czwartek, 25 września 2008

Pokarm dla ciała

W Afryce panuje głód, podobno. Nie widziałam go jeszcze w tej najstraszniejszej wersji, ale tak naprawdę to w pewnych miejscach, w pewnych krajach głód jest zjawiskiem nieobcym dla tubylców. Co innego turyści, ci mają zawsze brzuszki wypchane.

W Kenii głodni chodzą np Masajowie. Jedzą raz dziennie, zwykle popołudniu. Rano popijają tylko herbatę z mlekiem. Na pierwszy rzut oka widać już, że zjawisko obżarstwa jest im obce. A co jedzą jak już jedzą? Głównie kukurydzę, białą – nie żółtą jak pop corn. Jest ona bardziej miękka i soczysta niż ta w Polsce rosnąca. Ale bardzo rzadko jedzą ją na kolbie. Zazwyczaj gotują ziarna z ryżem i jakąś formą grochu lub fasoli. Stanowi to bardzo pozywny posiłek, bo ten groch czy fasolę trawi się długo. Na tyle długo, że wystarcza raz dziennie napełnić żołądek.

Masajowie od czasu do czasu konsumują również mięso. Zwykle kozie. Czasem jedzą również krowy i owce, bo przecież jak już się takie zwierzęta ma to od czasu do czasu można sobie pozwolić na mięsną ucztę. Mięso przyrządza się w formie Nyama Choma, co w Suahili oznacza „mięso pieczone” i zawiera w sobie cały proces przygotowywania potrawy. Po upieczeniu na grillu zwanym Jiko (choć absolutnie nie takim jakie mamy w ogródkach choć też opalanych węglem drzewnym) sieka się to mięso na kawałki. Razem z kością.
Powiem szczerze, że jeśli na talerzu spoczywa młoda koza, to jest ona całkiem smaczna, bo miękka. W przypadku starej kozy – przyjemność jedzenia mięsa jest żadna. Jest to sprawdzian wytrzymałości dla szczęk. Prawdziwa walka.

Jest jeszcze jedno podstawowe Masajskie danie – jest nim mleko z krwią. Staje się ono podstawą żywieniową w porze deszczowej, kiedy suche krowie wymiona zaczynają robić się coraz bardziej pękate i pełne pokarmu. Wtedy Masajowie jedzą z mlekiem wszystko i wszystko na mleku gotują. Jest to przecież dar od świętego zwierzęcia. Zmarnować go nie wolno.

Luo, czyli ci z Sega, są w zdecydowanie bardziej komfortowej sytuacji. Tutaj ziemia rodzi różne smakołyki przez cały rok. Oczywiście nie oznacza to, że objadają się po brzegi. Prowincja Nyanza, czyli ta z Segą w środku, jest włąśnie najbiedniejszą częścią Kenii. Jest to naprawdę szokujące, bo wokół tyle zieleni…

W Sega i w całym Luo-Landzie jada się ryby (bo tutaj mają w czym pływać, woda jest wszędzie), świnki (choć nigdzie żadnej jeszcze nie widziałam), krówki, kózki i owieczki jak również wszelkie warzywa i owoce.

To co w Kenii jest naprawdę cudowne, to właśnie owoce.
Pomarańcze, o cienkiej zielonej skórce, są tak słodkie w środku, że aż trudno uwierzyć. Banany są grube i żółte lub malutkie i żółte (mają wtedy lekko gruszkowy posmak). Mango są duże, o łososiowym miąższu i pysznie soczyste. Ananasy – MNIAM! Papaje wielkości piłek do rugby, miękkie soczyste i pachnące.
Ale najlepsze pod słońcem są tu Avocado. Są tak duże jak spore bakłażany, miękkie i jasnozielone w środku a do tego tanie jak barszcz (7 Ksh). Ludzie używają avocado do smarowania różnych rzeczy, zamiast masła, bo są one tak fajnie tłuściutkie i miękkie. No i tańsze niż masło.

Co było dla mnie sporym zaskoczeniem – nuda panuje wśród warzyw. Oprócz yamu, słodkich ziemniaków i sukuby, nie jadłam niczego szokująco nowego. Z resztą yam to taki wielki ziemniak w smaku a z wyglądu – wielka rzepa. Słodkie ziemniaki są… słodkie i ziemniaczane, a sukuma to takie coś między szpinakiem a kapustą.
Poza tym to ziemniaki, pomidory, marchewka jak również kapusta, cebula, papryka zielona, ogórek, dynia, cukinia i bakłażan. Ale te „nudne” na pozór warzywa zamienia się w miliony rozmaitych fikuśnych potraw. Takie ziemniaki na przykład, stwarzają tu morze kulinarnych możliwości.

Poza gotowaną zieleniną, Kenijczycy jedzą jeszcze dwie pyszne rzeczy. Pierwsza z nich to Chapali – takie coś między naleśnikiem a macą. Rewelka! Druga super sprawa to Mandazi. Są to z kolei takie pączko racuchy smazone w głębokim tłuszczu. PYCHA.

Acha! Jeszcze ciekawa sprawa jest z jajkami. Jajka są różnych rozmiarów, od malutkich po duuuże. Ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – ich żółtka są żółte tylko z nazwy. Fajnie wygląda kenijska jajecznica – jest biała. No może lekko beżowa.

A co w Kenii się pije? Pije się głównie herbatę. Dobrą całkiem. Pije się także kawkę, ale tu już pojawia się pewien mały paradoks. Otóż w Kenii produkuje się pyszną kawunie, ale pakuje się ja w torby i wysyła w świat. W Kenii zostaja resztki, z których robi się rozpuszczalny napój kawo-podobny. Ale do wypicia.

Oczywiście wszyscy wszędzie piją również coca-colę, wodę i inne napoje. Fajny jest Krest bitter lemon. Taki gorzkawy, jakby grejpfrutowy. Jest też Stoney – smak imbirowy.

Z alkoholi – wódka Smirnoff – smak dobrze znany. Są też wódki z trzciny cukrowej, ale nie próbowałam. Odwagi nie mam. Są też takie cosie – jakgdyby whisky. Bardzo miło wchodzą z colą. No i piwo. Głównie Tusker. Strasznie paskudny sikacz.
Poza tym w takim mieście jak Nairobi można kupić wszystko. A w Narok m.in. jest Martini. W sklepach powszechnie dostępne są również wina. Nie ma win owocowych-niskobudżetowych. O zgrozo! Ale są niezłe wina z winogron. I niedrogie.

Brak komentarzy: