Nie było mnie tu dawno, bo chyba dawno mnie nic tak nie ruszyło. Albo znieczulona byłam.
Napiszę najpierw o tym co mnie tak dotknęło, a potem opowiem wam o milionie innych przygód które w ostatnich czasach mi się przydarzyły.
Co mnie tak rzuciło na kolana?
Wylądowałam w pierwszym miejscu w Afryce, w którym czuć historię. W miejscu, w którym kiedyś było coś więcej niż kolonializm. W miejscu, w którym było coś co biały nazwałby prawdziwą afrykańską cywilizacją.
Mimo, że auta które jeżdżą po ulicach tego miasta pamiętają pewnie jeszcze ostatniego cesarza (a jak nie, to niewiele im brakuje), mimo, że buduje się tu wielopiętrowe wieżowce, mimo, że mimo wszystko dominuje komunistyczna zabudowa w stylu późnego gierka, cała Addis Abeba oddycha jakoś inaczej niż Nairobi, niż Kampala. Oddycha po swojemu. Oddycha dumnie, bo ma coś czym inne kraje nie mogą się pochwalić. Etiopia i jej stolica ma swoją historię, ma swoją arystokrację, którą co prawda rewolucyjna zawierucha zmiotła i zrównała z innymi, ale ma coś czym może się pochwalić. Etiopia ma Hailie Selasie, ma to co on i jego ojciec zrobili – wybudowali szkoły i uniwersytet. Ma jeszcze dodatkowo wszystkie te pałace (które nie są wcale okazałe jak na możliwości europejskich starówek), w których dzisiaj mieszkają notable, ale ma to. Addis Abeba ma atmosferę.
Etiopczycy mają dużo swoich rzeczy. Oczywiście poza krajem, historią i walutą. Mają język, który nie brzmi wcale znajomo. Nie jest mieszanką innych języków, albo jest taką mieszanką, że nic się z niej nie da wychwycić. Albo ja za mało oblatana jeszcze jestem. Poza językiem mają własny alfabet. Ciekawy, bo nie podobny do żadnego innego. Osobne literki nie wyglądające w żaden znajomy sposób. Etiopczycy mają też swój kalendarz, według niego jest jeszcze 2008 rok. Albo jeszcze gdzieś bardziej z tyłu. No i religię mają swoją. Kiedyś dawno dawno, jeszcze przed Lutrem i jego reformacją, jeszcze przed schizmą wschodnią (dla tych niewtajemniczonych – podziałem kościoła na katolicki i prawosławny), gdzieś tam w Etiopii wykiełkowała odmiana chrześcijaństwa, która daleko odjechała od pionu. Do tego stopnia, że Hailie był cesarzem synem boga Jaa, który jest bardzo bliskim krewnym boga Jahwe, który jak wszyscy wiemy jest tym czymś co my nazywamy po prostu Bogiem. Jednym słowem, Hailie Selasie jest w jakiś bardzo prosty sposób spokrewniony z Jezusem. A właściwie był. Wysoki poziom dyletanctwa przedstawiłam powyżej, ale cóż począć, nie jestem religioznawcą, a moje wywody oparte są na wiedzy, którą przedstawił mi bardzo miły pan Taksówkarz, którego imienia nie pomnę, mimo, że spędziłam z nim upojne 3 godziny jeżdżąc po mieście i robiąc zdjęcia.
Etiopia jest niewątpliwie bardzo szczególnym miejscem. Miejscem, który ma smak. I nie jest to smak postkolonialnego socrealizmu czy nieudolnego kapitalizmu. Etiopia ma dumę.
Kojarzycie tego lwa z płyt Boba Marleya? To jest symbol Hailie Selasie i jego rodziny, czyli symbol boga Jaa. Ten lew wygląda bardzo dumnie i spokojnie. Tak samo dumne i spokojne jest to miasto. Tak dumni są Etiopczycy. A ja jestem dumna z siebie, że chciało mi się ruszyć tyłek z lotniska i poświęcić czas oczekiwania na samolot do domu na wycieczkę po Addis.
czwartek, 18 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz