Droga do Narok
O 7.30 zostałyśmy zbudzone przez naszego gospodarza, Alwina, zeszłyśmy na śniadanie (serwowano ichniejsze pączki w kształcie mini-poduszeczek, nazywają się „mandazi”, i herbatę z masalą w takich ilościach, że miałam wrażenie, że piję masalę wymieszaną z wodą), a potem szybko na dworzec Matatu. Dworzec to w ogóle duże słowo jak na to, co się tam działo. Setki rozmaitych mini-busów, busów i autobusów stojących na ulicach i wymalowanych na krzykliwe kolory wszelkimi różnymi wzorami a gdzieniegdzie na tylniej lub bocznej szybie do przechodniów wrzeszczy napis: „Jesus is the answer” albo „Christ will save you”. Po 30 minutach poszukiwań odnajdujemy w końcu uliczkę na której stoją Matatu do Narok, znajdujemy taki egzemplarz, który jest już pełnawy, ładujemy do niego nasze bagaże (do bagażnika, co nie jest takie oczywiste), wsiadamy na sam koniec busa, dosiada się do nas jeszcze jeden pan i wesoła 12-osobowa ekipa (w tym tylko 2 Mzungu, które zostały orżnięte na 50 szyli przez pana Conducta, który skasował 400 KSH od sztuki zamiast 350… no ale, miałyśmy 60 kg bagażu, więc niech im będzie) rusza w drogę.
Z Nairobi wyjeżdżamy na główną kenijską drogę – łączącą Mombasę, Nairobi i miasta nad jeziorem Wiktorii. Do momentu gdy nie skręcamy na drogę do Narok, nawet można było się chwilę zdrzemnąć. Potem już tylko wyboje i pył. Nasze Matatu ma samo-otwierającą się szybkę, która gwarantuje klimatyzację pojazdu oraz dostarcza ciągle świeżego pyłu do wnętrza, który upodobał sobie nasze nosy i usta i pakuje się do nich ile sił wlezie. Szybka ma jeszcze jedno zastosowanie – gdy zatrzymujemy się bodajże w Naivasha, żeby siedzący obok nas Pan mógł naładować kartę telefoniczną, z każdej strony nadbiegają do nas ludzie, którzy mają wszystko do sprzedania – od jogurtów, przez cukierki po świeże owoce. Nawet doładowania do telefonów sprzedają, tj. dajesz takiemu delikwentowi 100 szylingów, on biegnie do kiosku Safaricomu lub Celtela, których w tym kraju nie brakuje, i po chwili przynosi Ci doładowanie, nie musisz ruszać się z miejsca. Ja byłam zszokowana, jak dużym zaufaniem społecznym cieszą się Ci sprzedawcy, w Polsce nikt nie dałby 35 złotych obcemu człowiekowi siedząc w samochodzie z którego nie wydostanie się za szybko.
Droga do Narok jest nieporównywalna z żadnym europejskim zjawiskiem drogowym. Po prostu nie da się tego opisać, trzeba tego doświadczyć. Miałyśmy naprawdę bardzo dużo szczęścia, że nie padało i droga była sucha i twarda. Gdyby przyszło nam jechać w deszczu lub po nim, znacznie bardziej przydatna byłaby amfibia, podejrzewam, albo czołg.
A teraz słów kilka o moim sąsiedzie z siedzenia obok. Był to mianowicie elegancki murzynek, w garniaku i fioletowej koszuli, lat ok. 40, czytający, mówiący po angielsku i generalnie prawie szarmancki i fiufiu. Najpierw niewinnie prowadził rozmowę o tym co my tu robimy, jakie mamy plany, ile będziemy w Kenii, dokąd jedziemy itp. Potem zaczęły padać pytania o wiek, stopień pokrewieństwa i inne, w tym o numer telefonu. A następnie kolega zadal podchwytliwe pytanie, czy nie chciałabym zamieszkać w Kenii. Odpowiedziałam mu oczywiście, że chciałabym, no bo po co facetowi tłumaczyć, że nie. A on na to wypalił z pytaniem, czy nie chciałabym mieć kenijskiego męża, bo on czuje że dobrze by się sprawdził w tej roli. Odpowiedziałam mu, że niestety w naszej kulturze, to kobiety przejmuja kontrolę nad mężczyznami i że pewnie trudno byłoby mu się z tym pogodzić. W odpowiedzi usłyszałam, że on jest gotowy na wszelkie ustępstwa, jako że jest człowiekiem kompromisu, po czym zapytał czy umiem gotować. Dla własnego bezpieczeństwa skłamałam, że nie, co spotkało się z uśmiechem i stwierdzeniem, że przecież zawsze mogę się nauczyć ;-). Potem dowiedziałam się, że mój sąsiad pracuje jako wielka szycha w lokalnej fabryce herbaty w Kisi i zaprasza mnie i Martę na cudowny herbaciany weekend. Jak to stwierdził: „You should see it, tea is very beautiful as a bush”.
Podróż do Narok trwała ponad 3 godziny, po drodze widziałam Wielki Rów Afrykański oraz kilkanaście Impali (to rodzaj gazeli czy innej antylopy – taka lokalna sarenka), pierwszą z nich przywitałam takim okrzykiem, że wszyscy współpasażerowie popatrzyli na mnie jak na debila. No ale cóż, ja byłam tym wszystkim tak podniecona, że nawet nie zauważyłam, że w pewnym momencie bagażnik, który był zamknięty na słowo honoru i sznurek, otworzył się i nasze bagaże zaczęły się przygotowywać się do opuszczenia pojazdu. Na szczęście mój potencjalny małżonek wykazał się mega-czujnością i zawiadomił kierowcę o zaistniałym zagrożeniu dla naszego dobytku. Bagaże zostały uratowane a klapa od bagażnika została przywiązana do auta tak, że aż do Narok był z nią spokój.
Lądowanie w Narok
Koło 12:30 w końcu dojechałyśmy do Narok. Nasze wymasowane na wybojach kiszki domagały się co najmniej czegoś do picia. Poszłyśmy więc do zaprzyjaźnionego Spears Hotel, który jest w najbardziej PREMIUM miejscem do spania, ma nawet własną knajpę. I można wynająć pokój z łazienką, co polecałabym na wypadek dłuższego pobytu, bo w ogólnodostępnej łazience jest po prostu dziura w ziemi zamiast sedesu. Trzasnęłam sobie colę przez słomkę (jak się dowiedziałam, jest to sposób dbania o higienę, natomiast sposobu dbania o czystość ulic nikt jeszcze w Kenii nie wymyślił), wypaliłam papierosa, i poczułam, że może wcale nie będzie tak źle, jak spodziewałam się, że będzie. Ale wszystko jeszcze przede mną.
Po 15 minutach od naszego przybycia w Hotelu pojawiła się Sheryl. Kanadyjka, która przyjechała pomóc Masajom na wszelkie możliwe sposoby. W Amerykański naiwny „I love everybody” sposób. Usiadłyśmy sobie razem przy stole w restauracji hotelu Spears i siedziałyśmy i rozkminiałyśmy co by tu jeszcze zdziałać, żeby było zdziałane.
Sheryl opowiedziała nam trochę jak wygląda życie w Maji Moto z perspektywy Mzungu, jak się sprawują nasi dzielni wolontariusze i co tam słychać u naszych lokalnych partnerów w tym przedsięwzięciu. Po jakimś czasie w tym samym miejscu pojawiła się właśnie Helen (lokalna nauczycielka, przyszła dyrektorka szkoły w Maji Moto) i Salaton (czyli wódz wioski i główna siła sprawcza tego wszystkiego).
Koło 15:00 do miasta nadjechała Maja i Wojtek, zrobiliśmy szybki szoping i wyruszyliśmy Simbusem (toyotą – pick-up’em) do Maji Moto. Ponieważ w środku są tylko 2 miejsca, ja i Marta oraz nasze plecaki i zakupy przebyłyśmy całą drogę na pace. Widoki niezapomniane. Kenia to jednak piękny kraj…
Mzungu Camp
Po 40 minutach drogami w różnym stanie (od przyzwoitego asfaltu po rozorany piach) dotarliśmy do Maji Moto, do naszego Mzungu Camp. Zrobiłam kilka zdjęć, które wrzuciłam na Picase, więc nie będę się rozpisywać. Rozbiłyśmy sobie z Martą namiot, zjedliśmy pyszny obiad ugotowany przez Daniela, naszego campowego kucharza-Masaja (Daniel to imię, którym posługują się głównie Mzungu, jego prawdziwe imię masajskie do Sajmion). Takie rzeczy chłopak potrafi wyczarować z ziemniaków, fasoli i mąki kukurydzianej, że ludzkie pojęcie przechodzi. Oznacza to również, że nie będę musiała martwić się o zakup nowych ciuchów w listopadzie ;-) przy takim wikcie nie da się być głodnym :) Na miejscu oprócz nas dwóch, są jeszcze Kaja i Leszek.
Ponieważ Maja i Wojtek następnego dnia ruszają do Nairobi (Wojtek wraca do Polski), następuje robocze przekazanie pałeczki – Marta przejmuje dowodzenie.
O 19.00 jest tu już naprawdę ciemno, tylko księżyc świeci (na tyle jasno, że można bez latarki dojść do kibelka ;-P). Jak tylko zachodzi słońce, momentalnie robi się zimno. Siadamy sobie przy ognisku i knujemy nasz spisek dalej. Koło 23 wszyscy są już w łóżkach, bo trzeba wstać o 6:50.
czwartek, 31 lipca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz