Zanim napiszę o Bali (które jest pięknym miejscem), musze wypluć z siebie gorycz rozczarowania Tajlandią, a właściwie Bangkokiem (bo tylko tyle widziałam).
1. Lotnisko
Piękne, czyste, pełne towarów itp. A jednak taki bałagan jak rzadko. Nikt nic nie wie, nie ma tablic informacyjnych, o tym, że musisz mieć jakiś wypełniony papierek, dowiadujesz się dopiero jak stoisz twarzą w twarz z urzędnikiem imigracyjnym, a wtedy okazuje się, że musisz wrócić 1,5 km wcześniej i tam pobrać jakiś wniosek. Potem jeszcze znaleźć budkę żeby zrobić sobie zdjęcie, ale do tego potrzebne Ci są Bahty, których też trzeba poszukać. I jeszcze ten angielski. African-English jest super-mega czytelny, nawet w wykonaniu Hemana (naszego sepleniącego mechanika), w porównaniu do tego co wydobywa się z ust Tajów.
Juba International Petrol Station jest bardziej przejrzysta, a jak nie jest, to Cie uśmiechnięty murzynek za łapę weźmie i zaprowadzi z kąta w kąt. Nairobi Jomo Kenyata jest super zorganizowany w porównaniu do Suri-sruri Bangkok.
2. Piękne Tajki
Może ja po prostu nie patrzyłam gdzie powinnam, ale nie widziałam pięknych Tajek. Najładniejszy egzemplarz powitał mnie w biurze zaginionego bagażu, choć nie była to piękność powalająca. W Tajlandii widać dobrobyt, kobiety puchną! Małe azjatyckie kulki… Fle! Ładniejsze Azjatki (i płynniej mówiące po Angielsku) widziałam w Dubaju, nie wspominając o kilku niezłych indonezyjskich sztukach na Bali. Ale jak dowiedziałam się od znajomego bywalca – nie muszą być piękne ani płynnie mówić po Angielsku, ich usta stworzone są bowiem do obsługi turystów w sposób zdecydowanie bardziej erotyczny. I to byłoby smutne podsumowanie Tajek.
3. Turystyczne atrakcje
Zacznę od Grand Palace i Szmaragdowego Buddy.
Czy byliście kiedyś w niedzielne popołudnie w super markecie? Pełno ludzi! No to mniej więcej tak wygląda Grand Palace. Wszędzie tłumy, wszędzie flesze, wszędzie ludzie. Nawet w tej biednej świątyni z tym buddą, turyści (głownie azjatyccy, ale europejczycy im nie ustępują), stoją sobie i gadają w najlepsze. Ja wiem, że może ten buddyzm nie wygląda dla aroganckich chrześcijan jakoś bardzo poważnie, ale żeby w kościele gadać w najlepsze? No i flesze, kamery, bajery, mimo wielkiego znaku – NO PHOTO!.
Rozbrajające zbeszczeszczenie.
Dodam jeszcze, że jest to okraszone nacjonalistyczną dyskryminacją – osobne wejścia dla Tajów, osobne półki na buty dla Tajów, brak opłat dla Tajów. Jak jesteś z Tajlandii, to właź. Jak jesteś turystą (choć w sumie Tajscy turyści chyba też występują), to dawaj kasę.
Wszystkie te budowle jednakowoż piękne, cudownie opływające złotem, bogate, ale wszystko to jakoś wyzute z tej świątynnej atmosfery.
Flee…
4. Khao San i Ping-Pong-Show
No proszę Państwa! Khao San miało być piękne! Pierwszego wieczoru udałam się właśnie tam. A tam kicz, tandeta, białasy z plecakami i ogólny wrzask i wrzawa. Może ja już się starzeję, ale jakby tak mnie to wszystko rozczarowało.
W ogóle to Bangkok jest takim jakimś chorym połączeniem tego wszystkiego co tandetne, brudne i podejrzane w Trzecim Swiecie, z tym wszystkim co jest wynikiem ryczącej industrializacji i urbanizacji w Europie. Na straganach tandeta, syf i bałagan. Tu i ówdzie śmierdzi. A wszystko to w światłach neonów do dźwięków amerykańskiego popu, ryczących z okolicznych barów. Nie wspominając o wszechobecnym smogu.
No i ta taniość – powiedziałabym, że tak tanio jak w Warszawie…
Ping-Pong – kolejny zawód, płacz i zgrzytanie zębów. Nawet nie chcę wspominać tego co widziałam. Ponieważ nie chciałam oglądać starzyzny, widziałam dzieci, robiące paskudne rzeczy. Wszystko to w towarzystwie prawie pedofilskich par – starych europejskich dziadów i tajskich młódek, rozkładających nogi i układających usta w sposób dość jednoznaczny.
A wszystko to okraszone transwestytami.
Chyba za dużo jak dla mnie…
5. Chinatown
To już jest w ogóle kicha sezonu. Dla tych, którzy nie wiedzą jak wygląda Chinatown w Bangkoku, zachęcam do odwiedzenia wielkich hal w Tuszynie koło Łodzi. Ten sam poziom kiczu. Tak samo tłoczno i na szczęście mniejszy upał.
Filmów się za dużo na oglądałam i chyba miałam zbyt wielkie oczekiwania…
6. Zakupy
Nie kupowałam bajerów na Bali, bo uznałam, że kupie w Bangkoku… Błąd… Wielki Błąd… W sklepach to co w Polsce, po co najmniej Polskich cenach, na straganach kicz, tandeta, syf i kadzidełka.
A teraz 3 POZYTYWY
W całym tym przemierzaniu Bangkoku było tylko kilka przyjemnych rzeczy.
First Class Cinema – poszłam do kina na Law Abiding Citizen, zapłaciłam 500 Bahtów i w najprzyjemniejszy dotychczas sposób obejrzałam sobie film. W wielkim rozkladanym miekkim fotelu, z cola w szklance i nieustajaco dosypywanym pop-cornem. I poczestunkiem przed seansem.
Noodles – mniam! Bardzo dobre tajskie kluchy! W przeciwieństwie do Shabu-Shabu, na które poszłam z ciekawości i trafiłam do jakieś fabryki z taśmociągiem jedzenia i taśmociągiem klientów, w której dostajesz LIMIT czasowy na stolik. Jadłam krócej niż limit, ale niesmak pozostał…
Siam Square – miejsce fajne na szoping, bo jest tu sporo fajnych butików jakiś pokręconych projektantów. Nie masówka, nie stragany. Ciekawe miejsce.
No i to tyle.
Tajlandia SUX!
poniedziałek, 19 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz