środa, 8 lipca 2009

PUSH TO FLUSH*

Odbywam doroczną rytualną całodzienną podróż do Afryki. W rok (bez 5 dni) po moim pierwszym afrykańskim odlocie, znów jestem w samolocie :-)

Tym razem lecę pewna tego co zastanę, jak to będzie wyglądać i co chcę z tym zrobić. Lecę do znajomych, których już tam mam, do moich współpracowników. Lecę do mojego szefa…

Ten rok przyniósł niemałe zmiany w moim życiu.

Skończył się najpoważniejszy w moim życiu związek. Zaczął się związek najbardziej skomplikowany. Zmienił się rozmiar moich spodni – na oszczędny :p Poznałam nowy sport (niedawno). Poznałam nowych ludzi. Poznałam zupełnie nowy, egzotyczny, pachnący mango i bananami smak życia.

I włosy mi urosły :-)

Gdy wylatywałam, w zeszłym roku, wiedziałam, że czeka mnie najważniejsza przygoda w moim życiu. Myślałam jednak początkowo, że owszem, odmieni ona moje życie, ale w najśmielszych i najbardziej szalonych snach nie przypuszczałam, że ta przygoda stanie się moim życiem. Stała się.

Wyjazd do Kenii to była całkiem szalona decyzja, ale to, co nastąpiło po powrocie z Kenii miało się okazać jeszcze bardziej szalone. Sudan – to miejsce powoduje, że wszystkich rodziców, dziadków i ciotków-pociotków przechodzą dreszcze. Miejsce, w którym jest wojna w Darfurze. Kraj, którego prezydent uznany jest przez świat zachodni (bo trybunał w Hadze to instytucja świata zachodniego –bez czarowania mi tutaj) za BANDYTĘ. No a do tego najbiedniejszy kraj na świecie. Najmniej rozwinięty.

Juba przywitała mnie w grudniu upałem, uśmiechami ludźmi, z którymi później bardzo blisko współpracowałam. Przywitała mnie okrutnie drogą coca-colą i kurzem i pyłem i syfem i ONZ-em wszędzie :-)

W styczniu (po przerwie bożo-narodzeniowo-sylwestrowej), przylatuję z powrotem, żeby tam żyć. Żeby tam mieszkać. Trochę to co innego niż przeświadczenie, że wpadłam na chwilę i zaraz spadam do domku, gdzie wszystko jest i o nic nie trzeba się martwić.
Pamiętam styczeń jako ogień z nieba, walkę ze sobą, przyspieszoną naukę, upominania Jamesa, jeszcze szybszą naukę. Zmęczenie. Praca. Praca i jeszcze trochę pracy.

Nastąpił luty, nastąpił przełom. Odkryłam życie prywatne na nowo. Za sprawą imprezy Vivacell. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności. Najważniejsze, że teraz mam do kogo się odezwać, z kim pójść na piwo lub na pizzę. Jest dobrze. Jest coraz lepiej.
Zdarzają się co prawda momenty trudne, ale na szczęście coraz jest ich mniej i na coraz mniejszą skalę.

Właśnie przelatuję nad Południowym Sudanem, widzę chmury. Pora deszczowa zaczęła się na dobre. Ciekawe jak będzie to wyglądać z dołu… ale to dopiero jutro…

Ależ mi się na wspominki zebrało…

Jestem Kiwi, mam 25 lat, pochodzę z Polski, mieszkam w Sudanie. Moje serce skradła Afryka. Niestety ze względu na niewydolność służb prawa w większości krajów tego kontynentu, może się okazać, że moje serce pozostanie ukradzione i pozostanie w Afryce lub z Afryką na zawsze. Fajnie, bo mam taką swoją Mekkę, do której zawszę będę mogła pielgrzymować. Czy to we wspomnieniach, czy też fizycznie.

Ostatnio usłyszałam, że moje życie zostawi ślad na ziemi. Odbije się w czerwonej lepkiej afrykańskiej ziemi. Wśród ludzi, którzy są skrajnym przeciwieństwem nas – zepsutych konsumpcją i rozpasaniem, różowych jak prosiaki białasów. Mam nadzieję tylko, że ten ślad, który zostawiam po sobie teraz w Sudanie, będzie jednym z wielu i któregoś pięknego dnia, będę mogła powiedzieć, że przyłożyłam moją białą łapę do rozwoju tego najbogatszego we wszystko i zarazem najbiedniejszego kontynentu. Fajnie byłoby, gdyby ten mój wkład był choć odrobinę znaczący.

Ale to już przejaw próżności, prawda? Każdy chciałby być sławny i zarabiać miliony dolarów :-P Ja chwilowo mam swoją sławę i swoje prawie miliony. Pracuję jako Project Manager na największej budowie w Południowym Sudanie, w największej na tamtym rynku firmie budowlanej. Trochę nam brakuje do SKANSKA, ale pracujemy nad tym. Nie w jeden dzień Rzym zbudowano.

Dodam jeszcze, że każdy powinien mieć w życiu pasję, jakieś pragnienie, marzenie, coś, co będzie go ciągnęło do przodu. Bez czegoś takiego życie nie ma smaku, celu ani znaczenia. Upływa dzień za dniem na robieniu rzeczy bez sensu, bez ciągu dalszego.

Ja mam. Nie jest to może nic snobistycznego. Nie jestem malarzem czy pianistką. Nie umiem pobić rekordu świata w skoku o tyczce. Ale robię coś co daję mi siłę, odbierając ją czasem równocześnie. Walczę nie o kolejne auto, czy jeden metr mieszkania w Warszawie więcej. Nie pragnę kolejnych wczasów w Egipcie. Chciałabym, żeby ludzie na całym świecie mieli mniej więcej jednakowo. Wcale nie koniecznie aż tak jak w Europie, czy Stanach. Ale chociażby, żeby dzieci nie umierały z głodu (podczas gdy inne cierpią na chorobliwą otyłość) czy mogły nauczyć się czytać i pisać. Żeby kraj, w którym się rodzą nigdy nie był pułapką. No i może samej mi się tego nie da osiągnąć, ale czuję się fantastycznie wiedząc, że w moim życiu jest coś więcej niż tylko akumulacja dóbr i płodzenie potomstwa. Pięknie mi z tym. I pięknie się czuje. I uważam, że przez to staję się piękniejsza.

Gdzieś kiedyś w mojej głowie pojawiło się afrykańskie ziarno, które zaczęło kiełkować. Nie pamiętam kto i nie pamiętam jak je zasiał. Pamiętam natomiast kto umożliwił temu ziarnu rosnąć.

Wdzięczna bardzo jestem niejakiej Marcie Miłkowskiej, która otworzyła przede mną te drzwi.

No i dziękuję rodzicom!

I milionom fanów na całym świecie :-P




* Napis w toalecie w samolocie oznaczający mniej więcej tyle, co „naciśnij, żeby spłukać”, ale fajnie brzmi po angielsku (coś jak: pusz tu flusz).

Brak komentarzy: