo tego, ze pora sucha miała sie zaczac miesiac temu, nadal pada tu codziennie), a w innyc miejscach, kropla deszczu nie spadła od lutego. Prawie rok.
Tak jest w Maji Moto, do ktorego Simat wrocił na przerwę świąteczną, i zobaczył coś co w krótkich słowach wyraził: 'Kiwi, all animals are dying, people are starving. There is nothing".
Postanowiłam więc napisać do was - może znów wykażecie się ludzkim odruchem. Nie oczekuję wiele. Pomóżcie. Chociaż 20 PLN.
Zdaję sobie sprawę, z tego, że to dla was obcy ludzie. Ale może warto pomóc im z okazji świąt. Żeby nie byli głodni...
Ładnie was proszę!
Jesli chcecie pomóc, przelewajcie proszę kasę na moje konto:
mBank: 21 1140 2004 0000 3102 4398 4521
Edyta Kijewska
ul. Modrzewskiego 38
Wolborz
Będę wam wszystkim bardzo wdzięczna. I te ludki też. I będziecie mieli zaliczony dobry uczynek!
Kiwi
PS. A na deser trochę zdjęć z tej pięknej krainy:
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/MasaiMara#/
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/PrzyrodaWMajiMoto#/
http://picasaweb.google.pl/ekijewska/MajiMotoShopingCenter#/
poniedziałek, 19 października 2009
Wielkie Azjatyckie Rozczarowanie
Zanim napiszę o Bali (które jest pięknym miejscem), musze wypluć z siebie gorycz rozczarowania Tajlandią, a właściwie Bangkokiem (bo tylko tyle widziałam).
1. Lotnisko
Piękne, czyste, pełne towarów itp. A jednak taki bałagan jak rzadko. Nikt nic nie wie, nie ma tablic informacyjnych, o tym, że musisz mieć jakiś wypełniony papierek, dowiadujesz się dopiero jak stoisz twarzą w twarz z urzędnikiem imigracyjnym, a wtedy okazuje się, że musisz wrócić 1,5 km wcześniej i tam pobrać jakiś wniosek. Potem jeszcze znaleźć budkę żeby zrobić sobie zdjęcie, ale do tego potrzebne Ci są Bahty, których też trzeba poszukać. I jeszcze ten angielski. African-English jest super-mega czytelny, nawet w wykonaniu Hemana (naszego sepleniącego mechanika), w porównaniu do tego co wydobywa się z ust Tajów.
Juba International Petrol Station jest bardziej przejrzysta, a jak nie jest, to Cie uśmiechnięty murzynek za łapę weźmie i zaprowadzi z kąta w kąt. Nairobi Jomo Kenyata jest super zorganizowany w porównaniu do Suri-sruri Bangkok.
2. Piękne Tajki
Może ja po prostu nie patrzyłam gdzie powinnam, ale nie widziałam pięknych Tajek. Najładniejszy egzemplarz powitał mnie w biurze zaginionego bagażu, choć nie była to piękność powalająca. W Tajlandii widać dobrobyt, kobiety puchną! Małe azjatyckie kulki… Fle! Ładniejsze Azjatki (i płynniej mówiące po Angielsku) widziałam w Dubaju, nie wspominając o kilku niezłych indonezyjskich sztukach na Bali. Ale jak dowiedziałam się od znajomego bywalca – nie muszą być piękne ani płynnie mówić po Angielsku, ich usta stworzone są bowiem do obsługi turystów w sposób zdecydowanie bardziej erotyczny. I to byłoby smutne podsumowanie Tajek.
3. Turystyczne atrakcje
Zacznę od Grand Palace i Szmaragdowego Buddy.
Czy byliście kiedyś w niedzielne popołudnie w super markecie? Pełno ludzi! No to mniej więcej tak wygląda Grand Palace. Wszędzie tłumy, wszędzie flesze, wszędzie ludzie. Nawet w tej biednej świątyni z tym buddą, turyści (głownie azjatyccy, ale europejczycy im nie ustępują), stoją sobie i gadają w najlepsze. Ja wiem, że może ten buddyzm nie wygląda dla aroganckich chrześcijan jakoś bardzo poważnie, ale żeby w kościele gadać w najlepsze? No i flesze, kamery, bajery, mimo wielkiego znaku – NO PHOTO!.
Rozbrajające zbeszczeszczenie.
Dodam jeszcze, że jest to okraszone nacjonalistyczną dyskryminacją – osobne wejścia dla Tajów, osobne półki na buty dla Tajów, brak opłat dla Tajów. Jak jesteś z Tajlandii, to właź. Jak jesteś turystą (choć w sumie Tajscy turyści chyba też występują), to dawaj kasę.
Wszystkie te budowle jednakowoż piękne, cudownie opływające złotem, bogate, ale wszystko to jakoś wyzute z tej świątynnej atmosfery.
Flee…
4. Khao San i Ping-Pong-Show
No proszę Państwa! Khao San miało być piękne! Pierwszego wieczoru udałam się właśnie tam. A tam kicz, tandeta, białasy z plecakami i ogólny wrzask i wrzawa. Może ja już się starzeję, ale jakby tak mnie to wszystko rozczarowało.
W ogóle to Bangkok jest takim jakimś chorym połączeniem tego wszystkiego co tandetne, brudne i podejrzane w Trzecim Swiecie, z tym wszystkim co jest wynikiem ryczącej industrializacji i urbanizacji w Europie. Na straganach tandeta, syf i bałagan. Tu i ówdzie śmierdzi. A wszystko to w światłach neonów do dźwięków amerykańskiego popu, ryczących z okolicznych barów. Nie wspominając o wszechobecnym smogu.
No i ta taniość – powiedziałabym, że tak tanio jak w Warszawie…
Ping-Pong – kolejny zawód, płacz i zgrzytanie zębów. Nawet nie chcę wspominać tego co widziałam. Ponieważ nie chciałam oglądać starzyzny, widziałam dzieci, robiące paskudne rzeczy. Wszystko to w towarzystwie prawie pedofilskich par – starych europejskich dziadów i tajskich młódek, rozkładających nogi i układających usta w sposób dość jednoznaczny.
A wszystko to okraszone transwestytami.
Chyba za dużo jak dla mnie…
5. Chinatown
To już jest w ogóle kicha sezonu. Dla tych, którzy nie wiedzą jak wygląda Chinatown w Bangkoku, zachęcam do odwiedzenia wielkich hal w Tuszynie koło Łodzi. Ten sam poziom kiczu. Tak samo tłoczno i na szczęście mniejszy upał.
Filmów się za dużo na oglądałam i chyba miałam zbyt wielkie oczekiwania…
6. Zakupy
Nie kupowałam bajerów na Bali, bo uznałam, że kupie w Bangkoku… Błąd… Wielki Błąd… W sklepach to co w Polsce, po co najmniej Polskich cenach, na straganach kicz, tandeta, syf i kadzidełka.
A teraz 3 POZYTYWY
W całym tym przemierzaniu Bangkoku było tylko kilka przyjemnych rzeczy.
First Class Cinema – poszłam do kina na Law Abiding Citizen, zapłaciłam 500 Bahtów i w najprzyjemniejszy dotychczas sposób obejrzałam sobie film. W wielkim rozkladanym miekkim fotelu, z cola w szklance i nieustajaco dosypywanym pop-cornem. I poczestunkiem przed seansem.
Noodles – mniam! Bardzo dobre tajskie kluchy! W przeciwieństwie do Shabu-Shabu, na które poszłam z ciekawości i trafiłam do jakieś fabryki z taśmociągiem jedzenia i taśmociągiem klientów, w której dostajesz LIMIT czasowy na stolik. Jadłam krócej niż limit, ale niesmak pozostał…
Siam Square – miejsce fajne na szoping, bo jest tu sporo fajnych butików jakiś pokręconych projektantów. Nie masówka, nie stragany. Ciekawe miejsce.
No i to tyle.
Tajlandia SUX!
1. Lotnisko
Piękne, czyste, pełne towarów itp. A jednak taki bałagan jak rzadko. Nikt nic nie wie, nie ma tablic informacyjnych, o tym, że musisz mieć jakiś wypełniony papierek, dowiadujesz się dopiero jak stoisz twarzą w twarz z urzędnikiem imigracyjnym, a wtedy okazuje się, że musisz wrócić 1,5 km wcześniej i tam pobrać jakiś wniosek. Potem jeszcze znaleźć budkę żeby zrobić sobie zdjęcie, ale do tego potrzebne Ci są Bahty, których też trzeba poszukać. I jeszcze ten angielski. African-English jest super-mega czytelny, nawet w wykonaniu Hemana (naszego sepleniącego mechanika), w porównaniu do tego co wydobywa się z ust Tajów.
Juba International Petrol Station jest bardziej przejrzysta, a jak nie jest, to Cie uśmiechnięty murzynek za łapę weźmie i zaprowadzi z kąta w kąt. Nairobi Jomo Kenyata jest super zorganizowany w porównaniu do Suri-sruri Bangkok.
2. Piękne Tajki
Może ja po prostu nie patrzyłam gdzie powinnam, ale nie widziałam pięknych Tajek. Najładniejszy egzemplarz powitał mnie w biurze zaginionego bagażu, choć nie była to piękność powalająca. W Tajlandii widać dobrobyt, kobiety puchną! Małe azjatyckie kulki… Fle! Ładniejsze Azjatki (i płynniej mówiące po Angielsku) widziałam w Dubaju, nie wspominając o kilku niezłych indonezyjskich sztukach na Bali. Ale jak dowiedziałam się od znajomego bywalca – nie muszą być piękne ani płynnie mówić po Angielsku, ich usta stworzone są bowiem do obsługi turystów w sposób zdecydowanie bardziej erotyczny. I to byłoby smutne podsumowanie Tajek.
3. Turystyczne atrakcje
Zacznę od Grand Palace i Szmaragdowego Buddy.
Czy byliście kiedyś w niedzielne popołudnie w super markecie? Pełno ludzi! No to mniej więcej tak wygląda Grand Palace. Wszędzie tłumy, wszędzie flesze, wszędzie ludzie. Nawet w tej biednej świątyni z tym buddą, turyści (głownie azjatyccy, ale europejczycy im nie ustępują), stoją sobie i gadają w najlepsze. Ja wiem, że może ten buddyzm nie wygląda dla aroganckich chrześcijan jakoś bardzo poważnie, ale żeby w kościele gadać w najlepsze? No i flesze, kamery, bajery, mimo wielkiego znaku – NO PHOTO!.
Rozbrajające zbeszczeszczenie.
Dodam jeszcze, że jest to okraszone nacjonalistyczną dyskryminacją – osobne wejścia dla Tajów, osobne półki na buty dla Tajów, brak opłat dla Tajów. Jak jesteś z Tajlandii, to właź. Jak jesteś turystą (choć w sumie Tajscy turyści chyba też występują), to dawaj kasę.
Wszystkie te budowle jednakowoż piękne, cudownie opływające złotem, bogate, ale wszystko to jakoś wyzute z tej świątynnej atmosfery.
Flee…
4. Khao San i Ping-Pong-Show
No proszę Państwa! Khao San miało być piękne! Pierwszego wieczoru udałam się właśnie tam. A tam kicz, tandeta, białasy z plecakami i ogólny wrzask i wrzawa. Może ja już się starzeję, ale jakby tak mnie to wszystko rozczarowało.
W ogóle to Bangkok jest takim jakimś chorym połączeniem tego wszystkiego co tandetne, brudne i podejrzane w Trzecim Swiecie, z tym wszystkim co jest wynikiem ryczącej industrializacji i urbanizacji w Europie. Na straganach tandeta, syf i bałagan. Tu i ówdzie śmierdzi. A wszystko to w światłach neonów do dźwięków amerykańskiego popu, ryczących z okolicznych barów. Nie wspominając o wszechobecnym smogu.
No i ta taniość – powiedziałabym, że tak tanio jak w Warszawie…
Ping-Pong – kolejny zawód, płacz i zgrzytanie zębów. Nawet nie chcę wspominać tego co widziałam. Ponieważ nie chciałam oglądać starzyzny, widziałam dzieci, robiące paskudne rzeczy. Wszystko to w towarzystwie prawie pedofilskich par – starych europejskich dziadów i tajskich młódek, rozkładających nogi i układających usta w sposób dość jednoznaczny.
A wszystko to okraszone transwestytami.
Chyba za dużo jak dla mnie…
5. Chinatown
To już jest w ogóle kicha sezonu. Dla tych, którzy nie wiedzą jak wygląda Chinatown w Bangkoku, zachęcam do odwiedzenia wielkich hal w Tuszynie koło Łodzi. Ten sam poziom kiczu. Tak samo tłoczno i na szczęście mniejszy upał.
Filmów się za dużo na oglądałam i chyba miałam zbyt wielkie oczekiwania…
6. Zakupy
Nie kupowałam bajerów na Bali, bo uznałam, że kupie w Bangkoku… Błąd… Wielki Błąd… W sklepach to co w Polsce, po co najmniej Polskich cenach, na straganach kicz, tandeta, syf i kadzidełka.
A teraz 3 POZYTYWY
W całym tym przemierzaniu Bangkoku było tylko kilka przyjemnych rzeczy.
First Class Cinema – poszłam do kina na Law Abiding Citizen, zapłaciłam 500 Bahtów i w najprzyjemniejszy dotychczas sposób obejrzałam sobie film. W wielkim rozkladanym miekkim fotelu, z cola w szklance i nieustajaco dosypywanym pop-cornem. I poczestunkiem przed seansem.
Noodles – mniam! Bardzo dobre tajskie kluchy! W przeciwieństwie do Shabu-Shabu, na które poszłam z ciekawości i trafiłam do jakieś fabryki z taśmociągiem jedzenia i taśmociągiem klientów, w której dostajesz LIMIT czasowy na stolik. Jadłam krócej niż limit, ale niesmak pozostał…
Siam Square – miejsce fajne na szoping, bo jest tu sporo fajnych butików jakiś pokręconych projektantów. Nie masówka, nie stragany. Ciekawe miejsce.
No i to tyle.
Tajlandia SUX!
Kiwi w podróży - cz.2
W Bibii jemy kolację. Ja byłam już głodna mniej więcej w połowie drogi, nie wspominając o trójce głodomorów na tylnim siedzeniu. Peter (Ugandyjczyk), nalegał na dojechanie do Ugandy bo tam sprzedają ponadczasowe i nieporównywalne smakowo matoke – czyli zielone banany ugotowane tak, ze smakują jak ziemniaki. Pick-up odjeżdża, a my jemy. Ja wzięłam ryż po tym jak zobaczyłam jak prezentują się frytki oraz matoke. Ryż zobaczyłam dopiero na talerzu i byłam lekko przerażona, ale generalnie posiłek był regenerujący i całkiem smaczny.
Juba tak mnie rozpuściła pod względem jakości miejsc w których jadam, że zapomniałam już jak wygląda normalne miejsce, w którym spożywa się posiłki. Maurice w Nimule powiedział, że po drugiej stronie w Bibii jest mnóstwo sklepów i knajpek, więc ja głupia łudziłam się, że będzie to full wypas zachód. Oczywiście nie był. Ale full wypas jak na okolicę – bez wątpienia. Wciągneliśmy więc nasze kurczaki i inne banany na tradycyjnych plastikowych krzesełkach, przy za małym i za niskim drewnianym stoliku, na werandzie baru ogrodzonej bambusowym płotkiem, pod pięknie rozgwieżdżonym niebem.
Ruszyliśmy dalej, prowadząc nasze dyskusję o równouprawnieniu kobiet, poligamii i równoznacznej z kurestwem poliandrii a także o zwyczajach lokalnych, takich jak na przykład kanibalizm wśród niektórych ugandyjskich plemion, czy rzucanie na ludzi czarów pozwalających wykorzystywać ich do pracy bez ich świadomości (chciałam, żeby mnie chłopaki wysłali na szkolenie w zakresie rzucania tych czarów, wtedy znacznie zwiększylibyśmy efektywność pracowników na budowie, albo co najmniej znacznie zmniejszyli koszty robocizny – bo takiemu zaklętemu pracownikowi nie płaci się). Dowiedziałam się jak sprawdzić, czy ktoś jest pod wpływem uroku czy rzeczywiście nie żyje. Uslyszałam o miejscu, w którym kiedyś była wielka tradycyjna świątynia (tym razem w Sudanie), a teraz dzieją się tam straszne rzeczy i nie wolno przejeżdżać przez to miejsce po zmroku. Dowiedziałam się również co spotkało innych niedowiarków mojego pokroju (czyli innych białasów), którzy chcieli się przekonać co tam się dzieje, wzięli więc auto z lokalnym kierowcą i właśnie w tym miejscu wylądowali na drzewie w wypadku samochodowym. Dodam, że kierowca wierzył w te bajery i prawdopodobnie panika go ogarnęła, ale niewątpliwie jest to dowód na to, że nie wolno tam jeździć. Za dnia jest zupełnie bezpiecznie.
Wszystkie te i inne historie o rzucaniu uroków, życzeniu komuś śmierci i przekleństwach, a także o wiedźmach zaklętych w sowy, pada z ust ludzi, którzy podają się za śmiertelnie wierzących chrześcijan i na moje pytanie, czy te wszystkie zabobony nie kłócą się z wiarą chrześcijańską – odpowiadają chórem: Religia to Religia, a Kultura to Kultura. I masz biała babo placek!
W kwestii tej sowy – wiedźmy, to sytuacja była dość ciekawa i wywołała gęsią skórkę na plecach wszystkich. Zaczęło się to wszystko od jednego niefortunnego sowiego egzemplarza, który siedział sobie na drodze i ledwie uniknął przejechania przez nas bo miał słabszy refleks, jak również dlatego, że był wiedźmą, więc Maurice nie zwolnił nawet odrobinę, bo wiedźmy trzeba zabijać, bo wiedźmy są złe. Nie wolno ich zabijać pod postacią ludzi (bo przecież można iść siedzieć), ale pod postacią sowy – jak najbardziej. Sytuacja zagrożenia życia sowy wywołała mój głośny sprzeciw objawiony w postaci „Maurice, nie zabijaj sowy!”. Wtedy to dowiedziałam się o sowiej naturze i jej parszywej roli. Sowa jest bowiem zwiastunem śmierci. Gdy sowa pojawia się gdzieś, należy koniecznie powstrzymać ją przed wydawaniem dźwięków, bo jak zacznie huczeć, to gwarancja 100-procentowa – ktoś umrze.
Nie muszę wspominać rozbawienia, jakie wywołało uświadomienie mi o co kaman z sowami. W najlepsze jednak roześmiana, mówię do chłopaków w 2 rzędzie „No to musicie uważać, bo ostatnio widziałam huczącą sowę na Batch Plancie” (co w języku naszej gumbo-geografii – tuż obok campu pracowników). Z automatu padło pytanie „Kiedy”, na co roześmiana odpowiedziałam „w sobotę”, a następnie rozległ się dźwięk, który oznaczał jednocześnie ulgę, zrozumienie jak i potwierdzenie teorii. W sobotę sowa odwiedziła nasz camp, a w niedzielę Margaret została zastrzelona. Wszystko się zgadza.
Muszę przyznać, że nawet ja przez ułamek sekundy miałam gęsią skórkę na plecach, ale dość szybko mi przeszło.
Chwilę później lunął deszcz. Chłopcy stwierdzili, że Margaret jest już w domu i niebo płacze i inne takie tam. Prawda była taka, że przez całą drogę burza uciekała przed nami, więc w końcu się skropliła, ale mój racjonalny argument został odrzucony przez teorię, że Margaret chciała bezpiecznie dotrzeć do domu i dopiero teraz pada. Rzeczywiście może 2 minuty później zadzwonili krewni Margaret, żeby powiedzieć, że dojechali spokojnie i że teraz już piją herbatę i deszcz właśnie spadł, potwierdzili również teorię moich współpasażerów o interwencji sił zewnętrznych w powstrzymanie deszczu na czas drogi.
Szkoda, że siły zewnętrzne nie wytrzymały jeszcze z godzinę, zanim dotarliśmy do Gulu, bo sceneria w czasie deszczu zrobiła się jak żywcem z horroru. Czarna afrykańska noc (one są najczarniejsze na świecie, bo nie ma żadnych latarni ani innych świateł elektrycznych a świeczka w deszczu ma nieprzejednane tendencje do gaśnięcia), lejący deszcz, ale normalnie walący strumieniami, do tego porywisty wiatr kołyszący palmowymi liśćmi i innymi drzewiastymi formacjami. W charakterze przyprawy – czarne, niewidzialne postacie pojawiające się od czasu do czasu w światłach samochodu, ni stąd ni z owąd. Wszystko to napawające strachem i grozą. Aż tu nagle przejeżdżamy przez jakieś mniejsze, ledwo oświetlone miasteczko. Kilka skazanych na samotność żarówek rozświetla wnętrza sklepików. Jakaś latarnia ledwie świeci za bramą szpitala.
Aż tu nagle pada sformułowanie sezonu: „To miasteczko jest bardzo słynne w Ugandzie” – mówi Maurice, więc pytam „czemu?”, i dowiaduje się, że kilka lat temu w tym szpitalu kilkanaście osób zmarło na Ebolę, w tym lekarz, który pomagał chorym. Dowiaduję się również, że Ebola zdarza się tu tak po prostu. No i jeszcze muchy tse-tse. Przełykam głośno ślinę i mówię tylko do Maurice’a „wrzuć 5-tkę i dodaj gazu!”
W końcu dojeżdżamy do Gulu, szybko ładujemy się do hotelu i uderzamy w kimono. Rano trzeba wstać, kupić kozę i jechać na pogrzeb…
Tak też się dzieje. Następnego dnia wymieniamy waluty obce, kupujemy kozy, herbatę, cukier i inne pierdoły dla rodziny, oraz wieprzowinę (którą zabieramy do Gumbo dla białasów).
Dojeżdżamy do rodzinnego domu Margaret, tam trwają już uroczystości pogrzebowe, objawiające się dużym zgromadzeniem ludzi, rozstawionym przed domem rachitycznym zadaszeniem, wystawioną przed dom trumną. Osoby, która nie umarła śmiercią naturalną, nie można bowiem trzymać w domu. Dowiaduję się również, że dorosłych nie wolno chować przed południem (tylko dzieci), kobiety natomiast chowane są między południem a 15.00, mężczyźni od 15.00 do 18.00 (do zmroku). Im później, tym ważniejsza osoba. Margaret była pochowana po 14.00. Od południa zaczęły się lamenty. Grupa kobiet opłakiwała każde miejsce, w którym Margaret przebywała. I ten płacz nie był taki normalny, naturalny. To było rozdzierające serce i pulsujące w głowie zawodzenie. PO godzinie pękała mi również głowa.
Ze względu na daleką podróż, koło 13.00 wyruszyliśmy w drogę, zostawiając dla żałobników kozy i mały gotówkowy upominek dla sierot po Margaret.
O 21:00 dotarliśmy do Gumba.
Czwartek wieczór… A w sobotę Azja…
Juba tak mnie rozpuściła pod względem jakości miejsc w których jadam, że zapomniałam już jak wygląda normalne miejsce, w którym spożywa się posiłki. Maurice w Nimule powiedział, że po drugiej stronie w Bibii jest mnóstwo sklepów i knajpek, więc ja głupia łudziłam się, że będzie to full wypas zachód. Oczywiście nie był. Ale full wypas jak na okolicę – bez wątpienia. Wciągneliśmy więc nasze kurczaki i inne banany na tradycyjnych plastikowych krzesełkach, przy za małym i za niskim drewnianym stoliku, na werandzie baru ogrodzonej bambusowym płotkiem, pod pięknie rozgwieżdżonym niebem.
Ruszyliśmy dalej, prowadząc nasze dyskusję o równouprawnieniu kobiet, poligamii i równoznacznej z kurestwem poliandrii a także o zwyczajach lokalnych, takich jak na przykład kanibalizm wśród niektórych ugandyjskich plemion, czy rzucanie na ludzi czarów pozwalających wykorzystywać ich do pracy bez ich świadomości (chciałam, żeby mnie chłopaki wysłali na szkolenie w zakresie rzucania tych czarów, wtedy znacznie zwiększylibyśmy efektywność pracowników na budowie, albo co najmniej znacznie zmniejszyli koszty robocizny – bo takiemu zaklętemu pracownikowi nie płaci się). Dowiedziałam się jak sprawdzić, czy ktoś jest pod wpływem uroku czy rzeczywiście nie żyje. Uslyszałam o miejscu, w którym kiedyś była wielka tradycyjna świątynia (tym razem w Sudanie), a teraz dzieją się tam straszne rzeczy i nie wolno przejeżdżać przez to miejsce po zmroku. Dowiedziałam się również co spotkało innych niedowiarków mojego pokroju (czyli innych białasów), którzy chcieli się przekonać co tam się dzieje, wzięli więc auto z lokalnym kierowcą i właśnie w tym miejscu wylądowali na drzewie w wypadku samochodowym. Dodam, że kierowca wierzył w te bajery i prawdopodobnie panika go ogarnęła, ale niewątpliwie jest to dowód na to, że nie wolno tam jeździć. Za dnia jest zupełnie bezpiecznie.
Wszystkie te i inne historie o rzucaniu uroków, życzeniu komuś śmierci i przekleństwach, a także o wiedźmach zaklętych w sowy, pada z ust ludzi, którzy podają się za śmiertelnie wierzących chrześcijan i na moje pytanie, czy te wszystkie zabobony nie kłócą się z wiarą chrześcijańską – odpowiadają chórem: Religia to Religia, a Kultura to Kultura. I masz biała babo placek!
W kwestii tej sowy – wiedźmy, to sytuacja była dość ciekawa i wywołała gęsią skórkę na plecach wszystkich. Zaczęło się to wszystko od jednego niefortunnego sowiego egzemplarza, który siedział sobie na drodze i ledwie uniknął przejechania przez nas bo miał słabszy refleks, jak również dlatego, że był wiedźmą, więc Maurice nie zwolnił nawet odrobinę, bo wiedźmy trzeba zabijać, bo wiedźmy są złe. Nie wolno ich zabijać pod postacią ludzi (bo przecież można iść siedzieć), ale pod postacią sowy – jak najbardziej. Sytuacja zagrożenia życia sowy wywołała mój głośny sprzeciw objawiony w postaci „Maurice, nie zabijaj sowy!”. Wtedy to dowiedziałam się o sowiej naturze i jej parszywej roli. Sowa jest bowiem zwiastunem śmierci. Gdy sowa pojawia się gdzieś, należy koniecznie powstrzymać ją przed wydawaniem dźwięków, bo jak zacznie huczeć, to gwarancja 100-procentowa – ktoś umrze.
Nie muszę wspominać rozbawienia, jakie wywołało uświadomienie mi o co kaman z sowami. W najlepsze jednak roześmiana, mówię do chłopaków w 2 rzędzie „No to musicie uważać, bo ostatnio widziałam huczącą sowę na Batch Plancie” (co w języku naszej gumbo-geografii – tuż obok campu pracowników). Z automatu padło pytanie „Kiedy”, na co roześmiana odpowiedziałam „w sobotę”, a następnie rozległ się dźwięk, który oznaczał jednocześnie ulgę, zrozumienie jak i potwierdzenie teorii. W sobotę sowa odwiedziła nasz camp, a w niedzielę Margaret została zastrzelona. Wszystko się zgadza.
Muszę przyznać, że nawet ja przez ułamek sekundy miałam gęsią skórkę na plecach, ale dość szybko mi przeszło.
Chwilę później lunął deszcz. Chłopcy stwierdzili, że Margaret jest już w domu i niebo płacze i inne takie tam. Prawda była taka, że przez całą drogę burza uciekała przed nami, więc w końcu się skropliła, ale mój racjonalny argument został odrzucony przez teorię, że Margaret chciała bezpiecznie dotrzeć do domu i dopiero teraz pada. Rzeczywiście może 2 minuty później zadzwonili krewni Margaret, żeby powiedzieć, że dojechali spokojnie i że teraz już piją herbatę i deszcz właśnie spadł, potwierdzili również teorię moich współpasażerów o interwencji sił zewnętrznych w powstrzymanie deszczu na czas drogi.
Szkoda, że siły zewnętrzne nie wytrzymały jeszcze z godzinę, zanim dotarliśmy do Gulu, bo sceneria w czasie deszczu zrobiła się jak żywcem z horroru. Czarna afrykańska noc (one są najczarniejsze na świecie, bo nie ma żadnych latarni ani innych świateł elektrycznych a świeczka w deszczu ma nieprzejednane tendencje do gaśnięcia), lejący deszcz, ale normalnie walący strumieniami, do tego porywisty wiatr kołyszący palmowymi liśćmi i innymi drzewiastymi formacjami. W charakterze przyprawy – czarne, niewidzialne postacie pojawiające się od czasu do czasu w światłach samochodu, ni stąd ni z owąd. Wszystko to napawające strachem i grozą. Aż tu nagle przejeżdżamy przez jakieś mniejsze, ledwo oświetlone miasteczko. Kilka skazanych na samotność żarówek rozświetla wnętrza sklepików. Jakaś latarnia ledwie świeci za bramą szpitala.
Aż tu nagle pada sformułowanie sezonu: „To miasteczko jest bardzo słynne w Ugandzie” – mówi Maurice, więc pytam „czemu?”, i dowiaduje się, że kilka lat temu w tym szpitalu kilkanaście osób zmarło na Ebolę, w tym lekarz, który pomagał chorym. Dowiaduję się również, że Ebola zdarza się tu tak po prostu. No i jeszcze muchy tse-tse. Przełykam głośno ślinę i mówię tylko do Maurice’a „wrzuć 5-tkę i dodaj gazu!”
W końcu dojeżdżamy do Gulu, szybko ładujemy się do hotelu i uderzamy w kimono. Rano trzeba wstać, kupić kozę i jechać na pogrzeb…
Tak też się dzieje. Następnego dnia wymieniamy waluty obce, kupujemy kozy, herbatę, cukier i inne pierdoły dla rodziny, oraz wieprzowinę (którą zabieramy do Gumbo dla białasów).
Dojeżdżamy do rodzinnego domu Margaret, tam trwają już uroczystości pogrzebowe, objawiające się dużym zgromadzeniem ludzi, rozstawionym przed domem rachitycznym zadaszeniem, wystawioną przed dom trumną. Osoby, która nie umarła śmiercią naturalną, nie można bowiem trzymać w domu. Dowiaduję się również, że dorosłych nie wolno chować przed południem (tylko dzieci), kobiety natomiast chowane są między południem a 15.00, mężczyźni od 15.00 do 18.00 (do zmroku). Im później, tym ważniejsza osoba. Margaret była pochowana po 14.00. Od południa zaczęły się lamenty. Grupa kobiet opłakiwała każde miejsce, w którym Margaret przebywała. I ten płacz nie był taki normalny, naturalny. To było rozdzierające serce i pulsujące w głowie zawodzenie. PO godzinie pękała mi również głowa.
Ze względu na daleką podróż, koło 13.00 wyruszyliśmy w drogę, zostawiając dla żałobników kozy i mały gotówkowy upominek dla sierot po Margaret.
O 21:00 dotarliśmy do Gumba.
Czwartek wieczór… A w sobotę Azja…
czwartek, 8 października 2009
Kiwi w podróży - cz.1
Moja wielka podróż zaczęła się tydzień wcześniej niż miała.
W poniedziałkowy poranek obudziły mnie wieści o śmierci jednej z naszych pracownic. Margaret, kobieta, która pracowała w kuchni i na Kampie w charakterze gosposi (nie znoszę tego sformułowania), po odłożeniu części swoich wypłat postanowiła otworzyć biznes, który by ją dokapitalizował. Mąż (bo każdy przyjaciel kobiety to jej mąż) zastrzelił ją i odebrał jej pieniądze. Była w 4 miesiącu ciąży.
W środę pojechałam do Ugandy, jako część pogrzebowej reprezentacji składającej się z 3 przedstawicieli „Trzech Narodów” – jak potocznie mówi się o składzie etnicznym moich pracowników budowlanych (choć przecież na budowie pracują jeszcze Etiopczycy i Polacy, ale co tam…) – po jednym z Kenii, Ugandy i Sudanu. Oprócz mnie, w aucie jeszcze nieprzejednany przebywacz trasy Juba-Nimule – Maurice Muki, który każdą dziurę na 180-kilometrowym odcinku zna na pamięć.
Po lunchu (czyli o 13.20) wyjechaliśmy z Juby, za cel mając miejscowość Keyo, 7 km od Gulu, w strone Bibii. Nic wam pewnie te nazwy nie mówią, wiec dodam tylko, że Bibia to ugandyjskie miasteczko graniczne. Po stronie sudańskiej odpowiednikiem Bibii jest Nimule. 180 km przebyliśmy w 4,5 godziny, co biorąc pod uwagę jakość dróg jest nie lada wyczynem.
Przejeżdżaliśmy przez krainę urodzaju. Cały widnokrąg okryty zielonym grubym płaszczem, wszelkiego rodzaju drzewa, „słoniowa trawa”, gdzie-niegdzie kukurydza, przy drodze od czasu do czasu rosły arbuzy, o których ktoś zapomniał. Na co drugim zakręcie miejsce wypalania węgla drzewnego i ustawione elegancko wielkie worki, czekające na transport, który wywiezie węgiel do Juby, przynosząc producentom kilka funtów dochodu.
Co kilka kilometrów mijaliśmy wioski tworzone z grup wybudowanych na planie koła tukulów, przykrytych słomą. Podwórka wokół wysprzątane tak, że wygrzana słońcem ubita ziemia niemal lśniła. W centrum wioski mangowiec, kilka ławek, które służą jako miejsce spotkań starszych, lub jako szkoła dla dzieci.
Nasz cel podróży ciągle majaczył przed nami w oddali. Pasmo górskie, które stanowi nieformalną granicę pomiędzy państwami. Za tymi górami, za tymi lasami i za tymi łąkami – Uganda.
W końcu dojechaliśmy do bram Nimule. Droga prowadzi na szczyt wzgórza, z którego rozpościera się niewiarygodny widok. Nil płynący leniwie zakolami, rozlewający się na boki, tworząc jakieś małe jeziorka. Rzeka zbiera swoje powolne zakręty w wielkiej dolinie (naprawdę wielkiej) pomiędzy ciemnozielonymi wzgórzami. Ja nie mogłam pozbyć się tej samej myśli, która dopadła mnie ponad rok temu w Masai Mara – tak ludzie powinni wyobrażać sobie rajski ogród. Piękny, bogaty, żyzny, zielony. Niestety nie aż tak rajski w tym wydaniu. I wyglądający jakby człowiek miał być dopiero stworzony przez tego gościa z góry, bo wszystko to trwa w swojej naturalnej formie, nie zostało w żaden sposób przetworzone.
A kilkaset kilometrów na północ (w północno-zachodnich stanach Południowego Sudanu – w okolicach Wau, Awil itp.) ludzie umierają z głodu. Kilkaset kilometrów na południe (w Kenii na północ od Eldoret) ludzie umierają z głodu.
Oczywiście po afrykańsku, sudańska granica już była zamknięta tego dnia, bo po 16 urzędy nie działają, a już szczególnie po zmroku. Ale eskortujemy ciało kobiety, która została zastrzelona przez męża. To zły omen, więc lepiej będzie jak jednak przejedziemy przez granicę. Oczywiście pełen non-legal. W Ugandzie to samo. Maurice odprawia swoje czary i odjeżdżamy z przejścia granicznego, za nami podąża pick-up, na którym złożona jest trumna z ciałem. A na tej trumnie, na tym pick-upie, siedzi kilkoro znajomych Margaret, którzy chcieli eskortować ciało.
Pick-up sam w sobie stanowi ciekawostkę motoryzacyjną – nie ma bowiem rozrusznika (odpalany tylko z popychu), w jednym tylnym kole nie ma hamulców, bo płyn hamulcowy wyciekał i trzeba było odłączyć przewód i zawiązać na supeł, żeby pozostałe 3 koła hamowały, a do tego wszystkiego nienajlepiej działa sprzęgło. Jednym słowem, jak już auto ruszy z popychu, z wrzucona na siłę jedynką, to potem można tylko wrzucić trójkę lub piątkę (parzyste biegi nie wysprzęglają się, czy coś), no i trzeba uważać na wyskakujące na drogę ruchome cele, bo hamulce nie działają. O dziury przejmować się nie trzeba – w tym zakresie już nic temu autu zaszkodzić nie może.
cdn...
W poniedziałkowy poranek obudziły mnie wieści o śmierci jednej z naszych pracownic. Margaret, kobieta, która pracowała w kuchni i na Kampie w charakterze gosposi (nie znoszę tego sformułowania), po odłożeniu części swoich wypłat postanowiła otworzyć biznes, który by ją dokapitalizował. Mąż (bo każdy przyjaciel kobiety to jej mąż) zastrzelił ją i odebrał jej pieniądze. Była w 4 miesiącu ciąży.
W środę pojechałam do Ugandy, jako część pogrzebowej reprezentacji składającej się z 3 przedstawicieli „Trzech Narodów” – jak potocznie mówi się o składzie etnicznym moich pracowników budowlanych (choć przecież na budowie pracują jeszcze Etiopczycy i Polacy, ale co tam…) – po jednym z Kenii, Ugandy i Sudanu. Oprócz mnie, w aucie jeszcze nieprzejednany przebywacz trasy Juba-Nimule – Maurice Muki, który każdą dziurę na 180-kilometrowym odcinku zna na pamięć.
Po lunchu (czyli o 13.20) wyjechaliśmy z Juby, za cel mając miejscowość Keyo, 7 km od Gulu, w strone Bibii. Nic wam pewnie te nazwy nie mówią, wiec dodam tylko, że Bibia to ugandyjskie miasteczko graniczne. Po stronie sudańskiej odpowiednikiem Bibii jest Nimule. 180 km przebyliśmy w 4,5 godziny, co biorąc pod uwagę jakość dróg jest nie lada wyczynem.
Przejeżdżaliśmy przez krainę urodzaju. Cały widnokrąg okryty zielonym grubym płaszczem, wszelkiego rodzaju drzewa, „słoniowa trawa”, gdzie-niegdzie kukurydza, przy drodze od czasu do czasu rosły arbuzy, o których ktoś zapomniał. Na co drugim zakręcie miejsce wypalania węgla drzewnego i ustawione elegancko wielkie worki, czekające na transport, który wywiezie węgiel do Juby, przynosząc producentom kilka funtów dochodu.
Co kilka kilometrów mijaliśmy wioski tworzone z grup wybudowanych na planie koła tukulów, przykrytych słomą. Podwórka wokół wysprzątane tak, że wygrzana słońcem ubita ziemia niemal lśniła. W centrum wioski mangowiec, kilka ławek, które służą jako miejsce spotkań starszych, lub jako szkoła dla dzieci.
Nasz cel podróży ciągle majaczył przed nami w oddali. Pasmo górskie, które stanowi nieformalną granicę pomiędzy państwami. Za tymi górami, za tymi lasami i za tymi łąkami – Uganda.
W końcu dojechaliśmy do bram Nimule. Droga prowadzi na szczyt wzgórza, z którego rozpościera się niewiarygodny widok. Nil płynący leniwie zakolami, rozlewający się na boki, tworząc jakieś małe jeziorka. Rzeka zbiera swoje powolne zakręty w wielkiej dolinie (naprawdę wielkiej) pomiędzy ciemnozielonymi wzgórzami. Ja nie mogłam pozbyć się tej samej myśli, która dopadła mnie ponad rok temu w Masai Mara – tak ludzie powinni wyobrażać sobie rajski ogród. Piękny, bogaty, żyzny, zielony. Niestety nie aż tak rajski w tym wydaniu. I wyglądający jakby człowiek miał być dopiero stworzony przez tego gościa z góry, bo wszystko to trwa w swojej naturalnej formie, nie zostało w żaden sposób przetworzone.
A kilkaset kilometrów na północ (w północno-zachodnich stanach Południowego Sudanu – w okolicach Wau, Awil itp.) ludzie umierają z głodu. Kilkaset kilometrów na południe (w Kenii na północ od Eldoret) ludzie umierają z głodu.
Oczywiście po afrykańsku, sudańska granica już była zamknięta tego dnia, bo po 16 urzędy nie działają, a już szczególnie po zmroku. Ale eskortujemy ciało kobiety, która została zastrzelona przez męża. To zły omen, więc lepiej będzie jak jednak przejedziemy przez granicę. Oczywiście pełen non-legal. W Ugandzie to samo. Maurice odprawia swoje czary i odjeżdżamy z przejścia granicznego, za nami podąża pick-up, na którym złożona jest trumna z ciałem. A na tej trumnie, na tym pick-upie, siedzi kilkoro znajomych Margaret, którzy chcieli eskortować ciało.
Pick-up sam w sobie stanowi ciekawostkę motoryzacyjną – nie ma bowiem rozrusznika (odpalany tylko z popychu), w jednym tylnym kole nie ma hamulców, bo płyn hamulcowy wyciekał i trzeba było odłączyć przewód i zawiązać na supeł, żeby pozostałe 3 koła hamowały, a do tego wszystkiego nienajlepiej działa sprzęgło. Jednym słowem, jak już auto ruszy z popychu, z wrzucona na siłę jedynką, to potem można tylko wrzucić trójkę lub piątkę (parzyste biegi nie wysprzęglają się, czy coś), no i trzeba uważać na wyskakujące na drogę ruchome cele, bo hamulce nie działają. O dziury przejmować się nie trzeba – w tym zakresie już nic temu autu zaszkodzić nie może.
cdn...
piątek, 2 października 2009
Afrykańska edukacja – Cz. 3.
„Lifestyle”
Kultura i postępowanie, priorytety w życiu, motory napędowe i to co powoduje, że budzisz się rano, wszystko to jest inne w Afryce od tego co na „zachodzie”. Czy lepsze? Czy gorsze? Nie sposób tego porównać. Bo jak stwierdzić czy lepsza jest gruszka czy ananas?
To co nas białasów budzi co rano to chęć posiadania, gromadzenia, bogacenia, zapewniania naszym dzieciom lepszej przyszłości. Kolejne samochody, wygodniejsze mieszkania, nowsze spodnie, smaczniejsze jedzenie, większe możliwości. WIĘCEJ, LEJPIEJ, BARDZIEJ.
A co budzi Afrykańczyka? Afrykańczyka budzi upał lub chłód. Budzi go burczenie w brzuchu, budzi go płacz dziecka lub pianie koguta. Budzi go to, co go otacza. Budzi go teraźniejszość. Afrykańczyk wstaje, rozgląda się i żyje chwilą obecną. Nie planuje, co nas białych tutaj wyprowadza z równowagi i doprowadza do szewskiej pasji, bo my chcemy mieć wszystko poukładane i widzieć przyszłość. Afrykańczyk nie musi planować. Ma przecież wszystko poukładane przez naturę. Jest pora deszczowa, więc pójdzie najzwyczajniej w świecie na swoje poletko. A jak jest pora sucha – to z krowami pójdzie nad rzekę, żeby je napoić. Gdy urodzi się ciele – sprzeda dorosłą krowę lub byka. Gdy zepsuje się dach jego tuluku, naprawi go, żeby nie lało mu się na głowę.
Ale Afrykańczyk wyśle swoje dziecko do szkoły, da mu możliwości do zmiany życia na inne. Nie będzie jednak zmieniał życia tego dziecka od razu.
Pytanie teraz czy lepiej żyje się w Europie? Gdzie codzienna gonitwa zabija tysiące ludzi zawałem serca. Czy nie lepiej usiąść w południe pod mangowcem, napić się herbaty i zapalić sziszę?
Na pewno jeszcze lepiej jest być białym w Afryce, gdzie czas płynie wolniej i leniwiej, a gdzie jednak jest się specjalnym, innym, lepszym bo białym (bo kolonialiści zostawili takie piętno w głowach lokalnych społeczności).
Kultura i postępowanie, priorytety w życiu, motory napędowe i to co powoduje, że budzisz się rano, wszystko to jest inne w Afryce od tego co na „zachodzie”. Czy lepsze? Czy gorsze? Nie sposób tego porównać. Bo jak stwierdzić czy lepsza jest gruszka czy ananas?
To co nas białasów budzi co rano to chęć posiadania, gromadzenia, bogacenia, zapewniania naszym dzieciom lepszej przyszłości. Kolejne samochody, wygodniejsze mieszkania, nowsze spodnie, smaczniejsze jedzenie, większe możliwości. WIĘCEJ, LEJPIEJ, BARDZIEJ.
A co budzi Afrykańczyka? Afrykańczyka budzi upał lub chłód. Budzi go burczenie w brzuchu, budzi go płacz dziecka lub pianie koguta. Budzi go to, co go otacza. Budzi go teraźniejszość. Afrykańczyk wstaje, rozgląda się i żyje chwilą obecną. Nie planuje, co nas białych tutaj wyprowadza z równowagi i doprowadza do szewskiej pasji, bo my chcemy mieć wszystko poukładane i widzieć przyszłość. Afrykańczyk nie musi planować. Ma przecież wszystko poukładane przez naturę. Jest pora deszczowa, więc pójdzie najzwyczajniej w świecie na swoje poletko. A jak jest pora sucha – to z krowami pójdzie nad rzekę, żeby je napoić. Gdy urodzi się ciele – sprzeda dorosłą krowę lub byka. Gdy zepsuje się dach jego tuluku, naprawi go, żeby nie lało mu się na głowę.
Ale Afrykańczyk wyśle swoje dziecko do szkoły, da mu możliwości do zmiany życia na inne. Nie będzie jednak zmieniał życia tego dziecka od razu.
Pytanie teraz czy lepiej żyje się w Europie? Gdzie codzienna gonitwa zabija tysiące ludzi zawałem serca. Czy nie lepiej usiąść w południe pod mangowcem, napić się herbaty i zapalić sziszę?
Na pewno jeszcze lepiej jest być białym w Afryce, gdzie czas płynie wolniej i leniwiej, a gdzie jednak jest się specjalnym, innym, lepszym bo białym (bo kolonialiści zostawili takie piętno w głowach lokalnych społeczności).
czwartek, 24 września 2009
Afrykańska edukacja – Cz. 2
„Pomoc (niedo)rozwojowa”
Na czarnym lądzie zupełnie zmienia się też podejście do pomocy rozwojowej, która nie bardzo rozwija. Większość pomocy oferowanej przez duże organizacje pomocowe jest bliższa formie „niedorozwojowej”. Rozdawanie żywności, robienie wszystkiego „za” lokalne państwowości rozwija w nich niedołężność administracyjną i uczy tego, że zawsze za płotem stoi UN lub World Bank, gotowy wyjąć z kieszeni parę milionów dolarów i wesprzeć.
Mało tego, podejście instytucji pomocowych ma w sobie zgnuśniały posmak negacji prywatnego sektora. Każda firma, która pojawia się na terytorium takiego kraju jak Sudan (czyli w tzw. Post Conflict Zone), dostaje od razu nalepkę „wyzyskiwacze”, podczas gdy wszyscy pracownicy NGO noszą dumnie na piersi napis „POMAGAM”. Ci „zachodni” wykształceni ludzie, których przodkowie nigdy nie musieli borykać się z takimi problemami, jakie można znaleźć lokalnie (lub borykali się z nimi tak dawno, że można dowiedzieć się o tym tylko z podręczników do historii), nie widzą w zupełności tego, że to właśnie sektor prywatny rozwija ten kraj najbardziej, wbudowując w niego stałe struktury, wprowadzając w życie rozbrzmiewające tu i ówdzie hasło „capacity building”. To w takich miejscach jak nasza budowa, mężczyźni którzy dotychczas znali tylko wojnę, zaczynają stawać się cieślami, zbrojarzami, murarzami. Uczą się zawodu innego niż zabijanie wroga.
To małe i większe firmy rozbudowują ten kraj w sposób najbardziej zrównoważony, bo naturalnym wynikający z potrzeb. Więcej nauczą się ode mnie moi współpracownicy, niż beneficjenci pomocy od pomagających, którzy nie nawiązują niemalże żadnej więzi z ludźmi o których piszą, zbierają dane lub rozwożą wodę, a następnie czym prędzej chowają się za murami swoich „campów” otoczonymi szczelnie drutem kolczastym, oświetlonych solarowymi latarniami, na których są baseny, korty do tenisa i boiska do siatkówki.
Rzekomy wyzysk prywatnego sektora i pracujących w nim wyzyskiwaczy jest zdecydowanie mniejszy od tego, który jednostkowo wywierają Pomagający. Daje sobie obciąć rękę, że rzadko która firma prywatna otacza tak szerokim pakietem socjalnym swoich pracowników, jak robi to UN, Czerwony Krzyż, czy inny pomocowy moloch.
Na czarnym lądzie zupełnie zmienia się też podejście do pomocy rozwojowej, która nie bardzo rozwija. Większość pomocy oferowanej przez duże organizacje pomocowe jest bliższa formie „niedorozwojowej”. Rozdawanie żywności, robienie wszystkiego „za” lokalne państwowości rozwija w nich niedołężność administracyjną i uczy tego, że zawsze za płotem stoi UN lub World Bank, gotowy wyjąć z kieszeni parę milionów dolarów i wesprzeć.
Mało tego, podejście instytucji pomocowych ma w sobie zgnuśniały posmak negacji prywatnego sektora. Każda firma, która pojawia się na terytorium takiego kraju jak Sudan (czyli w tzw. Post Conflict Zone), dostaje od razu nalepkę „wyzyskiwacze”, podczas gdy wszyscy pracownicy NGO noszą dumnie na piersi napis „POMAGAM”. Ci „zachodni” wykształceni ludzie, których przodkowie nigdy nie musieli borykać się z takimi problemami, jakie można znaleźć lokalnie (lub borykali się z nimi tak dawno, że można dowiedzieć się o tym tylko z podręczników do historii), nie widzą w zupełności tego, że to właśnie sektor prywatny rozwija ten kraj najbardziej, wbudowując w niego stałe struktury, wprowadzając w życie rozbrzmiewające tu i ówdzie hasło „capacity building”. To w takich miejscach jak nasza budowa, mężczyźni którzy dotychczas znali tylko wojnę, zaczynają stawać się cieślami, zbrojarzami, murarzami. Uczą się zawodu innego niż zabijanie wroga.
To małe i większe firmy rozbudowują ten kraj w sposób najbardziej zrównoważony, bo naturalnym wynikający z potrzeb. Więcej nauczą się ode mnie moi współpracownicy, niż beneficjenci pomocy od pomagających, którzy nie nawiązują niemalże żadnej więzi z ludźmi o których piszą, zbierają dane lub rozwożą wodę, a następnie czym prędzej chowają się za murami swoich „campów” otoczonymi szczelnie drutem kolczastym, oświetlonych solarowymi latarniami, na których są baseny, korty do tenisa i boiska do siatkówki.
Rzekomy wyzysk prywatnego sektora i pracujących w nim wyzyskiwaczy jest zdecydowanie mniejszy od tego, który jednostkowo wywierają Pomagający. Daje sobie obciąć rękę, że rzadko która firma prywatna otacza tak szerokim pakietem socjalnym swoich pracowników, jak robi to UN, Czerwony Krzyż, czy inny pomocowy moloch.
środa, 23 września 2009
Afrykańska edukacja – Część I
„Upadek stereotypów”
Afryka otwiera oczy na bardzo wiele rzeczy. Przebywanie tutaj zmienia zupełnie perspektywy i postrzeganie świata. Nie tylko tego, który aktualnie mnie otacza, ale również Świata jako ogółu.
Pierwszy bastion europejskiego zabobonizmu, wtłoczony do mojej głowy przez media i amerykańską propagandę (jak również pro-amerykańską lokalną propagandę w Polsce – kraju tak zamerykanizowanym i kochającym USA, że gdyby można było, dokleilibyśmy gwiazdki do naszej flagi), upadł gdy zetknęłam się ze społecznością arabską licznie reprezentowaną w Sudanie. Szczególnie przez Libańczyków.
Beirut – jako miasto, o którym wiemy tylko tyle, że jest siedzibą ekstremistów pod wodzą Homeiniego, z którego wystrzeliwuje się pociski wykierowane w biedny Izrael (naszego sojusznika w walce z wszechobecnym złem, którego źródło leży w roponośnych krajach Bliskiego Wschodu), okazał się być piękną (na razie tylko na zdjęciach) stolicą bogatego kulturowo i obyczajowo Libanu, który jak każde państwo ma swoje wewnętrzne problemy a do tego leży przypadkowo na „osi zła”. Libańczycy są zaś równie terrorystycznie nastawieni do świata co Polacy i Papuasi. Spoglądanie na nich przez pryzmat ekstremistów byłoby równie niewłaściwie co nazywanie wszystkich Polaków poplecznikami Rydzyka przyodzianymi w moherowe beretki.
Podobnie z resztą było z upadkiem kolejnego muzułmańskiego (czytaj: terrorystycznego) stereotypu – Dubaju i tych najprawdziwszych arabów z krwi i kości, ubranych w białe podomki, z ręcznikami na głowie. Moje pierwsze interakcje z tymi ludźmi podszyte były strachem, niepokojem jakimś, nieufnością i kołaczącym się gdzieś w tle sygnałem ostrzegawczym. Tak głęboko zakorzenione przeświadczenie o naszej zachodniej wyższości nad wszystkimi innymi nacjami wręcz mnie przeraziło. Bo szanowni rodacy – nie możemy się niestety nawet równać z tymi ludźmi pod kątem pomysłowości w robieniu kasy, w przewidywaniu, w wizjonerstwie. Oczywiście wszystko to ma swoje korzenie w polach naftowych, które w Polsce nie zakwitły, ale ta dyscyplina, uporządkowanie, dobrze zorganizowana mentalność jest godna pozazdroszczenia i niewątpliwie nie do osiągnięcia przez nasz ciekawie zdezorganizowany i ociężały naród.
Afryka otwiera oczy na bardzo wiele rzeczy. Przebywanie tutaj zmienia zupełnie perspektywy i postrzeganie świata. Nie tylko tego, który aktualnie mnie otacza, ale również Świata jako ogółu.
Pierwszy bastion europejskiego zabobonizmu, wtłoczony do mojej głowy przez media i amerykańską propagandę (jak również pro-amerykańską lokalną propagandę w Polsce – kraju tak zamerykanizowanym i kochającym USA, że gdyby można było, dokleilibyśmy gwiazdki do naszej flagi), upadł gdy zetknęłam się ze społecznością arabską licznie reprezentowaną w Sudanie. Szczególnie przez Libańczyków.
Beirut – jako miasto, o którym wiemy tylko tyle, że jest siedzibą ekstremistów pod wodzą Homeiniego, z którego wystrzeliwuje się pociski wykierowane w biedny Izrael (naszego sojusznika w walce z wszechobecnym złem, którego źródło leży w roponośnych krajach Bliskiego Wschodu), okazał się być piękną (na razie tylko na zdjęciach) stolicą bogatego kulturowo i obyczajowo Libanu, który jak każde państwo ma swoje wewnętrzne problemy a do tego leży przypadkowo na „osi zła”. Libańczycy są zaś równie terrorystycznie nastawieni do świata co Polacy i Papuasi. Spoglądanie na nich przez pryzmat ekstremistów byłoby równie niewłaściwie co nazywanie wszystkich Polaków poplecznikami Rydzyka przyodzianymi w moherowe beretki.
Podobnie z resztą było z upadkiem kolejnego muzułmańskiego (czytaj: terrorystycznego) stereotypu – Dubaju i tych najprawdziwszych arabów z krwi i kości, ubranych w białe podomki, z ręcznikami na głowie. Moje pierwsze interakcje z tymi ludźmi podszyte były strachem, niepokojem jakimś, nieufnością i kołaczącym się gdzieś w tle sygnałem ostrzegawczym. Tak głęboko zakorzenione przeświadczenie o naszej zachodniej wyższości nad wszystkimi innymi nacjami wręcz mnie przeraziło. Bo szanowni rodacy – nie możemy się niestety nawet równać z tymi ludźmi pod kątem pomysłowości w robieniu kasy, w przewidywaniu, w wizjonerstwie. Oczywiście wszystko to ma swoje korzenie w polach naftowych, które w Polsce nie zakwitły, ale ta dyscyplina, uporządkowanie, dobrze zorganizowana mentalność jest godna pozazdroszczenia i niewątpliwie nie do osiągnięcia przez nasz ciekawie zdezorganizowany i ociężały naród.
piątek, 18 września 2009
Wakacji nadszedł czas!
Kiwi wyrusza na swoją pierwszą podróż do Azji (bo Dubaju jako Azji nie liczę, choć chyba geograficznie powinnam, ale jedyna azjatyckość tego miejsca przejawia się w postaci setek Filipińczyków i innych żółtych kurdupli). Toteż Dubaju nie liczę.
Lecę wprost z Afrykańskiego serca ciemności (no, prawie) do Azjatyckiego punktu G, bo do Bangkoku. I mimo, że staram się wtłoczyć do swojego umysłu jak najwięcej informacji o tej części świata, nic nie przemawia do mnie tak barwnie jak wizja wystrzałowych mięśni Kegla :) Na hasło Bangkok widzę rozchylone uda i wyskakujące spomiędzy nich obłe przedmioty. Mam nadzieję, że moja wizja Azji się odmieni z lekka.
Poza Bangkokiem mam w planach 10 dni słodkiego nic-nieróbstwa połączonego z przebywaniem pod wodą w ilościach graniczących z chorobą umysłową. Znaczy – nurkować jadę. Nurkować jadę na Bali, ale już sobie postanowiłam, że następna wycieczka do Azji to Phuket i Kambodża… O ile będziemy się podobało tym razem.
No ale ale – wracamy do sedna sprawy.
3. października 2009 o godzinie 13.30 (o ile Ethiopian Airlines postanowią wyjątkowo się nie spóźnić) lecę z Juby (Sudan) do Addis Abeba. Tam tradycyjna wycieczka na Injerę lub do Sheratona na ciastko, powrót na lotnisko i wylot o północy z Addis Abeba do Bangkoku (znów widzę te uda rozchylone!). Jeden dzień orientacyjno zapoznawczy z Bangkokiem i wylot na Bali. A tam jak wszyscy wiemy – NURY, impry, plaża, masaże i drinki z palemką. Nic innego nie przewiduję. Czyste lenistwo w najbardziej prymitywnej formie okraszone tylko zejściami w wodne czeluście. Żadnego zwiedzania, podróżowania, wysilania się, myślenia czy odbierania telefonów (jak BB będzie działać, to się zaszczelę :) ). NIC! I tak przez 10 dni.
Potem powrót do Bangkoku na 4 i pół dnia. I tutaj zacznie się szał. Na liście do zobaczenia, przeżycia, poczucia lub w ogóle doświadczenia mam już:
1. Sto milionów pomników i świątyń Buddy i inne jakieś azjatyckie budowle.
2. OWOCE MORZA – co najmniej pół tony
3. Tajski masaż i inne formy relaksacji połączonej z pielęgnacją ciała
4. Ping-pong szoł – czyli te uda rozchylone
5. Co najmniej jedna wycieczka za Bangkok gdzieś dalej, żeby sobie zobaczyć przez okno pociągu jak wygląda lajf w Azji, np. w porównaniu z Afryką
6. Pływający market gdzieś tam ;-)
7. ZAKUPY – ciuchy, pierdoły, bajery, jedwabie, kamienie półszlachetne, PRZYPRAWY, buddy małe i duże, świeczki, kadzidła i lampiony. I wszystko inne co się może spodobać lub w łapy wpaść.
8. JEDZENIE inne niż owoce morza – drugie pół tony :)
9. Zwierzęta w formie naturalnej, albo w jakimś parku, albo w formie mniej naturalnej.
Z tego wynika, że musze co najmniej 2 rzeczy dziennie robić :) to będzie czelendżujące :)
Ale Państwo Drodzy!
Zwracam się z apelem do was – mówcie mi tu szybko lub piszcie (ekijewska@gmail.com), co warto zobaczyć, zrobić lub wogle-gogle, jak już będę tam daleko, daleko tam.
Czekam na wszystkie możliwe sugestie wraz z instrukcją obsługi (gdzie, jak, z kim i za ile).
CZEKAM!
Lecę wprost z Afrykańskiego serca ciemności (no, prawie) do Azjatyckiego punktu G, bo do Bangkoku. I mimo, że staram się wtłoczyć do swojego umysłu jak najwięcej informacji o tej części świata, nic nie przemawia do mnie tak barwnie jak wizja wystrzałowych mięśni Kegla :) Na hasło Bangkok widzę rozchylone uda i wyskakujące spomiędzy nich obłe przedmioty. Mam nadzieję, że moja wizja Azji się odmieni z lekka.
Poza Bangkokiem mam w planach 10 dni słodkiego nic-nieróbstwa połączonego z przebywaniem pod wodą w ilościach graniczących z chorobą umysłową. Znaczy – nurkować jadę. Nurkować jadę na Bali, ale już sobie postanowiłam, że następna wycieczka do Azji to Phuket i Kambodża… O ile będziemy się podobało tym razem.
No ale ale – wracamy do sedna sprawy.
3. października 2009 o godzinie 13.30 (o ile Ethiopian Airlines postanowią wyjątkowo się nie spóźnić) lecę z Juby (Sudan) do Addis Abeba. Tam tradycyjna wycieczka na Injerę lub do Sheratona na ciastko, powrót na lotnisko i wylot o północy z Addis Abeba do Bangkoku (znów widzę te uda rozchylone!). Jeden dzień orientacyjno zapoznawczy z Bangkokiem i wylot na Bali. A tam jak wszyscy wiemy – NURY, impry, plaża, masaże i drinki z palemką. Nic innego nie przewiduję. Czyste lenistwo w najbardziej prymitywnej formie okraszone tylko zejściami w wodne czeluście. Żadnego zwiedzania, podróżowania, wysilania się, myślenia czy odbierania telefonów (jak BB będzie działać, to się zaszczelę :) ). NIC! I tak przez 10 dni.
Potem powrót do Bangkoku na 4 i pół dnia. I tutaj zacznie się szał. Na liście do zobaczenia, przeżycia, poczucia lub w ogóle doświadczenia mam już:
1. Sto milionów pomników i świątyń Buddy i inne jakieś azjatyckie budowle.
2. OWOCE MORZA – co najmniej pół tony
3. Tajski masaż i inne formy relaksacji połączonej z pielęgnacją ciała
4. Ping-pong szoł – czyli te uda rozchylone
5. Co najmniej jedna wycieczka za Bangkok gdzieś dalej, żeby sobie zobaczyć przez okno pociągu jak wygląda lajf w Azji, np. w porównaniu z Afryką
6. Pływający market gdzieś tam ;-)
7. ZAKUPY – ciuchy, pierdoły, bajery, jedwabie, kamienie półszlachetne, PRZYPRAWY, buddy małe i duże, świeczki, kadzidła i lampiony. I wszystko inne co się może spodobać lub w łapy wpaść.
8. JEDZENIE inne niż owoce morza – drugie pół tony :)
9. Zwierzęta w formie naturalnej, albo w jakimś parku, albo w formie mniej naturalnej.
Z tego wynika, że musze co najmniej 2 rzeczy dziennie robić :) to będzie czelendżujące :)
Ale Państwo Drodzy!
Zwracam się z apelem do was – mówcie mi tu szybko lub piszcie (ekijewska@gmail.com), co warto zobaczyć, zrobić lub wogle-gogle, jak już będę tam daleko, daleko tam.
Czekam na wszystkie możliwe sugestie wraz z instrukcją obsługi (gdzie, jak, z kim i za ile).
CZEKAM!
poniedziałek, 14 września 2009
Back 2 the Bank
Dawno nie odwiedzałam banku. Z pół roku będzie:) jak była z nami Ola, to świat był piękny i prosty, Ola stawała w kolejce, szczerzyła zęby i mrużyła oczy zalotnie.
Ja w tym czasie mogłam oddawać sie innym zupełnie niezbędnym czynnościom.
Skończyły sie czasy prosperity:) Ola wyjechała, w Bulok Branch padł system i wszyscy dzisiaj stoją w kolejce w Juba Branch. W chuj ludzi. Kolejka długa jak amazońska anakonda tylko w bankowym wydaniu. Albo jak tory kolei transsyberyjska. Albo mur chiński. Albo cos innego długiego i w sumie prawie nieruchomego.
No i ja stoję. Nuda sześcienna. Wszystko sie tu poci i śmierdzi, a ja wraz ze wszystkim.
W takich chwilach człowiek zastanawia sie jak to jest możliwe, ze w tym kamieniu łupanym, w tym mega-ciemnogrodzie, w tej szczytowej formie dezorganizacji cos takiego jak ten bank może w ogóle funkcjonować. Jak to możliwe, ze w tym syfie, pocie i smrodzie ludzie przemaglowywują tysiące, miliony dolarów. I ze to jeszcze nie splajtowało.
Taka afrykańska syfiastość, powolność i rozlazłość wychodzi tu z każdego rogu. Ludzie, którzy chyba dopiero z drzew poschodzili, bo nawet w przyzwoita kolejkę nie umieją sie ustawić, nie mówiąc o jakiejś potrzebie zachowania porządku czy tez uznania czyjegoś pierwszeństwa przed tobą z tytułu odstania juz swojego czasu w tym parszywym ogonku, który na swojej długości z każda minuta dorabia sie jakiś pobocznych narośli.
Ale to klienci. Oni nie mają czasu, wiec łokcie w ruch i dzida do przodu. Wszystko zrozumiale.
Nasuwa sie tylko pytanie - co za patałach zarządza tym bankiem. Co z niego za gudłaj :)
Dlaczego w klitce 3x2 usilnie próbuje zmieścić kasy, przelewy, corporate banking a nawet cos tak prestiżowego jak private banking (na private banking wyznaczona jest szklana kanciapa wielkości budki telefonicznej).
Do każdego bankiera, a właściwie urzędnika bankowego, tłoczy sie kilkanaście osób, i żeby zmniejszyć swoja wydajność pan-bankowiec obsługuje wszystkich na raz, wiec tak naprawdę w sumie nikogo dobrze. Twoje informacje finansowe dostępne są dla 13 innych osób, których informacje dostępne są dla ciebie. Od razu wiesz czy twój sąsiad w tym tłumie ma konto puste czy pełne, i jak pełne, to do jakiego stopnia i w jakiej walucie.
Oczywiście stan konta na drodze oficjalnej może otrzymać tylko osoba upoważniona - i na drodze oficjalnej oznacza tutaj skrawek papieru z nagryzmolonymi cyferkami. Natomiast monitory odwrócone w połowie do klientów mówią same za siebie.
Pełna transparentność. Nic sie nie da ukryć.
Ale to jeszcze nie "the end".
W Juba Branch są aż cale 3 okienka kasowe, w tym w jednym z nich jest western union, wiec tak na prawdę działają tylko 2. Jedno z tych 2 jest okienkiem pierwszeństwa dla takich, co chcą zdeponować czek, a nie go zrealizować, wiec co jakiś czas mamy do czynienia z jednym okienkiem. W dodatku w tym okienku zazwyczaj siedzą 2 osoby, których głównym zainteresowaniem jest prowadzenie ze sobą pogłębionej konwersacji, a wiec ta kolejka-mur chiński utwierdza sie w swojej murowości i ani drgnie.
A to wszystko jest dzisiaj udekorowane pięknym, powtarzanym niczym hasło nadchodzących wyborów parlamentarnych, stwierdzeniem "system is down", co oznacza ze wszystko, co sie dzisiaj odbywa ma spowolnione tempo. Spowolnione do granic bólu. Wszystko robi sie tu dzisiaj manualnie, pisemnie, w zeszytach i na karteluszkach. Wszystko trwa wiecznie (mimo, ze niebezpiecznie jest myśleć ze cokolwiek trwa wiecznie). W juba branch czas tez postanowił, ze pierdoli nie robi i sie zatrzymał. Szkoda tylko, ze za drzwiami pędzi juz w całkiem normalnym tempie.
Szkoda, ze nie widzicie jak pan na nienazwanym stoisku chyba przelewów trzyma w zębach plik bardzo ważnych dokumentów, z czekiem na wierzchu. Chcecie wiedzieć, jaka jest kwota na czeku? Niech no sie przyjrzę się...
Kolejka nawet odrobinę drgnęła. Jeszcze tylko 6425562 osoby przede mną.
Chyba będę kończyć, bo mi wszystko opada, poza adrenalina...
Ja w tym czasie mogłam oddawać sie innym zupełnie niezbędnym czynnościom.
Skończyły sie czasy prosperity:) Ola wyjechała, w Bulok Branch padł system i wszyscy dzisiaj stoją w kolejce w Juba Branch. W chuj ludzi. Kolejka długa jak amazońska anakonda tylko w bankowym wydaniu. Albo jak tory kolei transsyberyjska. Albo mur chiński. Albo cos innego długiego i w sumie prawie nieruchomego.
No i ja stoję. Nuda sześcienna. Wszystko sie tu poci i śmierdzi, a ja wraz ze wszystkim.
W takich chwilach człowiek zastanawia sie jak to jest możliwe, ze w tym kamieniu łupanym, w tym mega-ciemnogrodzie, w tej szczytowej formie dezorganizacji cos takiego jak ten bank może w ogóle funkcjonować. Jak to możliwe, ze w tym syfie, pocie i smrodzie ludzie przemaglowywują tysiące, miliony dolarów. I ze to jeszcze nie splajtowało.
Taka afrykańska syfiastość, powolność i rozlazłość wychodzi tu z każdego rogu. Ludzie, którzy chyba dopiero z drzew poschodzili, bo nawet w przyzwoita kolejkę nie umieją sie ustawić, nie mówiąc o jakiejś potrzebie zachowania porządku czy tez uznania czyjegoś pierwszeństwa przed tobą z tytułu odstania juz swojego czasu w tym parszywym ogonku, który na swojej długości z każda minuta dorabia sie jakiś pobocznych narośli.
Ale to klienci. Oni nie mają czasu, wiec łokcie w ruch i dzida do przodu. Wszystko zrozumiale.
Nasuwa sie tylko pytanie - co za patałach zarządza tym bankiem. Co z niego za gudłaj :)
Dlaczego w klitce 3x2 usilnie próbuje zmieścić kasy, przelewy, corporate banking a nawet cos tak prestiżowego jak private banking (na private banking wyznaczona jest szklana kanciapa wielkości budki telefonicznej).
Do każdego bankiera, a właściwie urzędnika bankowego, tłoczy sie kilkanaście osób, i żeby zmniejszyć swoja wydajność pan-bankowiec obsługuje wszystkich na raz, wiec tak naprawdę w sumie nikogo dobrze. Twoje informacje finansowe dostępne są dla 13 innych osób, których informacje dostępne są dla ciebie. Od razu wiesz czy twój sąsiad w tym tłumie ma konto puste czy pełne, i jak pełne, to do jakiego stopnia i w jakiej walucie.
Oczywiście stan konta na drodze oficjalnej może otrzymać tylko osoba upoważniona - i na drodze oficjalnej oznacza tutaj skrawek papieru z nagryzmolonymi cyferkami. Natomiast monitory odwrócone w połowie do klientów mówią same za siebie.
Pełna transparentność. Nic sie nie da ukryć.
Ale to jeszcze nie "the end".
W Juba Branch są aż cale 3 okienka kasowe, w tym w jednym z nich jest western union, wiec tak na prawdę działają tylko 2. Jedno z tych 2 jest okienkiem pierwszeństwa dla takich, co chcą zdeponować czek, a nie go zrealizować, wiec co jakiś czas mamy do czynienia z jednym okienkiem. W dodatku w tym okienku zazwyczaj siedzą 2 osoby, których głównym zainteresowaniem jest prowadzenie ze sobą pogłębionej konwersacji, a wiec ta kolejka-mur chiński utwierdza sie w swojej murowości i ani drgnie.
A to wszystko jest dzisiaj udekorowane pięknym, powtarzanym niczym hasło nadchodzących wyborów parlamentarnych, stwierdzeniem "system is down", co oznacza ze wszystko, co sie dzisiaj odbywa ma spowolnione tempo. Spowolnione do granic bólu. Wszystko robi sie tu dzisiaj manualnie, pisemnie, w zeszytach i na karteluszkach. Wszystko trwa wiecznie (mimo, ze niebezpiecznie jest myśleć ze cokolwiek trwa wiecznie). W juba branch czas tez postanowił, ze pierdoli nie robi i sie zatrzymał. Szkoda tylko, ze za drzwiami pędzi juz w całkiem normalnym tempie.
Szkoda, ze nie widzicie jak pan na nienazwanym stoisku chyba przelewów trzyma w zębach plik bardzo ważnych dokumentów, z czekiem na wierzchu. Chcecie wiedzieć, jaka jest kwota na czeku? Niech no sie przyjrzę się...
Kolejka nawet odrobinę drgnęła. Jeszcze tylko 6425562 osoby przede mną.
Chyba będę kończyć, bo mi wszystko opada, poza adrenalina...
poniedziałek, 7 września 2009
United States of Southern Sudan
Niedzielne popołudnie, margherita sączona przez słomkę, ciemne okulary i leżak przy brzegu basenu.
W tle jakieś amerykańsko-red-neckie przeboje na zmiane z muzyką country. W basenie podstarzali kolesie pijący whisky i palący cygara, lub nie palący, bo im szkodzi. Wszyscy z zadupiastym amerykańskim akcentem przechwalają się swoimi poczynaniami w czasach zimnej wojny. Wszyscy oni – bohaterowie, sławni Marines albo inni Air Forces.
Kobiety z odpowiednimi wałkami tu i ówdzie. Wywyższające się ze względu na swą amerykańskość. Patronizująco poklepujące barmanów po ramionach wypowiadając jednocześnie zdania „oh, nie ma virgin bloody marry? mój drogi, trzeba było powiedzieć, ja mam tysiące litrów soku pomidorowego”. Lub patrzące na mnie wymownym spojrzeniem "biedna dziewczyna z biednej Europy wschodniej, pewnie komunistka albo katoliczka, fe"
Rozmowy w stylu: „Ohhh, jesteś z Polski? A co wiesz o Czechosłowacji?” lub „Jesteś z Polski – zdrastwujcie (czy jak to tam po rosyjsku by było)”.
Poor girl from Poland, what does she know?
Wie wiecej o Czechosłowacji niż wy i niż wy wiecie o Kanadzie czy Meksyku! Wie, że jej już nie ma. I nie mówi po Rosyjsku!
W niedzielę byłam w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. A właściwie na ich eksterytorialnym terytorium w Południowym Sudanie. W miejscu, w którym czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych, podobnie jak rozwój intelektualny większości mieszkańców. W miejscu, które wygląda jak wspomnienie starych dobrych czasów, ale raczej wyblakłe i pożółkłe, jakieś zniszczone i sterane. I bardzo niechlujne.
Mimo, ze nie trzeba było wizy, ani nie dawali stempelka, security było jak na lotnisku, zaglądali nawet w dziurki od nosa!
Biedni, chorzy Amerykanie-Megalomanie…
W tle jakieś amerykańsko-red-neckie przeboje na zmiane z muzyką country. W basenie podstarzali kolesie pijący whisky i palący cygara, lub nie palący, bo im szkodzi. Wszyscy z zadupiastym amerykańskim akcentem przechwalają się swoimi poczynaniami w czasach zimnej wojny. Wszyscy oni – bohaterowie, sławni Marines albo inni Air Forces.
Kobiety z odpowiednimi wałkami tu i ówdzie. Wywyższające się ze względu na swą amerykańskość. Patronizująco poklepujące barmanów po ramionach wypowiadając jednocześnie zdania „oh, nie ma virgin bloody marry? mój drogi, trzeba było powiedzieć, ja mam tysiące litrów soku pomidorowego”. Lub patrzące na mnie wymownym spojrzeniem "biedna dziewczyna z biednej Europy wschodniej, pewnie komunistka albo katoliczka, fe"
Rozmowy w stylu: „Ohhh, jesteś z Polski? A co wiesz o Czechosłowacji?” lub „Jesteś z Polski – zdrastwujcie (czy jak to tam po rosyjsku by było)”.
Poor girl from Poland, what does she know?
Wie wiecej o Czechosłowacji niż wy i niż wy wiecie o Kanadzie czy Meksyku! Wie, że jej już nie ma. I nie mówi po Rosyjsku!
W niedzielę byłam w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. A właściwie na ich eksterytorialnym terytorium w Południowym Sudanie. W miejscu, w którym czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych, podobnie jak rozwój intelektualny większości mieszkańców. W miejscu, które wygląda jak wspomnienie starych dobrych czasów, ale raczej wyblakłe i pożółkłe, jakieś zniszczone i sterane. I bardzo niechlujne.
Mimo, ze nie trzeba było wizy, ani nie dawali stempelka, security było jak na lotnisku, zaglądali nawet w dziurki od nosa!
Biedni, chorzy Amerykanie-Megalomanie…
środa, 2 września 2009
Olaboga!
Dawno nie latałam samolotem i mi się nie nudziło, toteż dawno nie pisałam :) Ale oto jestem, wracam, już piszę piszę piszę…
Od czego by tu zacząć. A może, że jakiś czas temu w nudną sobotę (jedyną do tej pory w którą nie było baletu), podczas gry w kości z niejakim Maćkiem Trawką (w które parszywie mnie ograł, świnia), dostałam prezent…
Jest na naszej pięknej budowie dużo ludzi, wszelakich rodzajów. Ludzie Ci są rozmaici, a wśród rozmaitych są i egzemplarze ciekawe. Przykładem jest Peter Wamoya. Taki sympatyczny murzyński kurdupel (bo mojego wzrostu i w porównaniu z większością lokalesów, którzy mają po 12398702039m wzrostu wypada blado :p), jak się koleś kiedyś obnażył w pełnym słońcu od pasa w górę i jego czarne ciałko lśniło od potu, i dźwigał jakieś kawałki szalunków, to wyglądał… apetycznie. Ale nie o tym, nie o tym… Peterowi bardzo się podobają białe dupcie, co ja, Ola i Iwona odczułyśmy już. Ja kiedyś dostałam od niego miłosny list w którym współczuł mi jakie to moje życie musi być trudne, a do tego to „unfavourable sunshine”… ubaw po pachy. No a ostatnio Peter dostał promocję, to znaczy został promowany i ze stanowiska „helper” awansował na stanowisko „formwork Carpenter”, i podwyżkę dostał, o jakieś 30% (moim zdaniem całkiem miło z mojej strony, ze aż tyle tej podwyżki mu dałam). No i Peter w końcu upolował moment, w którym byłam w kampie w sobotnią noc i przyszedł. Przyszedł z… tortem. W podziękowaniu za podwyżkę i awans.
Aż się człowiekowi ciepło na duszy robi i chciałoby się więcej ich promować. Szkoda tylko, że się nie da, bo większość jednak elokwencją nie odstaje od przeciętnie inteligentnego kubka na kawę :P Straszna jestem, nie?
No ale jak można inaczej, jak się w czwartkową noc walczy z pompą do betonu ponieważ pan operator, najlepiej opłacany robotnik na budowie, zapomniał wlać do pompy beton, a jak mu się przypomniało, to coś się zapchało i pompa się zabetonowała i trzeba było ją rozłożyć na części a potem rozkuć… Naprawdę zajebista impreza :P
taki lajf afrykański
Od czego by tu zacząć. A może, że jakiś czas temu w nudną sobotę (jedyną do tej pory w którą nie było baletu), podczas gry w kości z niejakim Maćkiem Trawką (w które parszywie mnie ograł, świnia), dostałam prezent…
Jest na naszej pięknej budowie dużo ludzi, wszelakich rodzajów. Ludzie Ci są rozmaici, a wśród rozmaitych są i egzemplarze ciekawe. Przykładem jest Peter Wamoya. Taki sympatyczny murzyński kurdupel (bo mojego wzrostu i w porównaniu z większością lokalesów, którzy mają po 12398702039m wzrostu wypada blado :p), jak się koleś kiedyś obnażył w pełnym słońcu od pasa w górę i jego czarne ciałko lśniło od potu, i dźwigał jakieś kawałki szalunków, to wyglądał… apetycznie. Ale nie o tym, nie o tym… Peterowi bardzo się podobają białe dupcie, co ja, Ola i Iwona odczułyśmy już. Ja kiedyś dostałam od niego miłosny list w którym współczuł mi jakie to moje życie musi być trudne, a do tego to „unfavourable sunshine”… ubaw po pachy. No a ostatnio Peter dostał promocję, to znaczy został promowany i ze stanowiska „helper” awansował na stanowisko „formwork Carpenter”, i podwyżkę dostał, o jakieś 30% (moim zdaniem całkiem miło z mojej strony, ze aż tyle tej podwyżki mu dałam). No i Peter w końcu upolował moment, w którym byłam w kampie w sobotnią noc i przyszedł. Przyszedł z… tortem. W podziękowaniu za podwyżkę i awans.
Aż się człowiekowi ciepło na duszy robi i chciałoby się więcej ich promować. Szkoda tylko, że się nie da, bo większość jednak elokwencją nie odstaje od przeciętnie inteligentnego kubka na kawę :P Straszna jestem, nie?
No ale jak można inaczej, jak się w czwartkową noc walczy z pompą do betonu ponieważ pan operator, najlepiej opłacany robotnik na budowie, zapomniał wlać do pompy beton, a jak mu się przypomniało, to coś się zapchało i pompa się zabetonowała i trzeba było ją rozłożyć na części a potem rozkuć… Naprawdę zajebista impreza :P
taki lajf afrykański
czwartek, 13 sierpnia 2009
Kiwi na ścieżce do szczęścia
Oto gry plan.
(Naczytałam się bowiem książek wszelakich o pogoni za pasją, o dążeniu do perfekcjonizmu, o podążaniu do celu wybraną przez siebie ścieżką i o wewnętrznym sukcesie.)
1. Chciałabym być dobrym liderem
Znam takiego gościa, który wkurza mnie do bólu, potrafi doprowadzić mnie do stanu, w którym chciałabym usiąść i płakać nad swoją niezaradnością. Ale robi to w taki sposób, że zamiast siadać i płakać, myślę sobie „ja Ci pokaże!”. No i właśnie zaczynam drogę w stronę pokazywania.
Gościu ów podarował mi książkę, którą polecam wszystkim adeptom trudnej sztuki zarządzania ludźmi. Książka „Shackleton’s Way” autorstwa pań Margot Morrell i Stephanie Capparell. Nie wiem jak brzmi polski tytuł. Książka opowiada o człowieku, który na początku XX wieku organizował wyprawy na Antarktydę. Na jego przykładzie pokazuje jak powinno się budować zespół, jak powinno się temu zespołowi przewodzić.
Bo każdą rzecz da się zrobić na dwa sposoby: prosto i trudno. Gdy ma się wokół siebie ludzi, z którymi tworzy się jedną drużynę, wtedy zostaje tylko jedna droga – prosta. A tą drogą szybciej dochodzi się do celu. Jakikolwiek by on nie był. Jakkolwiek zawiłe koleje losu miałyby spotkać tę drużynę po drodze.
Oprócz drużyny ważny jest też jej lider. Czyli ktoś, kto dba o to, żeby te wszystkie elektrony, neutrony i protony stworzyły odpowiedni pierwiastek. No i to właśnie takie moje wymarzone miejsce.
Być liderem to nie tylko mieć zdolności przywódcze, choć pewnie bez nich się nie da. Ale to przede wszystkim umiejętność współpracowania z ludźmi i wydobywania z nich tego co najlepsze. Nie poprzez wyzysk, ale poprzez dawanie im możliwości do rozwoju, do przejęcia odpowiedzialności, do nauki.
Bycie liderem to też tak jakby bycie sędzią, bycie matką i ojcem, bycie starszym bratem. I księdzem (dla tych dla których ma to pozytywny aspekt). Bycie liderem to ciężki kawał chleba. Cokolwiek byś nie wymagała od ludzi – od siebie musisz wymagać 110%.
I tu pojawia się problem, szczególnie gdy się jest leniem… Ale pewnie da się jakoś to zmienić, w sobie, tego lenia… Będę was informować na bieżąco o postępach.
2. Chciałabym wiedzieć co i gdzie chciałabym w życiu robić.
To jest dopiero trudne zadanie związane z grzebaniem w sobie i zastanawianiem się nad tym co sprawia przyjemność, do czego ciągnie. No i muszę skapitulować.
Nie chcę robić niczego awangardowego. Nie potrzebuję być kimś, kto swoim zawodem wprawia ludzi w „łał”. Mam to troszkę jakby teraz. Gówniara budująca coś dużego jak na polskie warunki. I to w Sudanie… i cóż mi to daje? Oprócz poklepywania po plecach? Łał nie jest najważniejsze.
Ważniejsze w tym co robie jest to, że daje mi to DUŻO satysfakcji. Spełniam swoje marzenia rozmaite poprzez to – uczę się zarządzać naprawdę sporym projektem, robie to w Afryce, którą zawsze pragnęłam zobaczyć i poczuć, poprzez różne dziwne dziwactwa wróciłam do rodzinnej klątwy – budownictwa. To chyba geny mnie tu przyprowadziły.
No i tak robiąc rachunek sumienia – chciałabym jako menadżer takich lud ciut mniejszych/większych projektów jeździć po świecie i oglądać to, czego jeszcze nie widziałam. Chciałabym zrealizować jeszcze 3-4 projekty w Afryce, ale na dalszym Południu, na Zachodzie, już nie w Kenii, już nie w Sudanie. Coś nowego chciałabym spróbować. Poznać smak innych bananów.
Potem? Potem chcę wrócić do Europy. Ale mogę wyjeżdżać. Obiecuję :) Albo nie wrócę :)
Myślę sobie, ze na świecie jest przecież coś koło 170 państw. Chciałabym zobaczyć każde. Wszystkie. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że spędziłabym w każdym tylko kilka dni. Nie wszędzie chciałabym żyć. Ale wszystkie chciałabym zobaczyć.
Ale chciałabym budować. To daje takie fajne namacalne wspomnienia i ślady. To właśnie w ten budynek włożyłam swoje serce. To ta droga, która prowadzi do budowlanego pamiętnika z rocznika np. 2008. Tak jak Maji Moto, do którego chciałabym udać się na pielgrzymkę, jak do mojego Afrykańskiego sanktuarium. Jak do Mojego Afrykańskiego Betlejem – gdzie ten cały bałagan zaczął się dla mnie…
W związku z powyższą chęcią budowania z dniem 1 września wracam do szkoły. Chcę zgłębiać tajemnice architektury, planowania i takich tam. Chcę znać zasady. Nie będę nigdy projektować sama, bom beztalencie plastyczne. Ale są rzeczy, które można przyswoić i ja chcę je wszystkie zgromadzić w mojej głowie. Tymczasem przechodzę kurs praktyczny – uczę się jak wygląda budowa, jak należy lać żelbet, którędy należy prowadzić rury i czym SDS-Max różni się od SDS-Plus.
Poza tym – chcę odkryć tajemnice tworzenia harmonogramów i budżetów projektów. W sposób profesjonalny.
Chciałabym być taki omnibusem projektowo-budowlanym – choć pewnie to nie możliwe… Ale ważne, żeby dążyć do doskonałości.
A najważniejsze jest to, że po tych wszystkich SGH-owych „mogłabym być każdym, więc nie wiem kim jestem i właściwie nie jestem nikim” doszłam w końcu do miejsca w korytarzu możliwości, że jestem skłonna wybrać te drzwi, które już uchyliłam. I nie dlatego, że są uchylone. Ale dlatego, że fajnie jest za drzwiami!
3. Chciałabym być zadowolona i mieć czas dla siebie i ludzi – coraz to nowszych i coraz ciekawszych.
Mam plan żeby rozpocząć poważną przygodę z nurkowaniem. Chcę dać się ponieść pasji, którą może nieść jeżdżenie od plaży do plaży, od morza do morza i nurkowanie i oglądanie tego co pod wodą. A do tego chciałabym poznawać ludzi, którzy są równie nienormalni, żeby wydawać swoje oszczędności tak jak ja. Każdy nurek (człowiek lub zanurzenie) inspiruje mnie coraz bardziej. Nie chcę już oglądać tylko polskich jezior. Chcę czegoś więcej.
Pierwszy krok – Bali lub Malediwy. W zależności od mojej zamożności…
4. Nie chcę mieć – chcę być, chcę czuć, chcę wiedzieć, że odniosłam sukces.
Ale nie materialny. Chcę się budzić co rano i widzieć, że to co robię ma sens i cel. Że to jest krok na drodze która prowadzi do jakiegoś konkretnego celu. I jeśli nawet tym celem miałoby być całkowite sprzedanie swojego ciała dla niekończącej się euforii płynącej z szalonych pomysłów i nieuczesanych myśli – chcę tego. Chcę żyć w przeświadczeniu, że to życie ma sens jakiś. Chcę żeby życie sprawiało mi przyjemność. Chcę żeby było mi dobrze. Chcę się uśmiechać o poranku.
A najpiękniejsze, że dzień pierwszy już za mną. Mimo, że jestem na końcu świata, mimo, że jestem daleko od wszystkiego, co mogłabym nazwać domem czy „swoim miejscem” w tradycyjnym pojęciu – żyję przygodą, żyję pełną piersią i robię najkosmiczniejszą rzecz, jaką mogłam sobie wymyślić.
Jest pięknie!
PS. W Swiss Airlines na pokładzie podają lody truskawkowe! Swiss moją ulubioną linią lotniczą :-)
(Naczytałam się bowiem książek wszelakich o pogoni za pasją, o dążeniu do perfekcjonizmu, o podążaniu do celu wybraną przez siebie ścieżką i o wewnętrznym sukcesie.)
1. Chciałabym być dobrym liderem
Znam takiego gościa, który wkurza mnie do bólu, potrafi doprowadzić mnie do stanu, w którym chciałabym usiąść i płakać nad swoją niezaradnością. Ale robi to w taki sposób, że zamiast siadać i płakać, myślę sobie „ja Ci pokaże!”. No i właśnie zaczynam drogę w stronę pokazywania.
Gościu ów podarował mi książkę, którą polecam wszystkim adeptom trudnej sztuki zarządzania ludźmi. Książka „Shackleton’s Way” autorstwa pań Margot Morrell i Stephanie Capparell. Nie wiem jak brzmi polski tytuł. Książka opowiada o człowieku, który na początku XX wieku organizował wyprawy na Antarktydę. Na jego przykładzie pokazuje jak powinno się budować zespół, jak powinno się temu zespołowi przewodzić.
Bo każdą rzecz da się zrobić na dwa sposoby: prosto i trudno. Gdy ma się wokół siebie ludzi, z którymi tworzy się jedną drużynę, wtedy zostaje tylko jedna droga – prosta. A tą drogą szybciej dochodzi się do celu. Jakikolwiek by on nie był. Jakkolwiek zawiłe koleje losu miałyby spotkać tę drużynę po drodze.
Oprócz drużyny ważny jest też jej lider. Czyli ktoś, kto dba o to, żeby te wszystkie elektrony, neutrony i protony stworzyły odpowiedni pierwiastek. No i to właśnie takie moje wymarzone miejsce.
Być liderem to nie tylko mieć zdolności przywódcze, choć pewnie bez nich się nie da. Ale to przede wszystkim umiejętność współpracowania z ludźmi i wydobywania z nich tego co najlepsze. Nie poprzez wyzysk, ale poprzez dawanie im możliwości do rozwoju, do przejęcia odpowiedzialności, do nauki.
Bycie liderem to też tak jakby bycie sędzią, bycie matką i ojcem, bycie starszym bratem. I księdzem (dla tych dla których ma to pozytywny aspekt). Bycie liderem to ciężki kawał chleba. Cokolwiek byś nie wymagała od ludzi – od siebie musisz wymagać 110%.
I tu pojawia się problem, szczególnie gdy się jest leniem… Ale pewnie da się jakoś to zmienić, w sobie, tego lenia… Będę was informować na bieżąco o postępach.
2. Chciałabym wiedzieć co i gdzie chciałabym w życiu robić.
To jest dopiero trudne zadanie związane z grzebaniem w sobie i zastanawianiem się nad tym co sprawia przyjemność, do czego ciągnie. No i muszę skapitulować.
Nie chcę robić niczego awangardowego. Nie potrzebuję być kimś, kto swoim zawodem wprawia ludzi w „łał”. Mam to troszkę jakby teraz. Gówniara budująca coś dużego jak na polskie warunki. I to w Sudanie… i cóż mi to daje? Oprócz poklepywania po plecach? Łał nie jest najważniejsze.
Ważniejsze w tym co robie jest to, że daje mi to DUŻO satysfakcji. Spełniam swoje marzenia rozmaite poprzez to – uczę się zarządzać naprawdę sporym projektem, robie to w Afryce, którą zawsze pragnęłam zobaczyć i poczuć, poprzez różne dziwne dziwactwa wróciłam do rodzinnej klątwy – budownictwa. To chyba geny mnie tu przyprowadziły.
No i tak robiąc rachunek sumienia – chciałabym jako menadżer takich lud ciut mniejszych/większych projektów jeździć po świecie i oglądać to, czego jeszcze nie widziałam. Chciałabym zrealizować jeszcze 3-4 projekty w Afryce, ale na dalszym Południu, na Zachodzie, już nie w Kenii, już nie w Sudanie. Coś nowego chciałabym spróbować. Poznać smak innych bananów.
Potem? Potem chcę wrócić do Europy. Ale mogę wyjeżdżać. Obiecuję :) Albo nie wrócę :)
Myślę sobie, ze na świecie jest przecież coś koło 170 państw. Chciałabym zobaczyć każde. Wszystkie. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że spędziłabym w każdym tylko kilka dni. Nie wszędzie chciałabym żyć. Ale wszystkie chciałabym zobaczyć.
Ale chciałabym budować. To daje takie fajne namacalne wspomnienia i ślady. To właśnie w ten budynek włożyłam swoje serce. To ta droga, która prowadzi do budowlanego pamiętnika z rocznika np. 2008. Tak jak Maji Moto, do którego chciałabym udać się na pielgrzymkę, jak do mojego Afrykańskiego sanktuarium. Jak do Mojego Afrykańskiego Betlejem – gdzie ten cały bałagan zaczął się dla mnie…
W związku z powyższą chęcią budowania z dniem 1 września wracam do szkoły. Chcę zgłębiać tajemnice architektury, planowania i takich tam. Chcę znać zasady. Nie będę nigdy projektować sama, bom beztalencie plastyczne. Ale są rzeczy, które można przyswoić i ja chcę je wszystkie zgromadzić w mojej głowie. Tymczasem przechodzę kurs praktyczny – uczę się jak wygląda budowa, jak należy lać żelbet, którędy należy prowadzić rury i czym SDS-Max różni się od SDS-Plus.
Poza tym – chcę odkryć tajemnice tworzenia harmonogramów i budżetów projektów. W sposób profesjonalny.
Chciałabym być taki omnibusem projektowo-budowlanym – choć pewnie to nie możliwe… Ale ważne, żeby dążyć do doskonałości.
A najważniejsze jest to, że po tych wszystkich SGH-owych „mogłabym być każdym, więc nie wiem kim jestem i właściwie nie jestem nikim” doszłam w końcu do miejsca w korytarzu możliwości, że jestem skłonna wybrać te drzwi, które już uchyliłam. I nie dlatego, że są uchylone. Ale dlatego, że fajnie jest za drzwiami!
3. Chciałabym być zadowolona i mieć czas dla siebie i ludzi – coraz to nowszych i coraz ciekawszych.
Mam plan żeby rozpocząć poważną przygodę z nurkowaniem. Chcę dać się ponieść pasji, którą może nieść jeżdżenie od plaży do plaży, od morza do morza i nurkowanie i oglądanie tego co pod wodą. A do tego chciałabym poznawać ludzi, którzy są równie nienormalni, żeby wydawać swoje oszczędności tak jak ja. Każdy nurek (człowiek lub zanurzenie) inspiruje mnie coraz bardziej. Nie chcę już oglądać tylko polskich jezior. Chcę czegoś więcej.
Pierwszy krok – Bali lub Malediwy. W zależności od mojej zamożności…
4. Nie chcę mieć – chcę być, chcę czuć, chcę wiedzieć, że odniosłam sukces.
Ale nie materialny. Chcę się budzić co rano i widzieć, że to co robię ma sens i cel. Że to jest krok na drodze która prowadzi do jakiegoś konkretnego celu. I jeśli nawet tym celem miałoby być całkowite sprzedanie swojego ciała dla niekończącej się euforii płynącej z szalonych pomysłów i nieuczesanych myśli – chcę tego. Chcę żyć w przeświadczeniu, że to życie ma sens jakiś. Chcę żeby życie sprawiało mi przyjemność. Chcę żeby było mi dobrze. Chcę się uśmiechać o poranku.
A najpiękniejsze, że dzień pierwszy już za mną. Mimo, że jestem na końcu świata, mimo, że jestem daleko od wszystkiego, co mogłabym nazwać domem czy „swoim miejscem” w tradycyjnym pojęciu – żyję przygodą, żyję pełną piersią i robię najkosmiczniejszą rzecz, jaką mogłam sobie wymyślić.
Jest pięknie!
PS. W Swiss Airlines na pokładzie podają lody truskawkowe! Swiss moją ulubioną linią lotniczą :-)
Kolejny powrót do rzeczywistości
Znowu siedzę w samolocie! Ileż można? Zaczęłam zbierać mile, żeby nie mieć poczucia, że latam po nic. Zbieram w Star Alliance, w KLM-Air France i w Ethiopian. Będę potentatem milowym jak tak dalej pójdzie. W tym toku przyleciałam już 3 razy do Polski, 3 razy do Dubaju i ze 3 razy do Nairobi. No i w Addis Abebie będę teraz po raz 4. Kosmos jakiś…
Ale nie o tym miało być, nie o tym. Chciałam napisać, że świat się przeciwko mnie sprzysiągł. W kontekście jednego z poprzednich wpisów. Nawet horoskopy (w które nie wierze), uporczywie powtarzają we wszystkich kolorowych pisemkach, że nadszedł czas na ustatkowanie się i moje szanse matrymonialne rosną.
Czuję się osaczona. Dziś w samolocie słyszałam dwóch mężczyzn koło 40 roku życia, którzy ewidentnie musieli mieć problemy ze znalezieniem sobie odpowiedniej partnerki, bo jeden z nich rzekł, że w wieku 40 lat to ostatni gwizdek dla faceta na zakładanie rodziny. Drugi, żeby poprawić nastroje, dodał – całe szczęście u kobiet ostatni gwizdek to 25 lat…
No płacz i zgrzytanie zębami.
Ta prokreacyjno-rekreacyjno-rodzinna nagonka doprowadziła mnie do sytuacji, w której w piątek postanowiłam powrócić do mniej kobiecej wersji mnie – obcięłam włosy. Na chłopczyka. Teraz będę robić dużo więcej chłopczykowych rzeczy – np. będę pić piwo i bekać. Albo nosić włosy pod pachami (nie, no przesadziłam teraz). Byle by tylko odczarować ten zły urok, który został na mnie rzucony.
Myślę, że to właśnie takie sytuacje, jakaś ogólna psychoza wisząca w powietrzu doprowadza dziewczyny w moim wieku do rozpaczliwego łapania się brzytwy, niczym tonący i sprint z kimkolwiek do ołtarza, byleby miał penisa i mówił. No i ewentualnie zarabiał. Resztę się dopowie. Bo przecież to, że koleś rży jak koń do owsa, zawsze można przedstawić jako specyficzne poczucie humoru, a jego wielki zwisający brzuch, to przecież główna zaleta każdego „misia”… BLEEEE!
Kobiety! Gdzie wasze oczy!
Matko – jestem jakąś ryczącą feministką! (NIE!)
Koleżanki i koledzy – bądźcie szczęśliwi bo chcecie, a nie bo się od was tego oczekuje. Może nie jest dobrze samemu, ale nie jest lepiej z kimkolwiek…
Ale nie o tym miało być, nie o tym. Chciałam napisać, że świat się przeciwko mnie sprzysiągł. W kontekście jednego z poprzednich wpisów. Nawet horoskopy (w które nie wierze), uporczywie powtarzają we wszystkich kolorowych pisemkach, że nadszedł czas na ustatkowanie się i moje szanse matrymonialne rosną.
Czuję się osaczona. Dziś w samolocie słyszałam dwóch mężczyzn koło 40 roku życia, którzy ewidentnie musieli mieć problemy ze znalezieniem sobie odpowiedniej partnerki, bo jeden z nich rzekł, że w wieku 40 lat to ostatni gwizdek dla faceta na zakładanie rodziny. Drugi, żeby poprawić nastroje, dodał – całe szczęście u kobiet ostatni gwizdek to 25 lat…
No płacz i zgrzytanie zębami.
Ta prokreacyjno-rekreacyjno-rodzinna nagonka doprowadziła mnie do sytuacji, w której w piątek postanowiłam powrócić do mniej kobiecej wersji mnie – obcięłam włosy. Na chłopczyka. Teraz będę robić dużo więcej chłopczykowych rzeczy – np. będę pić piwo i bekać. Albo nosić włosy pod pachami (nie, no przesadziłam teraz). Byle by tylko odczarować ten zły urok, który został na mnie rzucony.
Myślę, że to właśnie takie sytuacje, jakaś ogólna psychoza wisząca w powietrzu doprowadza dziewczyny w moim wieku do rozpaczliwego łapania się brzytwy, niczym tonący i sprint z kimkolwiek do ołtarza, byleby miał penisa i mówił. No i ewentualnie zarabiał. Resztę się dopowie. Bo przecież to, że koleś rży jak koń do owsa, zawsze można przedstawić jako specyficzne poczucie humoru, a jego wielki zwisający brzuch, to przecież główna zaleta każdego „misia”… BLEEEE!
Kobiety! Gdzie wasze oczy!
Matko – jestem jakąś ryczącą feministką! (NIE!)
Koleżanki i koledzy – bądźcie szczęśliwi bo chcecie, a nie bo się od was tego oczekuje. Może nie jest dobrze samemu, ale nie jest lepiej z kimkolwiek…
Ot tak...
Szalik na szyi, okulary na nosie, laptop pod pachą. Idzie wzdłuż korytarza, w uszach szum zażytych przed godziną lekarstw, w żyłach krew gotująca się nadal, bo przecież jeszcze wczoraj gorączka sięgała 40 stopni. W uszach szum.
Ręce wiotkie, takie jakby słabe, z bolącymi kościami. I kolana jakieś miękkie. I to wszystko takie jakieś nie wyraźne. Jest ewidentnie osłabiona, widać na pierwszy rzut oka – poniżej pomalowanych powiek sine zakola. Nawet puder nie pomaga. Tusz pogorsza sprawę. Trzeba żyć z bladością policzków i fioletem pod oczami. Jeszcze tylko kilka dni. Po 7 dniach brania lekarstw ma być lepiej. Ma być dobrze. Lepiej, żeby było, bo przecież gorzej być nie może.
Jest w centrum świata, w miejscu gdzie dzieje się wszystko i dzieje się szybko i powinno dziać się jeszcze szybciej. Wchodzi do pokoju hotelowego, półżywa, mokra od malarycznego potu. Słaba i zmęczona, pada na łóżko, choć jest już zmęczona leżeniem. Ale nie może wstać. Jak wstaje, to słabnie jeszcze bardziej i znów pada. Idzie pod prysznic. Odkręca ciepłą wodę. Jak przyjemnie stać pod kojącym strumieniem gorącej wody. Rzadko się to zdarza w Afryce. Mogłoby być pięknie i miło, ale krople uderzające o szkło kabiny prysznicowej robią to tak głośno, że sprawia ból. Wychodzi spod prysznica. Napuszcza wody do wanny. Po 15 minutach bezmyślnego siedzenia na brzegu wanny, wchodzi do ciepłej wody. Nie może jednak leżeć zbyt długo, bo taka gorąca kąpiel osłabia. Po umyciu się wychodzi. Wraca prosto do łóżka, próbując znaleźć taki jego fragment, gdzie pościel nie jest mokra od potu.
Następnego ranka budzi się i jest jakby lepiej. Może już czytać, patrzenie na literki nie sprawia jej bólu. Pisze maila. Musi jechać do Polski, bo tam trzeba załatwić niektóre rzeczy. Trzeba kupić, wysłać, załatwić. Jedzie. Za kilkanaście godzin jest już w samolocie. Po niedospanej nocy ląduje w Polsce. Z każdą chwilą nabiera sił, z każdą chwilą bardziej tęskni za swoją Afryką. Coraz bardziej czuje, że tam przynależy. Nawet mimo to, że Afryka chce ją zabić. Chce ją osłabić i zniechęcić.
Po tygodniu wraca, zdrowa, odżywiona, odnowiona. Tęskniąca za tym trudem i brudem, który tylko tam. Zostawia Polskę z nostalgią, ale leci do Afryki z pasją, nadzieją, z uśmiechem na ustach.
Gdyby tylko podróż trwała krócej.
Ręce wiotkie, takie jakby słabe, z bolącymi kościami. I kolana jakieś miękkie. I to wszystko takie jakieś nie wyraźne. Jest ewidentnie osłabiona, widać na pierwszy rzut oka – poniżej pomalowanych powiek sine zakola. Nawet puder nie pomaga. Tusz pogorsza sprawę. Trzeba żyć z bladością policzków i fioletem pod oczami. Jeszcze tylko kilka dni. Po 7 dniach brania lekarstw ma być lepiej. Ma być dobrze. Lepiej, żeby było, bo przecież gorzej być nie może.
Jest w centrum świata, w miejscu gdzie dzieje się wszystko i dzieje się szybko i powinno dziać się jeszcze szybciej. Wchodzi do pokoju hotelowego, półżywa, mokra od malarycznego potu. Słaba i zmęczona, pada na łóżko, choć jest już zmęczona leżeniem. Ale nie może wstać. Jak wstaje, to słabnie jeszcze bardziej i znów pada. Idzie pod prysznic. Odkręca ciepłą wodę. Jak przyjemnie stać pod kojącym strumieniem gorącej wody. Rzadko się to zdarza w Afryce. Mogłoby być pięknie i miło, ale krople uderzające o szkło kabiny prysznicowej robią to tak głośno, że sprawia ból. Wychodzi spod prysznica. Napuszcza wody do wanny. Po 15 minutach bezmyślnego siedzenia na brzegu wanny, wchodzi do ciepłej wody. Nie może jednak leżeć zbyt długo, bo taka gorąca kąpiel osłabia. Po umyciu się wychodzi. Wraca prosto do łóżka, próbując znaleźć taki jego fragment, gdzie pościel nie jest mokra od potu.
Następnego ranka budzi się i jest jakby lepiej. Może już czytać, patrzenie na literki nie sprawia jej bólu. Pisze maila. Musi jechać do Polski, bo tam trzeba załatwić niektóre rzeczy. Trzeba kupić, wysłać, załatwić. Jedzie. Za kilkanaście godzin jest już w samolocie. Po niedospanej nocy ląduje w Polsce. Z każdą chwilą nabiera sił, z każdą chwilą bardziej tęskni za swoją Afryką. Coraz bardziej czuje, że tam przynależy. Nawet mimo to, że Afryka chce ją zabić. Chce ją osłabić i zniechęcić.
Po tygodniu wraca, zdrowa, odżywiona, odnowiona. Tęskniąca za tym trudem i brudem, który tylko tam. Zostawia Polskę z nostalgią, ale leci do Afryki z pasją, nadzieją, z uśmiechem na ustach.
Gdyby tylko podróż trwała krócej.
czwartek, 6 sierpnia 2009
Królewna Śnieżka i 7 Krasnoludków
Nie wiem kto był pierwszym autorem tej bajki, ale według dzisiejszych norm powinna zostać dodana do bajek 1001 nocy. Oto dla czego:
Królewna Śnieżka była piękna, bo miała kruczoczarne włosy, jasną cerę oraz czerwone jak malina usta. A do tego była skromna, zgrabna, wiotka i powabna. Cechy prawdziwej królewny. No i jeszcze miała bardzo nadzianego tatusia.
Powyżej przeczytaliscie bajkowy opis współczesnych Arabskich dziewcząt z Dubaju. Powiem wam, że może ja się nie znam (lub wręcz na pewno się nie znam), ale tak pięknie czarnych włosów oraz czarnych, pięknie oprawionych oczu w otoczeniu śnieżnobiałej cery (nie wiem jak one to robią na pustyni w upale) z dodatkiem malinowego uśmiechu, to ja w Europie nie widziałam. A w Dubaju sporo! Oj naprawdę sporo! Do tego dziewczęta są skromne (a właściwie ten czarny szlafrok, który noszą sprawia takie wrażenie), zgrabne, smukłe, szczupłe i do tego wszystkiego oszałamiająco tajemnicze. Bo spod tego czarnego szlafroka wystawiają piękne twarze, często w markowych okularach, piękne zadbane dłonie i gdzie niegdzie kosmyk aksamitnych włosów. A z innych cech prawdziwej królewny – kto jak kto, ale ich tatusiowie są bardzo nadziani. Widział ktoś nastolatki w Polsce wychodzące z centrum handlowego obładowane torbami z ciuchami od Top Projektantów (z których najsłabiej wypada ESCADA czy FENDI) i wsiadające do swoich dziewczęcych Porsche Carrera czy innych skromnych aut?
A teraz czas na krasnoludki. W tradycyjnej wersji bajki krasnoludki pracowały cały dzień, podczas gdy Śnieżka opieprzała się w domu, wpierniczając jagody i inne leśne smakołyki.
We współczesnej wersji tej bajki Śnieżka dalej się upierdziela, chodząc po butikach, a krasnoludki dalej tyrają.
Te krasnoludki to rzesze Filipińczyków i Innych małych Azjatów, którzy swoją rolę grają z największym zaangażowaniem. Do tego stopnia, że nie tylko są niscy, są wręcz uniżeni. I jakby mogli to skradli by ci całus w pupę. Azjaci wyglądają szczególnie krasnoludkowo w porównaniu z wysokimi, zgrabnymi Arabkami na szpilkach od Prady. I szczególnie krasnoludkowo tyrają jak tylko Śnieżka wejdzie do sklepu. Uwijają się wtedy jak w ukropie, zaciągają kotary, opuszczają zasłony, prowadzą Śnieżkę do przymierzalni i przynoszą jej tam zyliardy różnych królewskich kreacji.
Ale to nie wszystko. Krasnoludki tyrają na wszystkich członków rodziny królewskiej, ponieważ najkrólowszy z królów oraz inne Szejki-Mordoklejki wymyślili, ze jak krasnoludki chcą mieszkać w ich królestwie, to okupią to masą różnych wyrzeczeń. I nie dotyczy to tylko krasnoludków, bo i elfów, trolli i innych głupoli. Każdy kto ląduje w Królestwie Dubaj na wejście płaci 150 USD, żeby móc te cuda oglądać przez 2 tygodnie (czyli wizę kupuje). Potem musi zapłacić za hotel (od 120 USD w górę, chyba, że chce mieszkać pod palmą na sztucznie hodowanej trawie – to wtedy tylko mandat). Potem jeszcze za auto lub taksówkę a następnie za miliony innych rzeczy. I te miliony innych rzeczy to niby biznesy obcokrajowców, więc teoretycznie Szejk the Szejk nie powinien nic z tego mieć, a już tym bardziej pośledniejsi członkowie królewskiego rodu Arabów. A tu akuku! Chcesz mieć biznes obcy człowieku? Musisz sobie znaleźć „Lokalnego Sponsora”, któremu odpalisz działkę tylko za to, ze jest Arabem i umożliwi Ci działanie na własną rękę.
Tak właśnie współcześnie wygląda bajka o Królewnach Śnieżkach i ich Krasnoludkach. A wszystko to nigdzie indziej jak w krainie spełnionych marzeń – Dubaju.
Królewna Śnieżka była piękna, bo miała kruczoczarne włosy, jasną cerę oraz czerwone jak malina usta. A do tego była skromna, zgrabna, wiotka i powabna. Cechy prawdziwej królewny. No i jeszcze miała bardzo nadzianego tatusia.
Powyżej przeczytaliscie bajkowy opis współczesnych Arabskich dziewcząt z Dubaju. Powiem wam, że może ja się nie znam (lub wręcz na pewno się nie znam), ale tak pięknie czarnych włosów oraz czarnych, pięknie oprawionych oczu w otoczeniu śnieżnobiałej cery (nie wiem jak one to robią na pustyni w upale) z dodatkiem malinowego uśmiechu, to ja w Europie nie widziałam. A w Dubaju sporo! Oj naprawdę sporo! Do tego dziewczęta są skromne (a właściwie ten czarny szlafrok, który noszą sprawia takie wrażenie), zgrabne, smukłe, szczupłe i do tego wszystkiego oszałamiająco tajemnicze. Bo spod tego czarnego szlafroka wystawiają piękne twarze, często w markowych okularach, piękne zadbane dłonie i gdzie niegdzie kosmyk aksamitnych włosów. A z innych cech prawdziwej królewny – kto jak kto, ale ich tatusiowie są bardzo nadziani. Widział ktoś nastolatki w Polsce wychodzące z centrum handlowego obładowane torbami z ciuchami od Top Projektantów (z których najsłabiej wypada ESCADA czy FENDI) i wsiadające do swoich dziewczęcych Porsche Carrera czy innych skromnych aut?
A teraz czas na krasnoludki. W tradycyjnej wersji bajki krasnoludki pracowały cały dzień, podczas gdy Śnieżka opieprzała się w domu, wpierniczając jagody i inne leśne smakołyki.
We współczesnej wersji tej bajki Śnieżka dalej się upierdziela, chodząc po butikach, a krasnoludki dalej tyrają.
Te krasnoludki to rzesze Filipińczyków i Innych małych Azjatów, którzy swoją rolę grają z największym zaangażowaniem. Do tego stopnia, że nie tylko są niscy, są wręcz uniżeni. I jakby mogli to skradli by ci całus w pupę. Azjaci wyglądają szczególnie krasnoludkowo w porównaniu z wysokimi, zgrabnymi Arabkami na szpilkach od Prady. I szczególnie krasnoludkowo tyrają jak tylko Śnieżka wejdzie do sklepu. Uwijają się wtedy jak w ukropie, zaciągają kotary, opuszczają zasłony, prowadzą Śnieżkę do przymierzalni i przynoszą jej tam zyliardy różnych królewskich kreacji.
Ale to nie wszystko. Krasnoludki tyrają na wszystkich członków rodziny królewskiej, ponieważ najkrólowszy z królów oraz inne Szejki-Mordoklejki wymyślili, ze jak krasnoludki chcą mieszkać w ich królestwie, to okupią to masą różnych wyrzeczeń. I nie dotyczy to tylko krasnoludków, bo i elfów, trolli i innych głupoli. Każdy kto ląduje w Królestwie Dubaj na wejście płaci 150 USD, żeby móc te cuda oglądać przez 2 tygodnie (czyli wizę kupuje). Potem musi zapłacić za hotel (od 120 USD w górę, chyba, że chce mieszkać pod palmą na sztucznie hodowanej trawie – to wtedy tylko mandat). Potem jeszcze za auto lub taksówkę a następnie za miliony innych rzeczy. I te miliony innych rzeczy to niby biznesy obcokrajowców, więc teoretycznie Szejk the Szejk nie powinien nic z tego mieć, a już tym bardziej pośledniejsi członkowie królewskiego rodu Arabów. A tu akuku! Chcesz mieć biznes obcy człowieku? Musisz sobie znaleźć „Lokalnego Sponsora”, któremu odpalisz działkę tylko za to, ze jest Arabem i umożliwi Ci działanie na własną rękę.
Tak właśnie współcześnie wygląda bajka o Królewnach Śnieżkach i ich Krasnoludkach. A wszystko to nigdzie indziej jak w krainie spełnionych marzeń – Dubaju.
wtorek, 28 lipca 2009
Homoseksualizm a sprawa ludzka…
Z kraju i ze świata dochodzą mnie wiadomości o tym, że wśród znajomych oraz krewnych szerzy się plaga paskudnej choroby toczącej społeczeństwa na całym świecie. Choroba ta, chyba dziedziczna, a na pewno przenoszona drogą kropelkową oraz płciową, nazywa się małżeństwo.
Moje koleżanki i kuzynki wychodzą nagminnie za mąż, zaręczają się lub „stabilizują”, co w przypadku substancji niechemicznych, oznacza tyle co jakby małżeństwo ale bez papieru lub powszechnie znane słowo-wytrych „partnerstwo”
Moi koledzy i krewni płci męskiej zaś w ramach pogoni za partnerkami obkupują się w zaręczynowe pierścionki i polują na co piękniejsze okazy płci … hm… piękniejszej. To znaczy tak by to wyglądało, gdyby dzisiejsi samcy buchali testosteronem… W rzeczywistości natomiast, znajomi faceci odkrywają w sobie potrzebę założenia rodziny, chęć wychowywania dzieci oraz niezgłębione pokłady miłości względem swych „stabilizujących się” partnerek.
W rezultacie wygląda to tak, że jak za parę miesięcy wrócę do Polski, to odnajdę się wśród tych samych ludzi, ale każdy z nich będzie miał swoją narośl, zwaną również drugą połówką.
Aaaaaa!!!!!
No niby fajnie z jednej strony, bo może chociaż na jakieś weselisko wyskoczę (z 10 lat nie byłam na żadnym!!!). Ale z drugiej strony – jak tak można…
Ja jestem aktualnie na etapie – jestem jeszcze strasznie młoda, prawie nic nie wiem o życiu, dopiero wszystkiego się uczę, raczkuję, nie chodzę jeszcze ani nie biegam. A co dopiero kłaść się w małżeńskim łożu, albo nie daj "bog" na łóżku na porodówce.
Ciągle słyszę, żem dziecko, odważne, ale dziecko. No bo raptem Pani Kijewska ma 25 lat a tu już próbuje z motyką na afrykańskie słońce się rzucać. Dla wszystkich, z którymi współpracuje szokujące jest połączenie tego Jubańskiego miejsca i zajęcia z moim wiekiem. Przecież ja nawet 30 lat nie mam. A do tego płeć nie taka :) Albo wręcz płeć nijaka – bo co to za stwór – baba z jajami?
No i w tych okolicznościach przyrody, zadaję sobie pytanie. A co jak kiedyś jednak zdecyduję się założyć rodzinę?
Wiecie jak to jest na wyprzedażach – po sezonie można dostać albo za małe albo za duże rozmiary i to w dodatku z modeli, w których wygląda się conajmniej niekorzystnie.
I niestety z potencjalnymi kandydatami na małżonków podobno jest podobnie. Towar może być przebrany… I co wtedy?
Wtedy właśnie trzeba mi będzie zmienić orientację seksualną i upolować jakąś młodą przyjemną partnerkę.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że skoro mogę mieszkać 6 miesięcy w namiocie, to bycie lesbijką nie będzie dużo trudniejsze…
No ale nic to, drodzy koledzy i koleżanki – żeńcie się i wychodźcie za mąż, a potem w miarę rozsądnie się rozmnażajcie. Pamiętając jednak o tym, że 10% par rozwodzi się po 2 latach :)
A! Przypomniało mi się. Jest nadzieja! Mężczyźni z second-handu. To tak apropos rozwodów. Można podobno znaleźć naprawde fajne modele, w okazyjnych cenach. Bardzo często z pożądną metką od znanego projektanta… tylko na takiego to trzeba czekać do 40-tki :)
Kiwi
Moje koleżanki i kuzynki wychodzą nagminnie za mąż, zaręczają się lub „stabilizują”, co w przypadku substancji niechemicznych, oznacza tyle co jakby małżeństwo ale bez papieru lub powszechnie znane słowo-wytrych „partnerstwo”
Moi koledzy i krewni płci męskiej zaś w ramach pogoni za partnerkami obkupują się w zaręczynowe pierścionki i polują na co piękniejsze okazy płci … hm… piękniejszej. To znaczy tak by to wyglądało, gdyby dzisiejsi samcy buchali testosteronem… W rzeczywistości natomiast, znajomi faceci odkrywają w sobie potrzebę założenia rodziny, chęć wychowywania dzieci oraz niezgłębione pokłady miłości względem swych „stabilizujących się” partnerek.
W rezultacie wygląda to tak, że jak za parę miesięcy wrócę do Polski, to odnajdę się wśród tych samych ludzi, ale każdy z nich będzie miał swoją narośl, zwaną również drugą połówką.
Aaaaaa!!!!!
No niby fajnie z jednej strony, bo może chociaż na jakieś weselisko wyskoczę (z 10 lat nie byłam na żadnym!!!). Ale z drugiej strony – jak tak można…
Ja jestem aktualnie na etapie – jestem jeszcze strasznie młoda, prawie nic nie wiem o życiu, dopiero wszystkiego się uczę, raczkuję, nie chodzę jeszcze ani nie biegam. A co dopiero kłaść się w małżeńskim łożu, albo nie daj "bog" na łóżku na porodówce.
Ciągle słyszę, żem dziecko, odważne, ale dziecko. No bo raptem Pani Kijewska ma 25 lat a tu już próbuje z motyką na afrykańskie słońce się rzucać. Dla wszystkich, z którymi współpracuje szokujące jest połączenie tego Jubańskiego miejsca i zajęcia z moim wiekiem. Przecież ja nawet 30 lat nie mam. A do tego płeć nie taka :) Albo wręcz płeć nijaka – bo co to za stwór – baba z jajami?
No i w tych okolicznościach przyrody, zadaję sobie pytanie. A co jak kiedyś jednak zdecyduję się założyć rodzinę?
Wiecie jak to jest na wyprzedażach – po sezonie można dostać albo za małe albo za duże rozmiary i to w dodatku z modeli, w których wygląda się conajmniej niekorzystnie.
I niestety z potencjalnymi kandydatami na małżonków podobno jest podobnie. Towar może być przebrany… I co wtedy?
Wtedy właśnie trzeba mi będzie zmienić orientację seksualną i upolować jakąś młodą przyjemną partnerkę.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że skoro mogę mieszkać 6 miesięcy w namiocie, to bycie lesbijką nie będzie dużo trudniejsze…
No ale nic to, drodzy koledzy i koleżanki – żeńcie się i wychodźcie za mąż, a potem w miarę rozsądnie się rozmnażajcie. Pamiętając jednak o tym, że 10% par rozwodzi się po 2 latach :)
A! Przypomniało mi się. Jest nadzieja! Mężczyźni z second-handu. To tak apropos rozwodów. Można podobno znaleźć naprawde fajne modele, w okazyjnych cenach. Bardzo często z pożądną metką od znanego projektanta… tylko na takiego to trzeba czekać do 40-tki :)
Kiwi
poniedziałek, 27 lipca 2009
Afryka…
Słyszeliście już Państwo drodzy, że w Afryce to nic nie ma? A pewnie tak! To ja wam jeszcze raz przypomnę…
Otóż w Afryce, to niczego nie ma! A szczególnie w Sudanie.
To znaczy w Afryce jest w cholerę wszystkiego – zwierząt, roślin, chorób, biednych ludzi, wojen… Ale jakoś nie ma płyt Karton-Gips ani wylewek samopoziomujących.
Więc oto Kiwi na Afrykańskiej ścieżce musiała przedefiniować drogę prowadzącą do celu jakim jest wspomniany w poprzednim foto-blogo-odcinku Nowy Lepszy Południowy Sudan. A przedefiniowanie oznacza, że trzeba się posiłkować gdzieś poza granicami Sudanu. Najlepiej nawet poza granicami Afryki. Ale nie za daleko.
I tym magicznym sposobem, jestem właśnie po raz 3-ci w Dubaju, który został podsumowany przez moich współtowarzyszy podróży (dla nich – moich inżynierów budowlanych – jest to pierwsza wizyta w tym jakże modnym Emiracie Arabskim, Zjednoczonym z resztą) takimi oto słowy: „W chuj gorąco, wilgotno i drogo. Wracamy do Juby”. Jakby tam nie było gorąco czy drogo. Faktem niezaprzeczalnym natomiast jest, że w Jubie nie jest tak wilgotno. Ale cóż, nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy.
Ale co to ja chciałam właściwie przekazać?
A! Że jestem w Dubaju i kupuję materiały budowlane. To znaczy zamawiam, żeby przysłać do Juby przez Mombasę, statkiem, jak wszystko inne, albo prawie wszystko.
Tylko niestety Dubaj wcale nie jest taki super ekstra. Może rzeczywiście te materiały nie są drogie, może i jest ich bardzo dużo i bardzo różnorodnych, ale jakoś ta różnorodność nie przekłada się na jakość. I w ten magiczny sposób cały system ścian Karton-Gips musi przyjechać do nas z Polski, bo jakoś na miejscu go nie ma, w Kenii go nie ma a w Dubaju jakaś (cytuję) „chińska chujnia”…
Moje marzenia o posiadaniu dużej ilości skumulowanych materiałów, żeby wszystkim pracowało się łatwo, miło i w miarę przyjemnie, a przede wszystkim SZYBKO, spełzło na niczym… nie ma ideałów.
Dubaj już podczas pierwszego pobytu wydał mi się podejrzany. Oto jak to miasto się prezentuje:
Bardzo dużo bardzo dużych budynków, które mają na sobie bardzo dużo szkła. Ale każdy z tych budynków, to taka, nie przymierzając – głupia biuściasta lala – w środku pusta. No może nie dokładnie i nie w 100% pusta, bo jednak coś tam w tych środkach jest, ale jest to np. cieknący kran, popsuty sedes, krzywo położone płytki i taka ogólna prowizorko-niedoróbka. Ja nie jestem ekspertem, ale trochę tego widziałam, głównie w Polsce, i wolałabym mieszkać na tych parszywych blokowiastych kabatach w dobrze wykończonym mieszkaniu, niż w mega wypasionym apartamentowcu na sztucznej wyspie w kształcie palmy, w którym ściany są faliste i pomalowane farbą olejną… No takich syfów to u nas nie ma. Jeff (taki nasz współpracujący guru budowlany) powiedział, że wynika to z dziwnej Polskiej mentalności, że chcemy mieć super szał w środku, a na zewnątrz wszystkie nasze domy wyglądają tak samo, podczas gdy na całym świecie jest inaczej. I może zabrzmi to jak jakaś dziwna forma patriotyzmu lokalnego, ale ja tam wolę Polską Drogę. Ale nie Polskie drogi, bo te wole w Dubaju (maaaasywne!)
Bardzo dużo bogatych arabskich bobków i trochę białych z całego świata. Przepaść. Kasa. Szpan. Apartamenty na wyspie. Lamborghini. Drinki z palemką. Silikon w biustach żon. I kochanek.
MASA (60% mieszkańców ZEA) ludzi – wyrobników z Indii, Filipin, Pakistanu i innych państw azjatyckich, które może i są piękne lub coś, ale nie mają kasy ani nie dają możliwości. To właśnie ci ludzie harują na tych wszystkich innych. Tych z pierwszej grupy.
Białych i arabów można zauważyć tylko w centrach handlowych, jak wydają kasę. Wszyscy ludzie pracy pochodzą z Azji, lub innych „potęg” gospodarczych świata. Biali są jeszcze na polach golfowych. I w innych luksusowych miejscach.
KOSZMAR!
To ja już wolę moją Jubę, gdzie jest syf, brud, malaria. Bo tam niby też tak trochę jest, ale jednak odwrotnie – lokalesi są biedni – napływowi są bogaci :) a ja jestem napływowa. I bez względu na to czy mam 2 funty czy 3 to mam BARDZO DUŻO.
Jakoś nie bardzo mogłabym mieszkać w takim jakimś rozwarstwionym, zabetonowanym, szpanerskim, dziwnym jakimś takim i w dodatku nieprzyjaznym pogodowo miejscu.
Może ja jakaś jestem nie teges, bo to chyba jednak cały świat jest taki, i ta moja Juba też. Ale jakoś mi bardziej lepiej z tym, że jestem w miejscu, w którym niczego nie ma i mogę być z siebie dumna, że udało mi się w tym niczym stworzyć coś.
A może chodzi o to, że w takim Dubaju byłabym trybikiem w maszynie, a w Jubie jestem jakby powiedzmy niby że coś jakby w elicie? Bosh… Jestem próżna :)
Chociaż wydaje mi się, że jednak to raczej chodzi w moim przypadku o chęć zrobienia czegoś nowego, dziwnego, takiego pełnego wyzwań, żebym mogła sobie powiedzieć – no Kijewska, kawał roboty odwaliłaś. I przeżyłaś swoje życie najlepiej jak mogłaś, nie na konsumpcji, nie na akumulacji. W ciągłej przygodzie! No i nie będąc NIKIM (vel Trybikiem w Maszynie). Będąc sobą...
Otóż w Afryce, to niczego nie ma! A szczególnie w Sudanie.
To znaczy w Afryce jest w cholerę wszystkiego – zwierząt, roślin, chorób, biednych ludzi, wojen… Ale jakoś nie ma płyt Karton-Gips ani wylewek samopoziomujących.
Więc oto Kiwi na Afrykańskiej ścieżce musiała przedefiniować drogę prowadzącą do celu jakim jest wspomniany w poprzednim foto-blogo-odcinku Nowy Lepszy Południowy Sudan. A przedefiniowanie oznacza, że trzeba się posiłkować gdzieś poza granicami Sudanu. Najlepiej nawet poza granicami Afryki. Ale nie za daleko.
I tym magicznym sposobem, jestem właśnie po raz 3-ci w Dubaju, który został podsumowany przez moich współtowarzyszy podróży (dla nich – moich inżynierów budowlanych – jest to pierwsza wizyta w tym jakże modnym Emiracie Arabskim, Zjednoczonym z resztą) takimi oto słowy: „W chuj gorąco, wilgotno i drogo. Wracamy do Juby”. Jakby tam nie było gorąco czy drogo. Faktem niezaprzeczalnym natomiast jest, że w Jubie nie jest tak wilgotno. Ale cóż, nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy.
Ale co to ja chciałam właściwie przekazać?
A! Że jestem w Dubaju i kupuję materiały budowlane. To znaczy zamawiam, żeby przysłać do Juby przez Mombasę, statkiem, jak wszystko inne, albo prawie wszystko.
Tylko niestety Dubaj wcale nie jest taki super ekstra. Może rzeczywiście te materiały nie są drogie, może i jest ich bardzo dużo i bardzo różnorodnych, ale jakoś ta różnorodność nie przekłada się na jakość. I w ten magiczny sposób cały system ścian Karton-Gips musi przyjechać do nas z Polski, bo jakoś na miejscu go nie ma, w Kenii go nie ma a w Dubaju jakaś (cytuję) „chińska chujnia”…
Moje marzenia o posiadaniu dużej ilości skumulowanych materiałów, żeby wszystkim pracowało się łatwo, miło i w miarę przyjemnie, a przede wszystkim SZYBKO, spełzło na niczym… nie ma ideałów.
Dubaj już podczas pierwszego pobytu wydał mi się podejrzany. Oto jak to miasto się prezentuje:
Bardzo dużo bardzo dużych budynków, które mają na sobie bardzo dużo szkła. Ale każdy z tych budynków, to taka, nie przymierzając – głupia biuściasta lala – w środku pusta. No może nie dokładnie i nie w 100% pusta, bo jednak coś tam w tych środkach jest, ale jest to np. cieknący kran, popsuty sedes, krzywo położone płytki i taka ogólna prowizorko-niedoróbka. Ja nie jestem ekspertem, ale trochę tego widziałam, głównie w Polsce, i wolałabym mieszkać na tych parszywych blokowiastych kabatach w dobrze wykończonym mieszkaniu, niż w mega wypasionym apartamentowcu na sztucznej wyspie w kształcie palmy, w którym ściany są faliste i pomalowane farbą olejną… No takich syfów to u nas nie ma. Jeff (taki nasz współpracujący guru budowlany) powiedział, że wynika to z dziwnej Polskiej mentalności, że chcemy mieć super szał w środku, a na zewnątrz wszystkie nasze domy wyglądają tak samo, podczas gdy na całym świecie jest inaczej. I może zabrzmi to jak jakaś dziwna forma patriotyzmu lokalnego, ale ja tam wolę Polską Drogę. Ale nie Polskie drogi, bo te wole w Dubaju (maaaasywne!)
Bardzo dużo bogatych arabskich bobków i trochę białych z całego świata. Przepaść. Kasa. Szpan. Apartamenty na wyspie. Lamborghini. Drinki z palemką. Silikon w biustach żon. I kochanek.
MASA (60% mieszkańców ZEA) ludzi – wyrobników z Indii, Filipin, Pakistanu i innych państw azjatyckich, które może i są piękne lub coś, ale nie mają kasy ani nie dają możliwości. To właśnie ci ludzie harują na tych wszystkich innych. Tych z pierwszej grupy.
Białych i arabów można zauważyć tylko w centrach handlowych, jak wydają kasę. Wszyscy ludzie pracy pochodzą z Azji, lub innych „potęg” gospodarczych świata. Biali są jeszcze na polach golfowych. I w innych luksusowych miejscach.
KOSZMAR!
To ja już wolę moją Jubę, gdzie jest syf, brud, malaria. Bo tam niby też tak trochę jest, ale jednak odwrotnie – lokalesi są biedni – napływowi są bogaci :) a ja jestem napływowa. I bez względu na to czy mam 2 funty czy 3 to mam BARDZO DUŻO.
Jakoś nie bardzo mogłabym mieszkać w takim jakimś rozwarstwionym, zabetonowanym, szpanerskim, dziwnym jakimś takim i w dodatku nieprzyjaznym pogodowo miejscu.
Może ja jakaś jestem nie teges, bo to chyba jednak cały świat jest taki, i ta moja Juba też. Ale jakoś mi bardziej lepiej z tym, że jestem w miejscu, w którym niczego nie ma i mogę być z siebie dumna, że udało mi się w tym niczym stworzyć coś.
A może chodzi o to, że w takim Dubaju byłabym trybikiem w maszynie, a w Jubie jestem jakby powiedzmy niby że coś jakby w elicie? Bosh… Jestem próżna :)
Chociaż wydaje mi się, że jednak to raczej chodzi w moim przypadku o chęć zrobienia czegoś nowego, dziwnego, takiego pełnego wyzwań, żebym mogła sobie powiedzieć – no Kijewska, kawał roboty odwaliłaś. I przeżyłaś swoje życie najlepiej jak mogłaś, nie na konsumpcji, nie na akumulacji. W ciągłej przygodzie! No i nie będąc NIKIM (vel Trybikiem w Maszynie). Będąc sobą...
sobota, 18 lipca 2009
Różne foty
Pani Project Manager i jej zaktualizowany harmonogram prac
Kiwi i Minister Gier Chuang Aluong (aktualnie Minister Spraw Wewnętrznych) wskazują kierunek: Nowy Lepszy Południowy Sudan
Burj Dubai - czyli najwyższy budynek swiata. Spory.
Jeszcze raz - wieża księżniczki :)
A to takie centrum handlowe, tuż obok najdroższego hotelu na swiecie. Madinat.
Widok ze sztucznej wyspy w ksztalcie Palmy na hotel Burj-Al-Arab (w ksztalcie zagla).
A ja mam psa na desce rozdzielczej. Tylko zdechł...
A to Amsterdam, 27 marca 2009...
Amsterdamski bicykl w deszczu
Samo się przedstawia to zdjęcie.
Kiwi i Minister Gier Chuang Aluong (aktualnie Minister Spraw Wewnętrznych) wskazują kierunek: Nowy Lepszy Południowy Sudan
Burj Dubai - czyli najwyższy budynek swiata. Spory.
Jeszcze raz - wieża księżniczki :)
A to takie centrum handlowe, tuż obok najdroższego hotelu na swiecie. Madinat.
Widok ze sztucznej wyspy w ksztalcie Palmy na hotel Burj-Al-Arab (w ksztalcie zagla).
A ja mam psa na desce rozdzielczej. Tylko zdechł...
A to Amsterdam, 27 marca 2009...
Amsterdamski bicykl w deszczu
Samo się przedstawia to zdjęcie.
Krótko, zwięźle i na temat - reportaż z miejsca zbrodni przeciw inteligencji i spostrzegawczości
Kiwi (lat 25):
"Wiecie jak to jest z baba za kółkiem?
No to ja dzisiaj wyszłam na taka, chociaż nie do końca za kółkiem, ale zdecydowanie w związku z motoryzacją."
Firma Tricomp/PSM posiada 2 toyoty rav 4. Jedna srebrna - którą ostatnio buja się nasza bohaterka, bo jej zabrano land-cruisera, ponieważ niby przez rzeke ktoś codziennie przejeżdża, a pora deszczowa przyszła i rzeka zrobiła się duża i ravka sobie słabo radzi w charakterze amfibii. Druga ravka jest czarna i ma automatyczna skrzynie biegów, więc jeździ nią Ola (blondynka, lat 24), która jakies 2 tygodnie temu pierwszy raz w życiu usiadła za kółkiem. Jeździ automatem, bo tak łatwiej :-)
- No i dzisiaj pojechaliśmy sobie (ja , Ola i Trawka), do City, żeby kupić dla mnie bilet do Dubaju (znowu tam lecę, tym razem najs hotel z basenem :P).- zwierza sie Kiwi, niefortunna bohaterka - Pojechalismy autem Oli, bo dziewczyna zafascynowala sie jazda autem po afrykanskich bezdrozach. Ola poszła wziąć te bilety, a ja i Trawa pojechaliśmy do naszego Super-Hiper-Mega marketu – JIT’a :)
Po zakupieniu najbardziej niezbędnych w Afryce produktów (fajki, wino i maszynka do robienia frytek – sic!), bez ktorych przetrwanie w tych istnie spartańskich warunkach jest niemalze niemozliwe, Kiwi i Trawka (dobrze zbudowany mezczyzna lat 25)opuszczaja swiatynie konsumpcyjnej rozpusty.
Kiwi, która miała kluczyki do auta, podchodzi do niego, otwiera drzwi od strony kierowcy, ale cos nie teges. Trawa na to w te słowa:
- Z tej strony się nie otwiera!
No tak, w Afryce jesteśmy, nie może być żeby wszystko działało.
Nasza niestrudzona w walce z przeciwnosciami losu bohaterka podchodzi więc od strony pasażera, zamek dalej nie działa. Oboje kręcą, kombinują z kluczem – kupa.
- Zachodzę ravkę od tyłu, dobieram się do zamka w bagażniku. Ale ravka się nie poddaje, nie otwiera się. A w środku mój red-bull. No nie! Jak nie otworzymy auta do jesteśmy troszkę jakby – w pupie. - kwituje ze lzami w oczach bogu ducha winna dziewczyna.
Nagle pojawia się żołnierz z kałachem (czyli coś typowego w Sudanie – tak jak w Polsce spotyka sie białych ludzi na ulicach, tak w Sudanie spotyka sie żołnierzy z kałachami). No bo jacyś ludzie próbują dobrać się do auta, a że im nie wychodzi, to znaczy, że chcą ukraść. Tylko jakto? Biali chcą kraść auto? Coś się panu nie zgadza, więc zawczasu woła kolegów. Wszystko jasne – białym zepsuł się zamek w drzwiach.
Do akcji wkracza 4-osobowa drużyna „nie-białych” – tj. 3 murzynków i hindus sztuk 1. Biegaja dokoła, huhają na klucz, polerują, próbują wyprostować, odprawiają czary wszelakie. Trzęsą autem i bujają, i tak przy każdych drzwiach z zamkiem. Pada nawet pytanie, czy klucz jest oryginalny, bo jakby był dorabiany, to wszystko byłoby jasne. Ale klucz jest oryginalny, wiec próby trwają i trwają. I NIC!
Kiwi (25)
"Jesteśmy straceni! "
Trawa mówi: „!@#!@)!@#(*#$)!*@)$(!!!, Kiwi, coś ty zrobiła z tym zamkiem”…
Skruszona Kiwi dzwoni do Krzysia – firmowego mechanika-magika. Klucz jednak przekazuje Trawie jednym sprytnym ruchem, żeby ten mógł się gimnastykować dalej, wszakże ruch to zdrowie.
Kiwi (długonoga szatynka o zielonych jak wiosna oczach):
"Dzwonie do Krzysia, który już mi tłumaczy co robić, wsiadając do samochodu z zapasowym kluczem i zestawem narzędzi do awaryjnego otwierania wszystkiego – od konserw po ravki, już prawie trzaska drzwiami od swojego wozu, aż tu nagle słyszę:"
„Kiwi, @#$#$%!@#$!@_$*%^*#$#9#@$(%#$##!!!!! Daj mi klucze od czarnej ravki a nie od srebrnej!” - rozdziera sie na cala okolice Trawka, ktory na szczescie mowi po Polsku, a tej mowy to tu nikt nie rozumie. Inaczej moglby zasiac powazne zgorszenie i trafic do pierdla.
Kiwi pada ze smiechu jak porażona gromem z jasnego nieba!
W skrócie: Kiwi miała 2 zestawy kluczy od ravek – i od srebrnej (przez przypadek) i od czarnej (którą akurat przyjechali), a że te od srebrnej jej się jakoś pierwsze wyjęły, to spędziła 15 minut z kolegą Trawą robiąc się na debili, żeby okazało się na koniec, że jak się włoży dobry klucz, to się otwiera.
Podpowiedź: Do każdych kluczy przypięty jest wisiorek z numerem rejestracyjnym samochodu – żeby się nie myliły!
Dziękuję za uwagę
Informację wprost z Sudanu przekazala dla Panstwa Katarzyna Koleda-Zalewska, czy ktos :)
"Wiecie jak to jest z baba za kółkiem?
No to ja dzisiaj wyszłam na taka, chociaż nie do końca za kółkiem, ale zdecydowanie w związku z motoryzacją."
Firma Tricomp/PSM posiada 2 toyoty rav 4. Jedna srebrna - którą ostatnio buja się nasza bohaterka, bo jej zabrano land-cruisera, ponieważ niby przez rzeke ktoś codziennie przejeżdża, a pora deszczowa przyszła i rzeka zrobiła się duża i ravka sobie słabo radzi w charakterze amfibii. Druga ravka jest czarna i ma automatyczna skrzynie biegów, więc jeździ nią Ola (blondynka, lat 24), która jakies 2 tygodnie temu pierwszy raz w życiu usiadła za kółkiem. Jeździ automatem, bo tak łatwiej :-)
- No i dzisiaj pojechaliśmy sobie (ja , Ola i Trawka), do City, żeby kupić dla mnie bilet do Dubaju (znowu tam lecę, tym razem najs hotel z basenem :P).- zwierza sie Kiwi, niefortunna bohaterka - Pojechalismy autem Oli, bo dziewczyna zafascynowala sie jazda autem po afrykanskich bezdrozach. Ola poszła wziąć te bilety, a ja i Trawa pojechaliśmy do naszego Super-Hiper-Mega marketu – JIT’a :)
Po zakupieniu najbardziej niezbędnych w Afryce produktów (fajki, wino i maszynka do robienia frytek – sic!), bez ktorych przetrwanie w tych istnie spartańskich warunkach jest niemalze niemozliwe, Kiwi i Trawka (dobrze zbudowany mezczyzna lat 25)opuszczaja swiatynie konsumpcyjnej rozpusty.
Kiwi, która miała kluczyki do auta, podchodzi do niego, otwiera drzwi od strony kierowcy, ale cos nie teges. Trawa na to w te słowa:
- Z tej strony się nie otwiera!
No tak, w Afryce jesteśmy, nie może być żeby wszystko działało.
Nasza niestrudzona w walce z przeciwnosciami losu bohaterka podchodzi więc od strony pasażera, zamek dalej nie działa. Oboje kręcą, kombinują z kluczem – kupa.
- Zachodzę ravkę od tyłu, dobieram się do zamka w bagażniku. Ale ravka się nie poddaje, nie otwiera się. A w środku mój red-bull. No nie! Jak nie otworzymy auta do jesteśmy troszkę jakby – w pupie. - kwituje ze lzami w oczach bogu ducha winna dziewczyna.
Nagle pojawia się żołnierz z kałachem (czyli coś typowego w Sudanie – tak jak w Polsce spotyka sie białych ludzi na ulicach, tak w Sudanie spotyka sie żołnierzy z kałachami). No bo jacyś ludzie próbują dobrać się do auta, a że im nie wychodzi, to znaczy, że chcą ukraść. Tylko jakto? Biali chcą kraść auto? Coś się panu nie zgadza, więc zawczasu woła kolegów. Wszystko jasne – białym zepsuł się zamek w drzwiach.
Do akcji wkracza 4-osobowa drużyna „nie-białych” – tj. 3 murzynków i hindus sztuk 1. Biegaja dokoła, huhają na klucz, polerują, próbują wyprostować, odprawiają czary wszelakie. Trzęsą autem i bujają, i tak przy każdych drzwiach z zamkiem. Pada nawet pytanie, czy klucz jest oryginalny, bo jakby był dorabiany, to wszystko byłoby jasne. Ale klucz jest oryginalny, wiec próby trwają i trwają. I NIC!
Kiwi (25)
"Jesteśmy straceni! "
Trawa mówi: „!@#!@)!@#(*#$)!*@)$(!!!, Kiwi, coś ty zrobiła z tym zamkiem”…
Skruszona Kiwi dzwoni do Krzysia – firmowego mechanika-magika. Klucz jednak przekazuje Trawie jednym sprytnym ruchem, żeby ten mógł się gimnastykować dalej, wszakże ruch to zdrowie.
Kiwi (długonoga szatynka o zielonych jak wiosna oczach):
"Dzwonie do Krzysia, który już mi tłumaczy co robić, wsiadając do samochodu z zapasowym kluczem i zestawem narzędzi do awaryjnego otwierania wszystkiego – od konserw po ravki, już prawie trzaska drzwiami od swojego wozu, aż tu nagle słyszę:"
„Kiwi, @#$#$%!@#$!@_$*%^*#$#9#@$(%#$##!!!!! Daj mi klucze od czarnej ravki a nie od srebrnej!” - rozdziera sie na cala okolice Trawka, ktory na szczescie mowi po Polsku, a tej mowy to tu nikt nie rozumie. Inaczej moglby zasiac powazne zgorszenie i trafic do pierdla.
Kiwi pada ze smiechu jak porażona gromem z jasnego nieba!
W skrócie: Kiwi miała 2 zestawy kluczy od ravek – i od srebrnej (przez przypadek) i od czarnej (którą akurat przyjechali), a że te od srebrnej jej się jakoś pierwsze wyjęły, to spędziła 15 minut z kolegą Trawą robiąc się na debili, żeby okazało się na koniec, że jak się włoży dobry klucz, to się otwiera.
Podpowiedź: Do każdych kluczy przypięty jest wisiorek z numerem rejestracyjnym samochodu – żeby się nie myliły!
Dziękuję za uwagę
Informację wprost z Sudanu przekazala dla Panstwa Katarzyna Koleda-Zalewska, czy ktos :)
środa, 8 lipca 2009
PUSH TO FLUSH*
Odbywam doroczną rytualną całodzienną podróż do Afryki. W rok (bez 5 dni) po moim pierwszym afrykańskim odlocie, znów jestem w samolocie :-)
Tym razem lecę pewna tego co zastanę, jak to będzie wyglądać i co chcę z tym zrobić. Lecę do znajomych, których już tam mam, do moich współpracowników. Lecę do mojego szefa…
Ten rok przyniósł niemałe zmiany w moim życiu.
Skończył się najpoważniejszy w moim życiu związek. Zaczął się związek najbardziej skomplikowany. Zmienił się rozmiar moich spodni – na oszczędny :p Poznałam nowy sport (niedawno). Poznałam nowych ludzi. Poznałam zupełnie nowy, egzotyczny, pachnący mango i bananami smak życia.
I włosy mi urosły :-)
Gdy wylatywałam, w zeszłym roku, wiedziałam, że czeka mnie najważniejsza przygoda w moim życiu. Myślałam jednak początkowo, że owszem, odmieni ona moje życie, ale w najśmielszych i najbardziej szalonych snach nie przypuszczałam, że ta przygoda stanie się moim życiem. Stała się.
Wyjazd do Kenii to była całkiem szalona decyzja, ale to, co nastąpiło po powrocie z Kenii miało się okazać jeszcze bardziej szalone. Sudan – to miejsce powoduje, że wszystkich rodziców, dziadków i ciotków-pociotków przechodzą dreszcze. Miejsce, w którym jest wojna w Darfurze. Kraj, którego prezydent uznany jest przez świat zachodni (bo trybunał w Hadze to instytucja świata zachodniego –bez czarowania mi tutaj) za BANDYTĘ. No a do tego najbiedniejszy kraj na świecie. Najmniej rozwinięty.
Juba przywitała mnie w grudniu upałem, uśmiechami ludźmi, z którymi później bardzo blisko współpracowałam. Przywitała mnie okrutnie drogą coca-colą i kurzem i pyłem i syfem i ONZ-em wszędzie :-)
W styczniu (po przerwie bożo-narodzeniowo-sylwestrowej), przylatuję z powrotem, żeby tam żyć. Żeby tam mieszkać. Trochę to co innego niż przeświadczenie, że wpadłam na chwilę i zaraz spadam do domku, gdzie wszystko jest i o nic nie trzeba się martwić.
Pamiętam styczeń jako ogień z nieba, walkę ze sobą, przyspieszoną naukę, upominania Jamesa, jeszcze szybszą naukę. Zmęczenie. Praca. Praca i jeszcze trochę pracy.
Nastąpił luty, nastąpił przełom. Odkryłam życie prywatne na nowo. Za sprawą imprezy Vivacell. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności. Najważniejsze, że teraz mam do kogo się odezwać, z kim pójść na piwo lub na pizzę. Jest dobrze. Jest coraz lepiej.
Zdarzają się co prawda momenty trudne, ale na szczęście coraz jest ich mniej i na coraz mniejszą skalę.
Właśnie przelatuję nad Południowym Sudanem, widzę chmury. Pora deszczowa zaczęła się na dobre. Ciekawe jak będzie to wyglądać z dołu… ale to dopiero jutro…
Ależ mi się na wspominki zebrało…
Jestem Kiwi, mam 25 lat, pochodzę z Polski, mieszkam w Sudanie. Moje serce skradła Afryka. Niestety ze względu na niewydolność służb prawa w większości krajów tego kontynentu, może się okazać, że moje serce pozostanie ukradzione i pozostanie w Afryce lub z Afryką na zawsze. Fajnie, bo mam taką swoją Mekkę, do której zawszę będę mogła pielgrzymować. Czy to we wspomnieniach, czy też fizycznie.
Ostatnio usłyszałam, że moje życie zostawi ślad na ziemi. Odbije się w czerwonej lepkiej afrykańskiej ziemi. Wśród ludzi, którzy są skrajnym przeciwieństwem nas – zepsutych konsumpcją i rozpasaniem, różowych jak prosiaki białasów. Mam nadzieję tylko, że ten ślad, który zostawiam po sobie teraz w Sudanie, będzie jednym z wielu i któregoś pięknego dnia, będę mogła powiedzieć, że przyłożyłam moją białą łapę do rozwoju tego najbogatszego we wszystko i zarazem najbiedniejszego kontynentu. Fajnie byłoby, gdyby ten mój wkład był choć odrobinę znaczący.
Ale to już przejaw próżności, prawda? Każdy chciałby być sławny i zarabiać miliony dolarów :-P Ja chwilowo mam swoją sławę i swoje prawie miliony. Pracuję jako Project Manager na największej budowie w Południowym Sudanie, w największej na tamtym rynku firmie budowlanej. Trochę nam brakuje do SKANSKA, ale pracujemy nad tym. Nie w jeden dzień Rzym zbudowano.
Dodam jeszcze, że każdy powinien mieć w życiu pasję, jakieś pragnienie, marzenie, coś, co będzie go ciągnęło do przodu. Bez czegoś takiego życie nie ma smaku, celu ani znaczenia. Upływa dzień za dniem na robieniu rzeczy bez sensu, bez ciągu dalszego.
Ja mam. Nie jest to może nic snobistycznego. Nie jestem malarzem czy pianistką. Nie umiem pobić rekordu świata w skoku o tyczce. Ale robię coś co daję mi siłę, odbierając ją czasem równocześnie. Walczę nie o kolejne auto, czy jeden metr mieszkania w Warszawie więcej. Nie pragnę kolejnych wczasów w Egipcie. Chciałabym, żeby ludzie na całym świecie mieli mniej więcej jednakowo. Wcale nie koniecznie aż tak jak w Europie, czy Stanach. Ale chociażby, żeby dzieci nie umierały z głodu (podczas gdy inne cierpią na chorobliwą otyłość) czy mogły nauczyć się czytać i pisać. Żeby kraj, w którym się rodzą nigdy nie był pułapką. No i może samej mi się tego nie da osiągnąć, ale czuję się fantastycznie wiedząc, że w moim życiu jest coś więcej niż tylko akumulacja dóbr i płodzenie potomstwa. Pięknie mi z tym. I pięknie się czuje. I uważam, że przez to staję się piękniejsza.
Gdzieś kiedyś w mojej głowie pojawiło się afrykańskie ziarno, które zaczęło kiełkować. Nie pamiętam kto i nie pamiętam jak je zasiał. Pamiętam natomiast kto umożliwił temu ziarnu rosnąć.
Wdzięczna bardzo jestem niejakiej Marcie Miłkowskiej, która otworzyła przede mną te drzwi.
No i dziękuję rodzicom!
I milionom fanów na całym świecie :-P
* Napis w toalecie w samolocie oznaczający mniej więcej tyle, co „naciśnij, żeby spłukać”, ale fajnie brzmi po angielsku (coś jak: pusz tu flusz).
Tym razem lecę pewna tego co zastanę, jak to będzie wyglądać i co chcę z tym zrobić. Lecę do znajomych, których już tam mam, do moich współpracowników. Lecę do mojego szefa…
Ten rok przyniósł niemałe zmiany w moim życiu.
Skończył się najpoważniejszy w moim życiu związek. Zaczął się związek najbardziej skomplikowany. Zmienił się rozmiar moich spodni – na oszczędny :p Poznałam nowy sport (niedawno). Poznałam nowych ludzi. Poznałam zupełnie nowy, egzotyczny, pachnący mango i bananami smak życia.
I włosy mi urosły :-)
Gdy wylatywałam, w zeszłym roku, wiedziałam, że czeka mnie najważniejsza przygoda w moim życiu. Myślałam jednak początkowo, że owszem, odmieni ona moje życie, ale w najśmielszych i najbardziej szalonych snach nie przypuszczałam, że ta przygoda stanie się moim życiem. Stała się.
Wyjazd do Kenii to była całkiem szalona decyzja, ale to, co nastąpiło po powrocie z Kenii miało się okazać jeszcze bardziej szalone. Sudan – to miejsce powoduje, że wszystkich rodziców, dziadków i ciotków-pociotków przechodzą dreszcze. Miejsce, w którym jest wojna w Darfurze. Kraj, którego prezydent uznany jest przez świat zachodni (bo trybunał w Hadze to instytucja świata zachodniego –bez czarowania mi tutaj) za BANDYTĘ. No a do tego najbiedniejszy kraj na świecie. Najmniej rozwinięty.
Juba przywitała mnie w grudniu upałem, uśmiechami ludźmi, z którymi później bardzo blisko współpracowałam. Przywitała mnie okrutnie drogą coca-colą i kurzem i pyłem i syfem i ONZ-em wszędzie :-)
W styczniu (po przerwie bożo-narodzeniowo-sylwestrowej), przylatuję z powrotem, żeby tam żyć. Żeby tam mieszkać. Trochę to co innego niż przeświadczenie, że wpadłam na chwilę i zaraz spadam do domku, gdzie wszystko jest i o nic nie trzeba się martwić.
Pamiętam styczeń jako ogień z nieba, walkę ze sobą, przyspieszoną naukę, upominania Jamesa, jeszcze szybszą naukę. Zmęczenie. Praca. Praca i jeszcze trochę pracy.
Nastąpił luty, nastąpił przełom. Odkryłam życie prywatne na nowo. Za sprawą imprezy Vivacell. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności. Najważniejsze, że teraz mam do kogo się odezwać, z kim pójść na piwo lub na pizzę. Jest dobrze. Jest coraz lepiej.
Zdarzają się co prawda momenty trudne, ale na szczęście coraz jest ich mniej i na coraz mniejszą skalę.
Właśnie przelatuję nad Południowym Sudanem, widzę chmury. Pora deszczowa zaczęła się na dobre. Ciekawe jak będzie to wyglądać z dołu… ale to dopiero jutro…
Ależ mi się na wspominki zebrało…
Jestem Kiwi, mam 25 lat, pochodzę z Polski, mieszkam w Sudanie. Moje serce skradła Afryka. Niestety ze względu na niewydolność służb prawa w większości krajów tego kontynentu, może się okazać, że moje serce pozostanie ukradzione i pozostanie w Afryce lub z Afryką na zawsze. Fajnie, bo mam taką swoją Mekkę, do której zawszę będę mogła pielgrzymować. Czy to we wspomnieniach, czy też fizycznie.
Ostatnio usłyszałam, że moje życie zostawi ślad na ziemi. Odbije się w czerwonej lepkiej afrykańskiej ziemi. Wśród ludzi, którzy są skrajnym przeciwieństwem nas – zepsutych konsumpcją i rozpasaniem, różowych jak prosiaki białasów. Mam nadzieję tylko, że ten ślad, który zostawiam po sobie teraz w Sudanie, będzie jednym z wielu i któregoś pięknego dnia, będę mogła powiedzieć, że przyłożyłam moją białą łapę do rozwoju tego najbogatszego we wszystko i zarazem najbiedniejszego kontynentu. Fajnie byłoby, gdyby ten mój wkład był choć odrobinę znaczący.
Ale to już przejaw próżności, prawda? Każdy chciałby być sławny i zarabiać miliony dolarów :-P Ja chwilowo mam swoją sławę i swoje prawie miliony. Pracuję jako Project Manager na największej budowie w Południowym Sudanie, w największej na tamtym rynku firmie budowlanej. Trochę nam brakuje do SKANSKA, ale pracujemy nad tym. Nie w jeden dzień Rzym zbudowano.
Dodam jeszcze, że każdy powinien mieć w życiu pasję, jakieś pragnienie, marzenie, coś, co będzie go ciągnęło do przodu. Bez czegoś takiego życie nie ma smaku, celu ani znaczenia. Upływa dzień za dniem na robieniu rzeczy bez sensu, bez ciągu dalszego.
Ja mam. Nie jest to może nic snobistycznego. Nie jestem malarzem czy pianistką. Nie umiem pobić rekordu świata w skoku o tyczce. Ale robię coś co daję mi siłę, odbierając ją czasem równocześnie. Walczę nie o kolejne auto, czy jeden metr mieszkania w Warszawie więcej. Nie pragnę kolejnych wczasów w Egipcie. Chciałabym, żeby ludzie na całym świecie mieli mniej więcej jednakowo. Wcale nie koniecznie aż tak jak w Europie, czy Stanach. Ale chociażby, żeby dzieci nie umierały z głodu (podczas gdy inne cierpią na chorobliwą otyłość) czy mogły nauczyć się czytać i pisać. Żeby kraj, w którym się rodzą nigdy nie był pułapką. No i może samej mi się tego nie da osiągnąć, ale czuję się fantastycznie wiedząc, że w moim życiu jest coś więcej niż tylko akumulacja dóbr i płodzenie potomstwa. Pięknie mi z tym. I pięknie się czuje. I uważam, że przez to staję się piękniejsza.
Gdzieś kiedyś w mojej głowie pojawiło się afrykańskie ziarno, które zaczęło kiełkować. Nie pamiętam kto i nie pamiętam jak je zasiał. Pamiętam natomiast kto umożliwił temu ziarnu rosnąć.
Wdzięczna bardzo jestem niejakiej Marcie Miłkowskiej, która otworzyła przede mną te drzwi.
No i dziękuję rodzicom!
I milionom fanów na całym świecie :-P
* Napis w toalecie w samolocie oznaczający mniej więcej tyle, co „naciśnij, żeby spłukać”, ale fajnie brzmi po angielsku (coś jak: pusz tu flusz).
środa, 24 czerwca 2009
Och męczące te weekendy w Polsce…
Wróciłam do Ziemi Przodków, na Ojcowiznę, do Polski.
No i nie za długo mi zajęło trafienie nad wodę, bo jakoś jestem spragniona wilgoci. Woda i ja to jak ujemne bieguny w magnesie. No nie ma innej opcji – nurkujemy :-)
Nurkowanie to najwyższa forma obcowania z wodą. Nie ma kolejnych stopni wtajemniczenia. Nie ma nic bardziej mokrego niż woda w czasie nurkowania. No nie ma i już!
Pojechałam nad Jezioro Narty z ludkami z Underwater.pl (tu taka mała reklama – jak ktoś chce się zanurzyć, to z nimi, bo to ciekawa mieszanka ludzi… zapraszam na www.underwater.pl ). Dojechałam tam w piątek i męczący weekend rozpoczął się wraz z pierwszym drinkiem.
Bo w Polsce to trzeba pić. Nie pić w Polsce to jak pojechać do Rzymu i nie widzieć Watykanu. Albo jak być w Alpach i nie jeździć na nartach. No po prostu, Polska wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. Żadna wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. A już smak Premium to na Mazurach. Szczególnie, że o smaku Premium przypomina poranny brak kaca.
Tym razem po imprezie kaca nie było – była za to epidemia malarii, bo wszystkich bardzo intensywnie bolały głowy. Poza mną :-) Ja wszakże uodporniona na malarię :-P
Pojechałam na Mazury po to, żeby pozażywać. Głównie wody, ale również powietrza, zieleni, ciszy, ptaków, drzew, chmur. Tej Polskości w czystej formie. I zażywałam ją intensywnie od momentu, w którym wyjechałam poza Warszawę i jadąc drogą nr 58 wprost do Szczytna jechałam pięknymi krętymi drogami, przez wsie i miasteczka i patrzyłam na tę Polską letnią zieleń. W deszczu. Krowy pasące się na łąkach, zboże, które już wyrosło po pas, po pachy. Na lasy, które po deszczu pięknie pachną, szczególnie te sosnowe.
Polska mnie jakoś rozczula ostatnio. Potrafię się najzwyczajniej rozpłakać jadąc drogą pomiędzy dwoma szpalerami topól, widząc zielone łąki lub złote pola i lasy w oddali. Włącza mi się jakiś Weltschmertz czy inna przypadłość, na którą cierpieli znienawidzeni przeze mnie w liceum romantycy (w sensie, że poeci tego okresu). Ale teraz jakoś lepiej ich rozumiem, bo sama na takim niby wygnaniu, choć dobrowolnym.
Jak zacznę pisać wierszem tutaj, to znaczy, że jestem Adam Mickiewicz i tylko patrzeć jak zejdę na gruźlicę…
Mazury, jezioro, w którym raki nocą coś kombinują, okonie podpływają do nieruchomych nurków zaciekawione. Polska jest piękna. A jak ktoś nie wierzy, niech wyjedzie na parę miesięcy i potem wróci tutaj.
Dodatkowo w docenieniu kraju pomaga to, że jestem absolutnie nie-na-bieżąco z polityką i ekonomią tego czcigodnego kraju, więc nic nie psuje mi tego sielankowego obrazu :-)
No ale pojechałam. Miałam zanurkować 2 razy, nurkowałam 5 razy. I uprawnienia po drodze sobie podniosłam.
No i przeżyłam mojego pierwszego nocnego nurka. Ciekawe zjawisko. Śpiące ryby gdzieś na podwodnych łąkach, raki próbujące w tej ciszy odpracować cały dzień na nocną zmianę. I cisza…
Generalnie pod wodą jest dość cicho, ale w nocy ta cisza jest jakaś gęstsza. Bąble wydychanego powietrza są tak głośne jak tir przejeżdżający przed bramą Gumba o 6.00 rano. I płyniesz tak cichutko, żeby tych rybek nie pobudzić, oddychasz szeptem i nawet latarka szeptem świeci. Żeby ciszy nocnej w jeziorze nie zakłócać. Ciekawe zjawisko. Zupełnie inny nurek, z takim posmakiem tajemnicy, bo widzisz tylko tyle ile latarka pozwala Ci zobaczyć i nie wiesz czy ta czerń przed tobą to stok dna, toń jeziora, jakaś podwodna zielenina czy lokalny kuzyn potwora z Loch Ness. A jak masz wyobraźnię, to w ogóle masz dość intensywne wrażenia, bo w nocy w wodzie widać wszystko. Może być piękne to wszystko, albo nie koniecznie. A do tego musisz pamiętać, że jak się ekscytujesz, to hałasujesz bąblami.
Szkoda, że nie da się słowami opisać tego co czuć pod wodą.
Wszystko to co dzieje się wokół ciebie czujesz wszystkimi zmysłami. No może poza węchem. Ale za to wzrok, dotyk, słuch. Wszystko to działa inaczej. A najciekawiej działa zmysł równowagi. Jak zamkniesz oczy i pozwolisz sobie swobodnie dryfować, to na bank w pewnym momencie stracisz poczucie, czy ty już głową w dół, w górę czy na bok.
Nurkowanie jest jak latanie. Tylko lepsze, bo jest co oglądać pod wodą. A mnie na ten przykład ptaki nie fascynują zupełnie. Uważam je za raczej odrażające kreatury. Takie pierzaste śmierdziele srające na szyby samochodów. Co innego rybki. Rybki mają miliony kolorów, tysiące rozmiarów i w ogóle jest ich taka różnorodność, że szok. A oprócz rybek w wodzie są inne kreaturki.
Oprócz rybek w wodzie są nurkowie :-) Nurek to taki ssak, który z braku skrzeli nakupił towaru (na Okopowej ;-p ), założył te kilogramy ołowiu, butle, bajery, pianki i płetwy i wszedł do wody. I stał się czymś pomiędzy rybą a człowiekiem. Nurek to taka zmechanizowana forma syrenki. Nie auta, tylko takiego mitycznego czegoś – pół ryba – pół człowiek. Tylko biusty i torsy nurkowie mają pochowane :-)
Nurek po wyjściu z wody traci swoją rybiość. Zaczyna powoli podsychać, aż wyschnie tak bardzo, że musi wejść pod wodę koniecznie raz jeszcze, żeby skorzystać z tego swojego drugiego ja, pozwolić swojej schizofrenicznej, drugiej, rybiej osobowości pobyć przez chwilę tą siłą wiodącą.
Tylko choroba psychiczna może bowiem zmusić do nurkowania w 14 stopniowej wodzie, 5 razy w ciągu weekendu, w niedoschniętym i lodowatym sprzęcie. I tylko choroba psychiczna może powodować, że czujesz RADOŚĆ po zmarznięciu na kość.
Podsumowując – chora psychicznie Kiwi (której się wydaje czasem, że jest rybą) wzrusza się na widok pola pszenicy…
Ktoś zna lekarstwo na taką chorobę?
No i nie za długo mi zajęło trafienie nad wodę, bo jakoś jestem spragniona wilgoci. Woda i ja to jak ujemne bieguny w magnesie. No nie ma innej opcji – nurkujemy :-)
Nurkowanie to najwyższa forma obcowania z wodą. Nie ma kolejnych stopni wtajemniczenia. Nie ma nic bardziej mokrego niż woda w czasie nurkowania. No nie ma i już!
Pojechałam nad Jezioro Narty z ludkami z Underwater.pl (tu taka mała reklama – jak ktoś chce się zanurzyć, to z nimi, bo to ciekawa mieszanka ludzi… zapraszam na www.underwater.pl ). Dojechałam tam w piątek i męczący weekend rozpoczął się wraz z pierwszym drinkiem.
Bo w Polsce to trzeba pić. Nie pić w Polsce to jak pojechać do Rzymu i nie widzieć Watykanu. Albo jak być w Alpach i nie jeździć na nartach. No po prostu, Polska wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. Żadna wódka nie smakuje nigdzie tak dobrze. A już smak Premium to na Mazurach. Szczególnie, że o smaku Premium przypomina poranny brak kaca.
Tym razem po imprezie kaca nie było – była za to epidemia malarii, bo wszystkich bardzo intensywnie bolały głowy. Poza mną :-) Ja wszakże uodporniona na malarię :-P
Pojechałam na Mazury po to, żeby pozażywać. Głównie wody, ale również powietrza, zieleni, ciszy, ptaków, drzew, chmur. Tej Polskości w czystej formie. I zażywałam ją intensywnie od momentu, w którym wyjechałam poza Warszawę i jadąc drogą nr 58 wprost do Szczytna jechałam pięknymi krętymi drogami, przez wsie i miasteczka i patrzyłam na tę Polską letnią zieleń. W deszczu. Krowy pasące się na łąkach, zboże, które już wyrosło po pas, po pachy. Na lasy, które po deszczu pięknie pachną, szczególnie te sosnowe.
Polska mnie jakoś rozczula ostatnio. Potrafię się najzwyczajniej rozpłakać jadąc drogą pomiędzy dwoma szpalerami topól, widząc zielone łąki lub złote pola i lasy w oddali. Włącza mi się jakiś Weltschmertz czy inna przypadłość, na którą cierpieli znienawidzeni przeze mnie w liceum romantycy (w sensie, że poeci tego okresu). Ale teraz jakoś lepiej ich rozumiem, bo sama na takim niby wygnaniu, choć dobrowolnym.
Jak zacznę pisać wierszem tutaj, to znaczy, że jestem Adam Mickiewicz i tylko patrzeć jak zejdę na gruźlicę…
Mazury, jezioro, w którym raki nocą coś kombinują, okonie podpływają do nieruchomych nurków zaciekawione. Polska jest piękna. A jak ktoś nie wierzy, niech wyjedzie na parę miesięcy i potem wróci tutaj.
Dodatkowo w docenieniu kraju pomaga to, że jestem absolutnie nie-na-bieżąco z polityką i ekonomią tego czcigodnego kraju, więc nic nie psuje mi tego sielankowego obrazu :-)
No ale pojechałam. Miałam zanurkować 2 razy, nurkowałam 5 razy. I uprawnienia po drodze sobie podniosłam.
No i przeżyłam mojego pierwszego nocnego nurka. Ciekawe zjawisko. Śpiące ryby gdzieś na podwodnych łąkach, raki próbujące w tej ciszy odpracować cały dzień na nocną zmianę. I cisza…
Generalnie pod wodą jest dość cicho, ale w nocy ta cisza jest jakaś gęstsza. Bąble wydychanego powietrza są tak głośne jak tir przejeżdżający przed bramą Gumba o 6.00 rano. I płyniesz tak cichutko, żeby tych rybek nie pobudzić, oddychasz szeptem i nawet latarka szeptem świeci. Żeby ciszy nocnej w jeziorze nie zakłócać. Ciekawe zjawisko. Zupełnie inny nurek, z takim posmakiem tajemnicy, bo widzisz tylko tyle ile latarka pozwala Ci zobaczyć i nie wiesz czy ta czerń przed tobą to stok dna, toń jeziora, jakaś podwodna zielenina czy lokalny kuzyn potwora z Loch Ness. A jak masz wyobraźnię, to w ogóle masz dość intensywne wrażenia, bo w nocy w wodzie widać wszystko. Może być piękne to wszystko, albo nie koniecznie. A do tego musisz pamiętać, że jak się ekscytujesz, to hałasujesz bąblami.
Szkoda, że nie da się słowami opisać tego co czuć pod wodą.
Wszystko to co dzieje się wokół ciebie czujesz wszystkimi zmysłami. No może poza węchem. Ale za to wzrok, dotyk, słuch. Wszystko to działa inaczej. A najciekawiej działa zmysł równowagi. Jak zamkniesz oczy i pozwolisz sobie swobodnie dryfować, to na bank w pewnym momencie stracisz poczucie, czy ty już głową w dół, w górę czy na bok.
Nurkowanie jest jak latanie. Tylko lepsze, bo jest co oglądać pod wodą. A mnie na ten przykład ptaki nie fascynują zupełnie. Uważam je za raczej odrażające kreatury. Takie pierzaste śmierdziele srające na szyby samochodów. Co innego rybki. Rybki mają miliony kolorów, tysiące rozmiarów i w ogóle jest ich taka różnorodność, że szok. A oprócz rybek w wodzie są inne kreaturki.
Oprócz rybek w wodzie są nurkowie :-) Nurek to taki ssak, który z braku skrzeli nakupił towaru (na Okopowej ;-p ), założył te kilogramy ołowiu, butle, bajery, pianki i płetwy i wszedł do wody. I stał się czymś pomiędzy rybą a człowiekiem. Nurek to taka zmechanizowana forma syrenki. Nie auta, tylko takiego mitycznego czegoś – pół ryba – pół człowiek. Tylko biusty i torsy nurkowie mają pochowane :-)
Nurek po wyjściu z wody traci swoją rybiość. Zaczyna powoli podsychać, aż wyschnie tak bardzo, że musi wejść pod wodę koniecznie raz jeszcze, żeby skorzystać z tego swojego drugiego ja, pozwolić swojej schizofrenicznej, drugiej, rybiej osobowości pobyć przez chwilę tą siłą wiodącą.
Tylko choroba psychiczna może bowiem zmusić do nurkowania w 14 stopniowej wodzie, 5 razy w ciągu weekendu, w niedoschniętym i lodowatym sprzęcie. I tylko choroba psychiczna może powodować, że czujesz RADOŚĆ po zmarznięciu na kość.
Podsumowując – chora psychicznie Kiwi (której się wydaje czasem, że jest rybą) wzrusza się na widok pola pszenicy…
Ktoś zna lekarstwo na taką chorobę?
czwartek, 18 czerwca 2009
Afryka z historią
Nie było mnie tu dawno, bo chyba dawno mnie nic tak nie ruszyło. Albo znieczulona byłam.
Napiszę najpierw o tym co mnie tak dotknęło, a potem opowiem wam o milionie innych przygód które w ostatnich czasach mi się przydarzyły.
Co mnie tak rzuciło na kolana?
Wylądowałam w pierwszym miejscu w Afryce, w którym czuć historię. W miejscu, w którym kiedyś było coś więcej niż kolonializm. W miejscu, w którym było coś co biały nazwałby prawdziwą afrykańską cywilizacją.
Mimo, że auta które jeżdżą po ulicach tego miasta pamiętają pewnie jeszcze ostatniego cesarza (a jak nie, to niewiele im brakuje), mimo, że buduje się tu wielopiętrowe wieżowce, mimo, że mimo wszystko dominuje komunistyczna zabudowa w stylu późnego gierka, cała Addis Abeba oddycha jakoś inaczej niż Nairobi, niż Kampala. Oddycha po swojemu. Oddycha dumnie, bo ma coś czym inne kraje nie mogą się pochwalić. Etiopia i jej stolica ma swoją historię, ma swoją arystokrację, którą co prawda rewolucyjna zawierucha zmiotła i zrównała z innymi, ale ma coś czym może się pochwalić. Etiopia ma Hailie Selasie, ma to co on i jego ojciec zrobili – wybudowali szkoły i uniwersytet. Ma jeszcze dodatkowo wszystkie te pałace (które nie są wcale okazałe jak na możliwości europejskich starówek), w których dzisiaj mieszkają notable, ale ma to. Addis Abeba ma atmosferę.
Etiopczycy mają dużo swoich rzeczy. Oczywiście poza krajem, historią i walutą. Mają język, który nie brzmi wcale znajomo. Nie jest mieszanką innych języków, albo jest taką mieszanką, że nic się z niej nie da wychwycić. Albo ja za mało oblatana jeszcze jestem. Poza językiem mają własny alfabet. Ciekawy, bo nie podobny do żadnego innego. Osobne literki nie wyglądające w żaden znajomy sposób. Etiopczycy mają też swój kalendarz, według niego jest jeszcze 2008 rok. Albo jeszcze gdzieś bardziej z tyłu. No i religię mają swoją. Kiedyś dawno dawno, jeszcze przed Lutrem i jego reformacją, jeszcze przed schizmą wschodnią (dla tych niewtajemniczonych – podziałem kościoła na katolicki i prawosławny), gdzieś tam w Etiopii wykiełkowała odmiana chrześcijaństwa, która daleko odjechała od pionu. Do tego stopnia, że Hailie był cesarzem synem boga Jaa, który jest bardzo bliskim krewnym boga Jahwe, który jak wszyscy wiemy jest tym czymś co my nazywamy po prostu Bogiem. Jednym słowem, Hailie Selasie jest w jakiś bardzo prosty sposób spokrewniony z Jezusem. A właściwie był. Wysoki poziom dyletanctwa przedstawiłam powyżej, ale cóż począć, nie jestem religioznawcą, a moje wywody oparte są na wiedzy, którą przedstawił mi bardzo miły pan Taksówkarz, którego imienia nie pomnę, mimo, że spędziłam z nim upojne 3 godziny jeżdżąc po mieście i robiąc zdjęcia.
Etiopia jest niewątpliwie bardzo szczególnym miejscem. Miejscem, który ma smak. I nie jest to smak postkolonialnego socrealizmu czy nieudolnego kapitalizmu. Etiopia ma dumę.
Kojarzycie tego lwa z płyt Boba Marleya? To jest symbol Hailie Selasie i jego rodziny, czyli symbol boga Jaa. Ten lew wygląda bardzo dumnie i spokojnie. Tak samo dumne i spokojne jest to miasto. Tak dumni są Etiopczycy. A ja jestem dumna z siebie, że chciało mi się ruszyć tyłek z lotniska i poświęcić czas oczekiwania na samolot do domu na wycieczkę po Addis.
Napiszę najpierw o tym co mnie tak dotknęło, a potem opowiem wam o milionie innych przygód które w ostatnich czasach mi się przydarzyły.
Co mnie tak rzuciło na kolana?
Wylądowałam w pierwszym miejscu w Afryce, w którym czuć historię. W miejscu, w którym kiedyś było coś więcej niż kolonializm. W miejscu, w którym było coś co biały nazwałby prawdziwą afrykańską cywilizacją.
Mimo, że auta które jeżdżą po ulicach tego miasta pamiętają pewnie jeszcze ostatniego cesarza (a jak nie, to niewiele im brakuje), mimo, że buduje się tu wielopiętrowe wieżowce, mimo, że mimo wszystko dominuje komunistyczna zabudowa w stylu późnego gierka, cała Addis Abeba oddycha jakoś inaczej niż Nairobi, niż Kampala. Oddycha po swojemu. Oddycha dumnie, bo ma coś czym inne kraje nie mogą się pochwalić. Etiopia i jej stolica ma swoją historię, ma swoją arystokrację, którą co prawda rewolucyjna zawierucha zmiotła i zrównała z innymi, ale ma coś czym może się pochwalić. Etiopia ma Hailie Selasie, ma to co on i jego ojciec zrobili – wybudowali szkoły i uniwersytet. Ma jeszcze dodatkowo wszystkie te pałace (które nie są wcale okazałe jak na możliwości europejskich starówek), w których dzisiaj mieszkają notable, ale ma to. Addis Abeba ma atmosferę.
Etiopczycy mają dużo swoich rzeczy. Oczywiście poza krajem, historią i walutą. Mają język, który nie brzmi wcale znajomo. Nie jest mieszanką innych języków, albo jest taką mieszanką, że nic się z niej nie da wychwycić. Albo ja za mało oblatana jeszcze jestem. Poza językiem mają własny alfabet. Ciekawy, bo nie podobny do żadnego innego. Osobne literki nie wyglądające w żaden znajomy sposób. Etiopczycy mają też swój kalendarz, według niego jest jeszcze 2008 rok. Albo jeszcze gdzieś bardziej z tyłu. No i religię mają swoją. Kiedyś dawno dawno, jeszcze przed Lutrem i jego reformacją, jeszcze przed schizmą wschodnią (dla tych niewtajemniczonych – podziałem kościoła na katolicki i prawosławny), gdzieś tam w Etiopii wykiełkowała odmiana chrześcijaństwa, która daleko odjechała od pionu. Do tego stopnia, że Hailie był cesarzem synem boga Jaa, który jest bardzo bliskim krewnym boga Jahwe, który jak wszyscy wiemy jest tym czymś co my nazywamy po prostu Bogiem. Jednym słowem, Hailie Selasie jest w jakiś bardzo prosty sposób spokrewniony z Jezusem. A właściwie był. Wysoki poziom dyletanctwa przedstawiłam powyżej, ale cóż począć, nie jestem religioznawcą, a moje wywody oparte są na wiedzy, którą przedstawił mi bardzo miły pan Taksówkarz, którego imienia nie pomnę, mimo, że spędziłam z nim upojne 3 godziny jeżdżąc po mieście i robiąc zdjęcia.
Etiopia jest niewątpliwie bardzo szczególnym miejscem. Miejscem, który ma smak. I nie jest to smak postkolonialnego socrealizmu czy nieudolnego kapitalizmu. Etiopia ma dumę.
Kojarzycie tego lwa z płyt Boba Marleya? To jest symbol Hailie Selasie i jego rodziny, czyli symbol boga Jaa. Ten lew wygląda bardzo dumnie i spokojnie. Tak samo dumne i spokojne jest to miasto. Tak dumni są Etiopczycy. A ja jestem dumna z siebie, że chciało mi się ruszyć tyłek z lotniska i poświęcić czas oczekiwania na samolot do domu na wycieczkę po Addis.
wtorek, 31 marca 2009
Podróż do domu
Wyruszyłam na spotkanie z moja dawną znajomą, Europą.
Piątek spędziłam w Nairobi. Wylądowałam tam o 11.00 absolutnie pozbawiona tych emocji, ze w Kenii jestem i to takie szczególne doświadczenie. Teraz Kenia jest takim przedsionkiem Europy (gdy lecisz w stronę domu), lub przedsmakiem Afryki (lecąc do Juby). Miasto, które wydawało mi się brudne, ze smogiem, strasznie nie poukładane i ogólnie nie fajne, nabrało nowych barw. Innych odcieni. Bo już nie jest absolutem. Straciło pozycje Afrykańskiego miasta na rzecz Juby. Teraz Nairobi jest mieszańcem. Bękartem ze związku Kenijczyków z Anglikami.
Nairobi tętni jakimś zupełnie innym rytmem niż Juba. Jeździ inaczej (a raczej stoi w korku), rozwija się inaczej (teraz to już nie przyrost ilościowy, zaczynam zauważać, że pojawia się dążenie do przyrostu jakościowego). Nairobi jest fajnym substytutem europy. Pomyślałby kto ? :P
W Nairobi jest wszystko. W Nairobi jest mięso i ser. Nairobi jest poza Afryką.
Z Nairobi poleciałam do Amsterdamu, żeby w końcu zobaczyć to sławne miasto. Siedzę teraz w jakiejś ukrytej przed światem kawiarni i piję kawę z Kongo (nie da się uciec od fascynacji czarnym lądem, przepadłam…). Przyleciałam tu niemiłosiernie wcześnie rano. Zanim wyruszyłam w tournee po miescie, odprowadziłam mojego towarzysza podróży na samolot po uprzednim wypiciu Heinekena. W końcu bycie w Amsterdamie zobowiązuje.
O 9.30 rozpoczęłam mój spacer po mieście. Zaczęłam od piekarni, w której przygotowują kanapki. Kawa, pełnoziarnisty chleb, twarożek, suszone pomidory i pasta z oliwek. Czy istnieje cos piękniejszego? MNIAM. Kocham Europę.
Choć tak naprawdę kocham ją tylko za to jedzenie jak na chwilę obecną. Za łatwość dostępu do wszystkiego czego zapragniesz, że w końcu nie musze walczyć z jakąś obcą kosmiczną siłą, tylko się mogę kawy napić :) Nienawidzę jej za zimno, za deszcz, który mnie tu przywitał, za wiatr, za paskudną ponurą pochmurną pogodę. Nie lubię tego. Wole mój upalik +50 stopni niż -2 :)
Amsterdam poza tym, że przywitał mnie deszczem (no nie miał dobrego wejścia chłopak), to jeszcze jest dzisiaj pełen Szkotów. W Europie bowiem gra się w piłkę nożną i ona budzi dziwne emocje oraz pragnienie podróżowania po świecie w kilcie (tu w przypadku Szkotów). I tak zamiast tych śmiesznych duńskich twarzy, tych wszystkich kolorów, gejów, mieszańców i dziwolągów, widzę tu wciąż i wszędzie różowe ryje wrzeszczących lub bulgocących śmiechem kolesi w skarpetach do kolan i spódniczkach w szkocką kratkę. No nie ukrywam, że lekko mi to mąci obraz. Ale trzeba wziąć głęboki oddech i uciekać od miejsc w których serwują piwo i jointy, bo to właśnie tu gromadzą się te urocze grupy. I tak zeszłam to miasto w kilku różnych kierunkach, marsz przez 4 godziny bez przerwy. Po dobrym śniadaniu (chleb!) wszystko jest do zrobienia. Teraz zawędrowałam w jakiś zaułek, ukryty przed Szkotami. Miejsce pachnące kawą i herbatą, w którym tę kawę i herbatę się sprzedaje, parzy, serwuje i pije z namaszczeniem. Bo kawa może być napojem, który się smakuje. Jak wino. Nauczyłam się tego w Jubie. Nie ma tam miejsca na smakowanie wina, ani innych frykasów. Ale kawę można zaparzyć, można napić się jej o poranku i dodać sobie sił, albo zrelaksować się, albo zapomnieć, albo powspominać przy niej. Kawa może mieć różne smaki. I ma. I uczę się poznawać je :)
Teraz w tym zaułku piję kawę z Kongo i uciekam przed Europą w Europie. Z jednej strony cieszę się, że już tu dotarłam, że tak blisko do domu. Ze są tu sklepy w których jest tyle żółtego sera, że można dostać zawrotu głowy.
A z drugiej – jest zimno, nie ma walki, nie ma wyzwań, wszystko łatwo, wszyscy mili, czuję się bezpiecznie… to chyba nie jest moje naturalne środowisko…
Tak mi się apropos tego sera przypomniało. Nie przypuszczałam, że Holendrzy przykładają taką wagę do jedzenia. Tutaj miejsc w których serwuje się nietypowe w EU smakołyki jest pełno. Sklepy z serem i sklepy z wędlinami i mięsem (wyglądające z daleka jak luksusowe perfumerie) powaliły mnie na kolana. Holendrzy zyskali szacunek w moich oczach. Bo jak ktoś przyklada wagę do tego co je, to wie, że jest się tym co się je :)
Ja jestem wołowiną, w związku z powyższym, bo w Jubie tylko to było dostępne. Ale jestem też ananasem i mango. I pomidorami i ziemniakami…
Czas ruszać w dalszą podróż.
No i przeszłam Amsterdam wzdłuż i wszerz. A przynajmniej centrum i to na tyle na ile starczyło mi nóg. Chodziłam tak do 16.30. zmęczyły się moje nogi bardzo.
Byłam na pięknym ryneczku, taki targ na którym sprzedawane jest wszystko – mydło i powidło (dosłownie), ryby, bakalie, suszone owoce, mięso, warzywa, zioła i kwiaty. Holandia to przeciez kraj kwiatów. Przeszłam przez ten targ w jedną stronę i byłam tak zauroczona tym co zobaczyłam, że po prostu szłam i uśmiechałam się do tych kolorowych, czystych, pachnących straganów. Chciałam kupić kwiaty dla mamy, ale postanowiłam zrobić to w drodze powrotnej i był to błąd, bo w drodze powrotnej nie było już tych kwiatów. Takie życie. Kupiłam mamie tusz do rzęs :)
Po Afrykańskich targowiskach to co zobaczyłam mnie urzekło. Wszystko czyste, wszystko świeże, wszystko piękne. Jak z obrazka. Jak z filmu. I ludzie inni jacyś, jeszcze wszyscy na rowerach. No piękny romantyczny obrazek. Po przejściu przez ten rynek postanowiłam wejść do takiej zwyczajnej nie za pełnej włoskiej knajpki. Wyglądała na taką, w której ludzie po prostu jedzą, a nie turyści się przewalają. I tak rzeczywiście było. Przyszła jakaś para dziadków na pizzę, więc właściciel podszedł do nich, przywitał się, widocznie starzy znajomi. A potem cała obsługa jadła obiad razem przy jednym stole. Była 3 z minutami, więc czas najwyższy na obiad. Naprawdę super sprawa. No i właściciel, mały drobny ale z brzuszkiem – Włoch. Jego angielski zdradzał wszystko. Super miejsce, czuć taką włoską rodzinną atmosferę. Zjadłam sobie makaron, napiłam się stołowego winka w kolorze różowym a na deser spałaszowałam tirami su. I wtedy właśnie dotarło do mnie, że się odprężyłam, zrelaksowałam i w głębi duszy gdzieś jestem spokojna, uśmiechnięta i zadowolona.
Szczęśliwa, bo do domu coraz bliżej…
Jeszcze tylko 2 i pół godziny do lądowania w Polsce.
Piątek spędziłam w Nairobi. Wylądowałam tam o 11.00 absolutnie pozbawiona tych emocji, ze w Kenii jestem i to takie szczególne doświadczenie. Teraz Kenia jest takim przedsionkiem Europy (gdy lecisz w stronę domu), lub przedsmakiem Afryki (lecąc do Juby). Miasto, które wydawało mi się brudne, ze smogiem, strasznie nie poukładane i ogólnie nie fajne, nabrało nowych barw. Innych odcieni. Bo już nie jest absolutem. Straciło pozycje Afrykańskiego miasta na rzecz Juby. Teraz Nairobi jest mieszańcem. Bękartem ze związku Kenijczyków z Anglikami.
Nairobi tętni jakimś zupełnie innym rytmem niż Juba. Jeździ inaczej (a raczej stoi w korku), rozwija się inaczej (teraz to już nie przyrost ilościowy, zaczynam zauważać, że pojawia się dążenie do przyrostu jakościowego). Nairobi jest fajnym substytutem europy. Pomyślałby kto ? :P
W Nairobi jest wszystko. W Nairobi jest mięso i ser. Nairobi jest poza Afryką.
Z Nairobi poleciałam do Amsterdamu, żeby w końcu zobaczyć to sławne miasto. Siedzę teraz w jakiejś ukrytej przed światem kawiarni i piję kawę z Kongo (nie da się uciec od fascynacji czarnym lądem, przepadłam…). Przyleciałam tu niemiłosiernie wcześnie rano. Zanim wyruszyłam w tournee po miescie, odprowadziłam mojego towarzysza podróży na samolot po uprzednim wypiciu Heinekena. W końcu bycie w Amsterdamie zobowiązuje.
O 9.30 rozpoczęłam mój spacer po mieście. Zaczęłam od piekarni, w której przygotowują kanapki. Kawa, pełnoziarnisty chleb, twarożek, suszone pomidory i pasta z oliwek. Czy istnieje cos piękniejszego? MNIAM. Kocham Europę.
Choć tak naprawdę kocham ją tylko za to jedzenie jak na chwilę obecną. Za łatwość dostępu do wszystkiego czego zapragniesz, że w końcu nie musze walczyć z jakąś obcą kosmiczną siłą, tylko się mogę kawy napić :) Nienawidzę jej za zimno, za deszcz, który mnie tu przywitał, za wiatr, za paskudną ponurą pochmurną pogodę. Nie lubię tego. Wole mój upalik +50 stopni niż -2 :)
Amsterdam poza tym, że przywitał mnie deszczem (no nie miał dobrego wejścia chłopak), to jeszcze jest dzisiaj pełen Szkotów. W Europie bowiem gra się w piłkę nożną i ona budzi dziwne emocje oraz pragnienie podróżowania po świecie w kilcie (tu w przypadku Szkotów). I tak zamiast tych śmiesznych duńskich twarzy, tych wszystkich kolorów, gejów, mieszańców i dziwolągów, widzę tu wciąż i wszędzie różowe ryje wrzeszczących lub bulgocących śmiechem kolesi w skarpetach do kolan i spódniczkach w szkocką kratkę. No nie ukrywam, że lekko mi to mąci obraz. Ale trzeba wziąć głęboki oddech i uciekać od miejsc w których serwują piwo i jointy, bo to właśnie tu gromadzą się te urocze grupy. I tak zeszłam to miasto w kilku różnych kierunkach, marsz przez 4 godziny bez przerwy. Po dobrym śniadaniu (chleb!) wszystko jest do zrobienia. Teraz zawędrowałam w jakiś zaułek, ukryty przed Szkotami. Miejsce pachnące kawą i herbatą, w którym tę kawę i herbatę się sprzedaje, parzy, serwuje i pije z namaszczeniem. Bo kawa może być napojem, który się smakuje. Jak wino. Nauczyłam się tego w Jubie. Nie ma tam miejsca na smakowanie wina, ani innych frykasów. Ale kawę można zaparzyć, można napić się jej o poranku i dodać sobie sił, albo zrelaksować się, albo zapomnieć, albo powspominać przy niej. Kawa może mieć różne smaki. I ma. I uczę się poznawać je :)
Teraz w tym zaułku piję kawę z Kongo i uciekam przed Europą w Europie. Z jednej strony cieszę się, że już tu dotarłam, że tak blisko do domu. Ze są tu sklepy w których jest tyle żółtego sera, że można dostać zawrotu głowy.
A z drugiej – jest zimno, nie ma walki, nie ma wyzwań, wszystko łatwo, wszyscy mili, czuję się bezpiecznie… to chyba nie jest moje naturalne środowisko…
Tak mi się apropos tego sera przypomniało. Nie przypuszczałam, że Holendrzy przykładają taką wagę do jedzenia. Tutaj miejsc w których serwuje się nietypowe w EU smakołyki jest pełno. Sklepy z serem i sklepy z wędlinami i mięsem (wyglądające z daleka jak luksusowe perfumerie) powaliły mnie na kolana. Holendrzy zyskali szacunek w moich oczach. Bo jak ktoś przyklada wagę do tego co je, to wie, że jest się tym co się je :)
Ja jestem wołowiną, w związku z powyższym, bo w Jubie tylko to było dostępne. Ale jestem też ananasem i mango. I pomidorami i ziemniakami…
Czas ruszać w dalszą podróż.
No i przeszłam Amsterdam wzdłuż i wszerz. A przynajmniej centrum i to na tyle na ile starczyło mi nóg. Chodziłam tak do 16.30. zmęczyły się moje nogi bardzo.
Byłam na pięknym ryneczku, taki targ na którym sprzedawane jest wszystko – mydło i powidło (dosłownie), ryby, bakalie, suszone owoce, mięso, warzywa, zioła i kwiaty. Holandia to przeciez kraj kwiatów. Przeszłam przez ten targ w jedną stronę i byłam tak zauroczona tym co zobaczyłam, że po prostu szłam i uśmiechałam się do tych kolorowych, czystych, pachnących straganów. Chciałam kupić kwiaty dla mamy, ale postanowiłam zrobić to w drodze powrotnej i był to błąd, bo w drodze powrotnej nie było już tych kwiatów. Takie życie. Kupiłam mamie tusz do rzęs :)
Po Afrykańskich targowiskach to co zobaczyłam mnie urzekło. Wszystko czyste, wszystko świeże, wszystko piękne. Jak z obrazka. Jak z filmu. I ludzie inni jacyś, jeszcze wszyscy na rowerach. No piękny romantyczny obrazek. Po przejściu przez ten rynek postanowiłam wejść do takiej zwyczajnej nie za pełnej włoskiej knajpki. Wyglądała na taką, w której ludzie po prostu jedzą, a nie turyści się przewalają. I tak rzeczywiście było. Przyszła jakaś para dziadków na pizzę, więc właściciel podszedł do nich, przywitał się, widocznie starzy znajomi. A potem cała obsługa jadła obiad razem przy jednym stole. Była 3 z minutami, więc czas najwyższy na obiad. Naprawdę super sprawa. No i właściciel, mały drobny ale z brzuszkiem – Włoch. Jego angielski zdradzał wszystko. Super miejsce, czuć taką włoską rodzinną atmosferę. Zjadłam sobie makaron, napiłam się stołowego winka w kolorze różowym a na deser spałaszowałam tirami su. I wtedy właśnie dotarło do mnie, że się odprężyłam, zrelaksowałam i w głębi duszy gdzieś jestem spokojna, uśmiechnięta i zadowolona.
Szczęśliwa, bo do domu coraz bliżej…
Jeszcze tylko 2 i pół godziny do lądowania w Polsce.
poniedziałek, 23 marca 2009
Mniammmm
niedziela, 22 marca 2009
Kiwi i ministrzy :P
Jak nie pisałam to przez miesiąc, a teraz jak mnie nagle wzięło to będę do was strzelać jak z kałasznikowa (który jest tutaj codziennością, ale o tym to już wam pisałam).
Opiszę wam jak robię międzynarodową karierę polityczną.
Ten mój projekt to podobno ważny jest, bo to dla kraju i to nowego i w ogole… No i co rusz to jakieś kartofle przyjeżdżają oglądać to co my tu wyrabiamy.
***
w ogóle to zdjęcia na pikasie są, oto linki:
częsc 1
częsc 2
częsc 3
częsc 4
***
Oprócz naszego ministra Giera, który pojawiał się już w naszej bajce i generalnie nie jest już dla nas żadną atrakcją, ostatnio do bandy ministrów doszedł jeszcze jego odpowiednik z Kenii. Ewidentnie inny kolo. Ale całkiem nie głupi. Przyjechał, posłuchał, pooglądał, pożartował sobie. Bardzo miło było. Stałam się mistrzynią w opowiadaniu czego my tu nie robimy na tej naszej budowie i jakiej finezyjnej technologii nie używamy. Jacy to my ogólnie przezajebiści jesteśmy, ale to nie trzeba długo się zastanawiać, bo przecież widać :)
To był wtorek wieczór, dowiedziałam się wtedy, że w środę o 12.00 mam wygłosić prezentację na temat projektu. AAAAA!!! Całe szczęście, ze była prezentacja która była przygotowywana na przyjazd prezydenta, to miałam jakąś bazę, ale większość tego bla bla to była pełna improwizacja. I treeeema jak dawno. Dwóch ministrów, masa jakiś ważnych ICT (telekomunikacyjnych w sensie) bobków w Afryce, menadżerowie firm operatorów, wielkie sudańskie wydarzenie – a w nim Kiwunia, dziewczynka z nikąd mająca pojęcie o telekomunikacji takie jak żadne… no szał był. Potem był lunchyk, ściskanie dłoni, „och jak pięknie”, „och jak cudownie” i zaproszenie na kolacje z notablami, na której byłam jedyną białą osobą. Cieszyłam się odpowiednio dużym zainteresowaniem a z moją małomównością to w ogóle zrobiłam szał :)
I tym magicznym sposobem liczba afrykańskich notabli w mojej książce telefonicznej wzrosła o 50%. Teraz znam ich już 3 (nie 2), licząc tylko ministrów i prezydentów. Liczba ich przydupasów, których znam, wzrosła proporcjonalnie :)
Życie jak w Madrycie, Kiwi tańczy na politycznym parkiecie…
Opiszę wam jak robię międzynarodową karierę polityczną.
Ten mój projekt to podobno ważny jest, bo to dla kraju i to nowego i w ogole… No i co rusz to jakieś kartofle przyjeżdżają oglądać to co my tu wyrabiamy.
***
w ogóle to zdjęcia na pikasie są, oto linki:
częsc 1
częsc 2
częsc 3
częsc 4
***
Oprócz naszego ministra Giera, który pojawiał się już w naszej bajce i generalnie nie jest już dla nas żadną atrakcją, ostatnio do bandy ministrów doszedł jeszcze jego odpowiednik z Kenii. Ewidentnie inny kolo. Ale całkiem nie głupi. Przyjechał, posłuchał, pooglądał, pożartował sobie. Bardzo miło było. Stałam się mistrzynią w opowiadaniu czego my tu nie robimy na tej naszej budowie i jakiej finezyjnej technologii nie używamy. Jacy to my ogólnie przezajebiści jesteśmy, ale to nie trzeba długo się zastanawiać, bo przecież widać :)
To był wtorek wieczór, dowiedziałam się wtedy, że w środę o 12.00 mam wygłosić prezentację na temat projektu. AAAAA!!! Całe szczęście, ze była prezentacja która była przygotowywana na przyjazd prezydenta, to miałam jakąś bazę, ale większość tego bla bla to była pełna improwizacja. I treeeema jak dawno. Dwóch ministrów, masa jakiś ważnych ICT (telekomunikacyjnych w sensie) bobków w Afryce, menadżerowie firm operatorów, wielkie sudańskie wydarzenie – a w nim Kiwunia, dziewczynka z nikąd mająca pojęcie o telekomunikacji takie jak żadne… no szał był. Potem był lunchyk, ściskanie dłoni, „och jak pięknie”, „och jak cudownie” i zaproszenie na kolacje z notablami, na której byłam jedyną białą osobą. Cieszyłam się odpowiednio dużym zainteresowaniem a z moją małomównością to w ogóle zrobiłam szał :)
I tym magicznym sposobem liczba afrykańskich notabli w mojej książce telefonicznej wzrosła o 50%. Teraz znam ich już 3 (nie 2), licząc tylko ministrów i prezydentów. Liczba ich przydupasów, których znam, wzrosła proporcjonalnie :)
Życie jak w Madrycie, Kiwi tańczy na politycznym parkiecie…
Subskrybuj:
Posty (Atom)