W Bibii jemy kolację. Ja byłam już głodna mniej więcej w połowie drogi, nie wspominając o trójce głodomorów na tylnim siedzeniu. Peter (Ugandyjczyk), nalegał na dojechanie do Ugandy bo tam sprzedają ponadczasowe i nieporównywalne smakowo matoke – czyli zielone banany ugotowane tak, ze smakują jak ziemniaki. Pick-up odjeżdża, a my jemy. Ja wzięłam ryż po tym jak zobaczyłam jak prezentują się frytki oraz matoke. Ryż zobaczyłam dopiero na talerzu i byłam lekko przerażona, ale generalnie posiłek był regenerujący i całkiem smaczny.
Juba tak mnie rozpuściła pod względem jakości miejsc w których jadam, że zapomniałam już jak wygląda normalne miejsce, w którym spożywa się posiłki. Maurice w Nimule powiedział, że po drugiej stronie w Bibii jest mnóstwo sklepów i knajpek, więc ja głupia łudziłam się, że będzie to full wypas zachód. Oczywiście nie był. Ale full wypas jak na okolicę – bez wątpienia. Wciągneliśmy więc nasze kurczaki i inne banany na tradycyjnych plastikowych krzesełkach, przy za małym i za niskim drewnianym stoliku, na werandzie baru ogrodzonej bambusowym płotkiem, pod pięknie rozgwieżdżonym niebem.
Ruszyliśmy dalej, prowadząc nasze dyskusję o równouprawnieniu kobiet, poligamii i równoznacznej z kurestwem poliandrii a także o zwyczajach lokalnych, takich jak na przykład kanibalizm wśród niektórych ugandyjskich plemion, czy rzucanie na ludzi czarów pozwalających wykorzystywać ich do pracy bez ich świadomości (chciałam, żeby mnie chłopaki wysłali na szkolenie w zakresie rzucania tych czarów, wtedy znacznie zwiększylibyśmy efektywność pracowników na budowie, albo co najmniej znacznie zmniejszyli koszty robocizny – bo takiemu zaklętemu pracownikowi nie płaci się). Dowiedziałam się jak sprawdzić, czy ktoś jest pod wpływem uroku czy rzeczywiście nie żyje. Uslyszałam o miejscu, w którym kiedyś była wielka tradycyjna świątynia (tym razem w Sudanie), a teraz dzieją się tam straszne rzeczy i nie wolno przejeżdżać przez to miejsce po zmroku. Dowiedziałam się również co spotkało innych niedowiarków mojego pokroju (czyli innych białasów), którzy chcieli się przekonać co tam się dzieje, wzięli więc auto z lokalnym kierowcą i właśnie w tym miejscu wylądowali na drzewie w wypadku samochodowym. Dodam, że kierowca wierzył w te bajery i prawdopodobnie panika go ogarnęła, ale niewątpliwie jest to dowód na to, że nie wolno tam jeździć. Za dnia jest zupełnie bezpiecznie.
Wszystkie te i inne historie o rzucaniu uroków, życzeniu komuś śmierci i przekleństwach, a także o wiedźmach zaklętych w sowy, pada z ust ludzi, którzy podają się za śmiertelnie wierzących chrześcijan i na moje pytanie, czy te wszystkie zabobony nie kłócą się z wiarą chrześcijańską – odpowiadają chórem: Religia to Religia, a Kultura to Kultura. I masz biała babo placek!
W kwestii tej sowy – wiedźmy, to sytuacja była dość ciekawa i wywołała gęsią skórkę na plecach wszystkich. Zaczęło się to wszystko od jednego niefortunnego sowiego egzemplarza, który siedział sobie na drodze i ledwie uniknął przejechania przez nas bo miał słabszy refleks, jak również dlatego, że był wiedźmą, więc Maurice nie zwolnił nawet odrobinę, bo wiedźmy trzeba zabijać, bo wiedźmy są złe. Nie wolno ich zabijać pod postacią ludzi (bo przecież można iść siedzieć), ale pod postacią sowy – jak najbardziej. Sytuacja zagrożenia życia sowy wywołała mój głośny sprzeciw objawiony w postaci „Maurice, nie zabijaj sowy!”. Wtedy to dowiedziałam się o sowiej naturze i jej parszywej roli. Sowa jest bowiem zwiastunem śmierci. Gdy sowa pojawia się gdzieś, należy koniecznie powstrzymać ją przed wydawaniem dźwięków, bo jak zacznie huczeć, to gwarancja 100-procentowa – ktoś umrze.
Nie muszę wspominać rozbawienia, jakie wywołało uświadomienie mi o co kaman z sowami. W najlepsze jednak roześmiana, mówię do chłopaków w 2 rzędzie „No to musicie uważać, bo ostatnio widziałam huczącą sowę na Batch Plancie” (co w języku naszej gumbo-geografii – tuż obok campu pracowników). Z automatu padło pytanie „Kiedy”, na co roześmiana odpowiedziałam „w sobotę”, a następnie rozległ się dźwięk, który oznaczał jednocześnie ulgę, zrozumienie jak i potwierdzenie teorii. W sobotę sowa odwiedziła nasz camp, a w niedzielę Margaret została zastrzelona. Wszystko się zgadza.
Muszę przyznać, że nawet ja przez ułamek sekundy miałam gęsią skórkę na plecach, ale dość szybko mi przeszło.
Chwilę później lunął deszcz. Chłopcy stwierdzili, że Margaret jest już w domu i niebo płacze i inne takie tam. Prawda była taka, że przez całą drogę burza uciekała przed nami, więc w końcu się skropliła, ale mój racjonalny argument został odrzucony przez teorię, że Margaret chciała bezpiecznie dotrzeć do domu i dopiero teraz pada. Rzeczywiście może 2 minuty później zadzwonili krewni Margaret, żeby powiedzieć, że dojechali spokojnie i że teraz już piją herbatę i deszcz właśnie spadł, potwierdzili również teorię moich współpasażerów o interwencji sił zewnętrznych w powstrzymanie deszczu na czas drogi.
Szkoda, że siły zewnętrzne nie wytrzymały jeszcze z godzinę, zanim dotarliśmy do Gulu, bo sceneria w czasie deszczu zrobiła się jak żywcem z horroru. Czarna afrykańska noc (one są najczarniejsze na świecie, bo nie ma żadnych latarni ani innych świateł elektrycznych a świeczka w deszczu ma nieprzejednane tendencje do gaśnięcia), lejący deszcz, ale normalnie walący strumieniami, do tego porywisty wiatr kołyszący palmowymi liśćmi i innymi drzewiastymi formacjami. W charakterze przyprawy – czarne, niewidzialne postacie pojawiające się od czasu do czasu w światłach samochodu, ni stąd ni z owąd. Wszystko to napawające strachem i grozą. Aż tu nagle przejeżdżamy przez jakieś mniejsze, ledwo oświetlone miasteczko. Kilka skazanych na samotność żarówek rozświetla wnętrza sklepików. Jakaś latarnia ledwie świeci za bramą szpitala.
Aż tu nagle pada sformułowanie sezonu: „To miasteczko jest bardzo słynne w Ugandzie” – mówi Maurice, więc pytam „czemu?”, i dowiaduje się, że kilka lat temu w tym szpitalu kilkanaście osób zmarło na Ebolę, w tym lekarz, który pomagał chorym. Dowiaduję się również, że Ebola zdarza się tu tak po prostu. No i jeszcze muchy tse-tse. Przełykam głośno ślinę i mówię tylko do Maurice’a „wrzuć 5-tkę i dodaj gazu!”
W końcu dojeżdżamy do Gulu, szybko ładujemy się do hotelu i uderzamy w kimono. Rano trzeba wstać, kupić kozę i jechać na pogrzeb…
Tak też się dzieje. Następnego dnia wymieniamy waluty obce, kupujemy kozy, herbatę, cukier i inne pierdoły dla rodziny, oraz wieprzowinę (którą zabieramy do Gumbo dla białasów).
Dojeżdżamy do rodzinnego domu Margaret, tam trwają już uroczystości pogrzebowe, objawiające się dużym zgromadzeniem ludzi, rozstawionym przed domem rachitycznym zadaszeniem, wystawioną przed dom trumną. Osoby, która nie umarła śmiercią naturalną, nie można bowiem trzymać w domu. Dowiaduję się również, że dorosłych nie wolno chować przed południem (tylko dzieci), kobiety natomiast chowane są między południem a 15.00, mężczyźni od 15.00 do 18.00 (do zmroku). Im później, tym ważniejsza osoba. Margaret była pochowana po 14.00. Od południa zaczęły się lamenty. Grupa kobiet opłakiwała każde miejsce, w którym Margaret przebywała. I ten płacz nie był taki normalny, naturalny. To było rozdzierające serce i pulsujące w głowie zawodzenie. PO godzinie pękała mi również głowa.
Ze względu na daleką podróż, koło 13.00 wyruszyliśmy w drogę, zostawiając dla żałobników kozy i mały gotówkowy upominek dla sierot po Margaret.
O 21:00 dotarliśmy do Gumba.
Czwartek wieczór… A w sobotę Azja…
poniedziałek, 19 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz