czwartek, 13 sierpnia 2009

Kiwi na ścieżce do szczęścia

Oto gry plan.

(Naczytałam się bowiem książek wszelakich o pogoni za pasją, o dążeniu do perfekcjonizmu, o podążaniu do celu wybraną przez siebie ścieżką i o wewnętrznym sukcesie.)

1. Chciałabym być dobrym liderem

Znam takiego gościa, który wkurza mnie do bólu, potrafi doprowadzić mnie do stanu, w którym chciałabym usiąść i płakać nad swoją niezaradnością. Ale robi to w taki sposób, że zamiast siadać i płakać, myślę sobie „ja Ci pokaże!”. No i właśnie zaczynam drogę w stronę pokazywania.

Gościu ów podarował mi książkę, którą polecam wszystkim adeptom trudnej sztuki zarządzania ludźmi. Książka „Shackleton’s Way” autorstwa pań Margot Morrell i Stephanie Capparell. Nie wiem jak brzmi polski tytuł. Książka opowiada o człowieku, który na początku XX wieku organizował wyprawy na Antarktydę. Na jego przykładzie pokazuje jak powinno się budować zespół, jak powinno się temu zespołowi przewodzić.
Bo każdą rzecz da się zrobić na dwa sposoby: prosto i trudno. Gdy ma się wokół siebie ludzi, z którymi tworzy się jedną drużynę, wtedy zostaje tylko jedna droga – prosta. A tą drogą szybciej dochodzi się do celu. Jakikolwiek by on nie był. Jakkolwiek zawiłe koleje losu miałyby spotkać tę drużynę po drodze.

Oprócz drużyny ważny jest też jej lider. Czyli ktoś, kto dba o to, żeby te wszystkie elektrony, neutrony i protony stworzyły odpowiedni pierwiastek. No i to właśnie takie moje wymarzone miejsce.

Być liderem to nie tylko mieć zdolności przywódcze, choć pewnie bez nich się nie da. Ale to przede wszystkim umiejętność współpracowania z ludźmi i wydobywania z nich tego co najlepsze. Nie poprzez wyzysk, ale poprzez dawanie im możliwości do rozwoju, do przejęcia odpowiedzialności, do nauki.

Bycie liderem to też tak jakby bycie sędzią, bycie matką i ojcem, bycie starszym bratem. I księdzem (dla tych dla których ma to pozytywny aspekt). Bycie liderem to ciężki kawał chleba. Cokolwiek byś nie wymagała od ludzi – od siebie musisz wymagać 110%.

I tu pojawia się problem, szczególnie gdy się jest leniem… Ale pewnie da się jakoś to zmienić, w sobie, tego lenia… Będę was informować na bieżąco o postępach.

2. Chciałabym wiedzieć co i gdzie chciałabym w życiu robić.

To jest dopiero trudne zadanie związane z grzebaniem w sobie i zastanawianiem się nad tym co sprawia przyjemność, do czego ciągnie. No i muszę skapitulować.
Nie chcę robić niczego awangardowego. Nie potrzebuję być kimś, kto swoim zawodem wprawia ludzi w „łał”. Mam to troszkę jakby teraz. Gówniara budująca coś dużego jak na polskie warunki. I to w Sudanie… i cóż mi to daje? Oprócz poklepywania po plecach? Łał nie jest najważniejsze.

Ważniejsze w tym co robie jest to, że daje mi to DUŻO satysfakcji. Spełniam swoje marzenia rozmaite poprzez to – uczę się zarządzać naprawdę sporym projektem, robie to w Afryce, którą zawsze pragnęłam zobaczyć i poczuć, poprzez różne dziwne dziwactwa wróciłam do rodzinnej klątwy – budownictwa. To chyba geny mnie tu przyprowadziły.

No i tak robiąc rachunek sumienia – chciałabym jako menadżer takich lud ciut mniejszych/większych projektów jeździć po świecie i oglądać to, czego jeszcze nie widziałam. Chciałabym zrealizować jeszcze 3-4 projekty w Afryce, ale na dalszym Południu, na Zachodzie, już nie w Kenii, już nie w Sudanie. Coś nowego chciałabym spróbować. Poznać smak innych bananów.

Potem? Potem chcę wrócić do Europy. Ale mogę wyjeżdżać. Obiecuję :) Albo nie wrócę :)

Myślę sobie, ze na świecie jest przecież coś koło 170 państw. Chciałabym zobaczyć każde. Wszystkie. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że spędziłabym w każdym tylko kilka dni. Nie wszędzie chciałabym żyć. Ale wszystkie chciałabym zobaczyć.
Ale chciałabym budować. To daje takie fajne namacalne wspomnienia i ślady. To właśnie w ten budynek włożyłam swoje serce. To ta droga, która prowadzi do budowlanego pamiętnika z rocznika np. 2008. Tak jak Maji Moto, do którego chciałabym udać się na pielgrzymkę, jak do mojego Afrykańskiego sanktuarium. Jak do Mojego Afrykańskiego Betlejem – gdzie ten cały bałagan zaczął się dla mnie…

W związku z powyższą chęcią budowania z dniem 1 września wracam do szkoły. Chcę zgłębiać tajemnice architektury, planowania i takich tam. Chcę znać zasady. Nie będę nigdy projektować sama, bom beztalencie plastyczne. Ale są rzeczy, które można przyswoić i ja chcę je wszystkie zgromadzić w mojej głowie. Tymczasem przechodzę kurs praktyczny – uczę się jak wygląda budowa, jak należy lać żelbet, którędy należy prowadzić rury i czym SDS-Max różni się od SDS-Plus.

Poza tym – chcę odkryć tajemnice tworzenia harmonogramów i budżetów projektów. W sposób profesjonalny.

Chciałabym być taki omnibusem projektowo-budowlanym – choć pewnie to nie możliwe… Ale ważne, żeby dążyć do doskonałości.

A najważniejsze jest to, że po tych wszystkich SGH-owych „mogłabym być każdym, więc nie wiem kim jestem i właściwie nie jestem nikim” doszłam w końcu do miejsca w korytarzu możliwości, że jestem skłonna wybrać te drzwi, które już uchyliłam. I nie dlatego, że są uchylone. Ale dlatego, że fajnie jest za drzwiami!

3. Chciałabym być zadowolona i mieć czas dla siebie i ludzi – coraz to nowszych i coraz ciekawszych.

Mam plan żeby rozpocząć poważną przygodę z nurkowaniem. Chcę dać się ponieść pasji, którą może nieść jeżdżenie od plaży do plaży, od morza do morza i nurkowanie i oglądanie tego co pod wodą. A do tego chciałabym poznawać ludzi, którzy są równie nienormalni, żeby wydawać swoje oszczędności tak jak ja. Każdy nurek (człowiek lub zanurzenie) inspiruje mnie coraz bardziej. Nie chcę już oglądać tylko polskich jezior. Chcę czegoś więcej.

Pierwszy krok – Bali lub Malediwy. W zależności od mojej zamożności…

4. Nie chcę mieć – chcę być, chcę czuć, chcę wiedzieć, że odniosłam sukces.

Ale nie materialny. Chcę się budzić co rano i widzieć, że to co robię ma sens i cel. Że to jest krok na drodze która prowadzi do jakiegoś konkretnego celu. I jeśli nawet tym celem miałoby być całkowite sprzedanie swojego ciała dla niekończącej się euforii płynącej z szalonych pomysłów i nieuczesanych myśli – chcę tego. Chcę żyć w przeświadczeniu, że to życie ma sens jakiś. Chcę żeby życie sprawiało mi przyjemność. Chcę żeby było mi dobrze. Chcę się uśmiechać o poranku.

A najpiękniejsze, że dzień pierwszy już za mną. Mimo, że jestem na końcu świata, mimo, że jestem daleko od wszystkiego, co mogłabym nazwać domem czy „swoim miejscem” w tradycyjnym pojęciu – żyję przygodą, żyję pełną piersią i robię najkosmiczniejszą rzecz, jaką mogłam sobie wymyślić.

Jest pięknie!

PS. W Swiss Airlines na pokładzie podają lody truskawkowe! Swiss moją ulubioną linią lotniczą :-)

Kolejny powrót do rzeczywistości

Znowu siedzę w samolocie! Ileż można? Zaczęłam zbierać mile, żeby nie mieć poczucia, że latam po nic. Zbieram w Star Alliance, w KLM-Air France i w Ethiopian. Będę potentatem milowym jak tak dalej pójdzie. W tym toku przyleciałam już 3 razy do Polski, 3 razy do Dubaju i ze 3 razy do Nairobi. No i w Addis Abebie będę teraz po raz 4. Kosmos jakiś…

Ale nie o tym miało być, nie o tym. Chciałam napisać, że świat się przeciwko mnie sprzysiągł. W kontekście jednego z poprzednich wpisów. Nawet horoskopy (w które nie wierze), uporczywie powtarzają we wszystkich kolorowych pisemkach, że nadszedł czas na ustatkowanie się i moje szanse matrymonialne rosną.

Czuję się osaczona. Dziś w samolocie słyszałam dwóch mężczyzn koło 40 roku życia, którzy ewidentnie musieli mieć problemy ze znalezieniem sobie odpowiedniej partnerki, bo jeden z nich rzekł, że w wieku 40 lat to ostatni gwizdek dla faceta na zakładanie rodziny. Drugi, żeby poprawić nastroje, dodał – całe szczęście u kobiet ostatni gwizdek to 25 lat…

No płacz i zgrzytanie zębami.

Ta prokreacyjno-rekreacyjno-rodzinna nagonka doprowadziła mnie do sytuacji, w której w piątek postanowiłam powrócić do mniej kobiecej wersji mnie – obcięłam włosy. Na chłopczyka. Teraz będę robić dużo więcej chłopczykowych rzeczy – np. będę pić piwo i bekać. Albo nosić włosy pod pachami (nie, no przesadziłam teraz). Byle by tylko odczarować ten zły urok, który został na mnie rzucony.

Myślę, że to właśnie takie sytuacje, jakaś ogólna psychoza wisząca w powietrzu doprowadza dziewczyny w moim wieku do rozpaczliwego łapania się brzytwy, niczym tonący i sprint z kimkolwiek do ołtarza, byleby miał penisa i mówił. No i ewentualnie zarabiał. Resztę się dopowie. Bo przecież to, że koleś rży jak koń do owsa, zawsze można przedstawić jako specyficzne poczucie humoru, a jego wielki zwisający brzuch, to przecież główna zaleta każdego „misia”… BLEEEE!

Kobiety! Gdzie wasze oczy!

Matko – jestem jakąś ryczącą feministką! (NIE!)

Koleżanki i koledzy – bądźcie szczęśliwi bo chcecie, a nie bo się od was tego oczekuje. Może nie jest dobrze samemu, ale nie jest lepiej z kimkolwiek…

Ot tak...

Szalik na szyi, okulary na nosie, laptop pod pachą. Idzie wzdłuż korytarza, w uszach szum zażytych przed godziną lekarstw, w żyłach krew gotująca się nadal, bo przecież jeszcze wczoraj gorączka sięgała 40 stopni. W uszach szum.

Ręce wiotkie, takie jakby słabe, z bolącymi kościami. I kolana jakieś miękkie. I to wszystko takie jakieś nie wyraźne. Jest ewidentnie osłabiona, widać na pierwszy rzut oka – poniżej pomalowanych powiek sine zakola. Nawet puder nie pomaga. Tusz pogorsza sprawę. Trzeba żyć z bladością policzków i fioletem pod oczami. Jeszcze tylko kilka dni. Po 7 dniach brania lekarstw ma być lepiej. Ma być dobrze. Lepiej, żeby było, bo przecież gorzej być nie może.

Jest w centrum świata, w miejscu gdzie dzieje się wszystko i dzieje się szybko i powinno dziać się jeszcze szybciej. Wchodzi do pokoju hotelowego, półżywa, mokra od malarycznego potu. Słaba i zmęczona, pada na łóżko, choć jest już zmęczona leżeniem. Ale nie może wstać. Jak wstaje, to słabnie jeszcze bardziej i znów pada. Idzie pod prysznic. Odkręca ciepłą wodę. Jak przyjemnie stać pod kojącym strumieniem gorącej wody. Rzadko się to zdarza w Afryce. Mogłoby być pięknie i miło, ale krople uderzające o szkło kabiny prysznicowej robią to tak głośno, że sprawia ból. Wychodzi spod prysznica. Napuszcza wody do wanny. Po 15 minutach bezmyślnego siedzenia na brzegu wanny, wchodzi do ciepłej wody. Nie może jednak leżeć zbyt długo, bo taka gorąca kąpiel osłabia. Po umyciu się wychodzi. Wraca prosto do łóżka, próbując znaleźć taki jego fragment, gdzie pościel nie jest mokra od potu.

Następnego ranka budzi się i jest jakby lepiej. Może już czytać, patrzenie na literki nie sprawia jej bólu. Pisze maila. Musi jechać do Polski, bo tam trzeba załatwić niektóre rzeczy. Trzeba kupić, wysłać, załatwić. Jedzie. Za kilkanaście godzin jest już w samolocie. Po niedospanej nocy ląduje w Polsce. Z każdą chwilą nabiera sił, z każdą chwilą bardziej tęskni za swoją Afryką. Coraz bardziej czuje, że tam przynależy. Nawet mimo to, że Afryka chce ją zabić. Chce ją osłabić i zniechęcić.

Po tygodniu wraca, zdrowa, odżywiona, odnowiona. Tęskniąca za tym trudem i brudem, który tylko tam. Zostawia Polskę z nostalgią, ale leci do Afryki z pasją, nadzieją, z uśmiechem na ustach.

Gdyby tylko podróż trwała krócej.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Królewna Śnieżka i 7 Krasnoludków

Nie wiem kto był pierwszym autorem tej bajki, ale według dzisiejszych norm powinna zostać dodana do bajek 1001 nocy. Oto dla czego:

Królewna Śnieżka była piękna, bo miała kruczoczarne włosy, jasną cerę oraz czerwone jak malina usta. A do tego była skromna, zgrabna, wiotka i powabna. Cechy prawdziwej królewny. No i jeszcze miała bardzo nadzianego tatusia.

Powyżej przeczytaliscie bajkowy opis współczesnych Arabskich dziewcząt z Dubaju. Powiem wam, że może ja się nie znam (lub wręcz na pewno się nie znam), ale tak pięknie czarnych włosów oraz czarnych, pięknie oprawionych oczu w otoczeniu śnieżnobiałej cery (nie wiem jak one to robią na pustyni w upale) z dodatkiem malinowego uśmiechu, to ja w Europie nie widziałam. A w Dubaju sporo! Oj naprawdę sporo! Do tego dziewczęta są skromne (a właściwie ten czarny szlafrok, który noszą sprawia takie wrażenie), zgrabne, smukłe, szczupłe i do tego wszystkiego oszałamiająco tajemnicze. Bo spod tego czarnego szlafroka wystawiają piękne twarze, często w markowych okularach, piękne zadbane dłonie i gdzie niegdzie kosmyk aksamitnych włosów. A z innych cech prawdziwej królewny – kto jak kto, ale ich tatusiowie są bardzo nadziani. Widział ktoś nastolatki w Polsce wychodzące z centrum handlowego obładowane torbami z ciuchami od Top Projektantów (z których najsłabiej wypada ESCADA czy FENDI) i wsiadające do swoich dziewczęcych Porsche Carrera czy innych skromnych aut?

A teraz czas na krasnoludki. W tradycyjnej wersji bajki krasnoludki pracowały cały dzień, podczas gdy Śnieżka opieprzała się w domu, wpierniczając jagody i inne leśne smakołyki.

We współczesnej wersji tej bajki Śnieżka dalej się upierdziela, chodząc po butikach, a krasnoludki dalej tyrają.

Te krasnoludki to rzesze Filipińczyków i Innych małych Azjatów, którzy swoją rolę grają z największym zaangażowaniem. Do tego stopnia, że nie tylko są niscy, są wręcz uniżeni. I jakby mogli to skradli by ci całus w pupę. Azjaci wyglądają szczególnie krasnoludkowo w porównaniu z wysokimi, zgrabnymi Arabkami na szpilkach od Prady. I szczególnie krasnoludkowo tyrają jak tylko Śnieżka wejdzie do sklepu. Uwijają się wtedy jak w ukropie, zaciągają kotary, opuszczają zasłony, prowadzą Śnieżkę do przymierzalni i przynoszą jej tam zyliardy różnych królewskich kreacji.

Ale to nie wszystko. Krasnoludki tyrają na wszystkich członków rodziny królewskiej, ponieważ najkrólowszy z królów oraz inne Szejki-Mordoklejki wymyślili, ze jak krasnoludki chcą mieszkać w ich królestwie, to okupią to masą różnych wyrzeczeń. I nie dotyczy to tylko krasnoludków, bo i elfów, trolli i innych głupoli. Każdy kto ląduje w Królestwie Dubaj na wejście płaci 150 USD, żeby móc te cuda oglądać przez 2 tygodnie (czyli wizę kupuje). Potem musi zapłacić za hotel (od 120 USD w górę, chyba, że chce mieszkać pod palmą na sztucznie hodowanej trawie – to wtedy tylko mandat). Potem jeszcze za auto lub taksówkę a następnie za miliony innych rzeczy. I te miliony innych rzeczy to niby biznesy obcokrajowców, więc teoretycznie Szejk the Szejk nie powinien nic z tego mieć, a już tym bardziej pośledniejsi członkowie królewskiego rodu Arabów. A tu akuku! Chcesz mieć biznes obcy człowieku? Musisz sobie znaleźć „Lokalnego Sponsora”, któremu odpalisz działkę tylko za to, ze jest Arabem i umożliwi Ci działanie na własną rękę.

Tak właśnie współcześnie wygląda bajka o Królewnach Śnieżkach i ich Krasnoludkach. A wszystko to nigdzie indziej jak w krainie spełnionych marzeń – Dubaju.