czwartek, 31 lipca 2008

11.07.2008 – Piątek

2 loty – 3 lądowania
6.00 - Wyruszamy z Warszawy
Terminal 2 przywitał nas pustym miejscem parkingowym pod samym wejściem (jak miło) i okropnie długą kolejką do Check-in'u, czego można się spodziewać po Polskim, oddanym w bólu lotnisku. Ale już po 30 minutach odprawiamy się, zanosimy nasze plecaki do punktu oddawania niewymiarowych bagaży i możemy śmigać na samolot. Parę soczystych buziaków każdy z każdym przed przejściem za magiczną granicę i już – jesteśmy w drodze do Afryki.
Potem jeszcze tylko szybki zakup wódki i papierosów w strefie bezcłowej, przez co wchodzimy ostatnie do samolotu i rach ciach pach – 7.00 – kołujemy i odlatujemy do Brukseli
9:10 - Lądowanie w Brussels.
Lądujemy i okazuje się, że w 1:30 h które mamy musimy przejść od Gate A36 do B20, jeszcze wszystko do nas mówi po flamandzku (BLE) albo po francusku (JESZCZE GORZEJ), jakby nie można było w jakimś cywilizowanym języku ;-). Po drodze wpadamy na mega korek między terminalami, bo przecież trzeba sprawdzić jeszcze raz wszystkich na wypadek gdyby przez przypadek chcieli przenieść jakieś ostre narzędzie w bagażu podręcznym, które zmaterializowało im się miedzy wkroczeniem na lotnisko a tymi bramkami… Ja w moim podręcznym bagażu miałam laptopa, aparat i te mini-płyny zgodnie z najnowszymi trendami bezpieczeństwa i okazało się, ze musze to wszystko powyjmować, bo może jednak cos ukrywam. A tu kolejka, tabuny ludzi, wszyscy w pośpiechu, no koszmar.
W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia. Pod bramką B20 jest 288 pasażerów czekających na otwarcie samolotowych drzwi, z czego jedna silna grupa to wielokolorowe Amerykańskie dzieciaki (spośród których dwoje zostało wyrzuconych z lotniska w Brukselce za palenie w toalecie, wiec do Kenii nie dolecą), druga zaś – Murzynkowie Rozmaici, których ogólnie można podzielić na 2 podgrupy – europejczycy wracający na ziemie przodków – nic szczególnego, oraz Afrykańczycy, czyli kalejdoskop, feeria kolorów, fryzur (co Afrykanki robią ze swoimi włosami to ludzkie pojęcie przechodzi), dzieciaków, falban i korali, złotych gadżetów – normalnie jak w Bollywoodzkim filmie gdy tańczą, tylko bez Hindusów i bez tańca J
10.40 – Lot do Nairobi
Wchodzimy do samolotu, siadamy na naszych miejscach i lecimy do Nairobi, z krótkim międzylądowaniem w Eddebe (podpowiem – Uganda). Tam wymieniamy różnych podróżnych na głównie czarnych podróżnych, wśród nich dziecięcą drużynę piłkarską w pięknych dresach pumy, którą Stewardesy i ich Trener (śliczny Murzynek z wielkimi białymi oczami) próbował okiełznać, z co najmniej średnim rezultatem. Za to oczy miał hipnotyzujące.
Najpiękniejszy widok w czasie całego lotu – Sahara. Byliśmy 12 tys. metrów n.p.m. a przejrzystość powietrza była taka, jakbyśmy lecieli tuż nad ziemią. Wielki czerwony niekończący się pustynny pofalowany krajobraz. Europa z lotu ptaka wygląda jak, nie przymierzając, połatany turecki sweterek w paskudnych kolorach, podczas gdy Sahara przypomina falującą czerwono-ceglastą tkaninę. No cudo!
Od 19.30 jest ciemna CZARNA noc. W końcu jesteśmy już w bliskich okolicach Równika.
AFRYKA (w końcu i nareszcie)
21.37 (czyli 20.37 Polskiego czasu) – Lądujemy w Nairobi. Lądujemy na Jomo Kenyatta International Airport. Lądujemy w latach 60-tych XX wieku.
Lotnisko robi wrażenie, bez dwóch zdań. Wrażenie zabytku, w którym ktoś obok kenijskich odpowiedników Bawarskich Landschaftów powiesił nowoczesne bilboardy czy inne tablice mieniące reklamami. Kupujemy kenijskie karty sim (ciekawe jest to, że dla konsumentów takich pojedynczych w ogóle nie ma ofert abonamentowych – tylko pre paid, a z drugiej strony Nokia daje im jakieś dumpingowe ceny), wymieniamy dolki na szyle i brniemy po wizę. W ostatnim momencie przypomina mi się, że nasza wódka i papierosy zostały na pokładzie, więc lecę po nie. Czasu jest niewiele, bo samolot, którym przyleciałyśmy tankuje się, sprząta i odlatuje powrotem do Brukseli z nowymi pasażerami na pokładzie (plus z tymi, którzy wsiedli w Ugandzie). Udaje mi się ocalić nasze skarby, jestem ślicznie obśmiana w Suahili, którego nie rozumiem i spokojnie wracam do Marty. W okienku wizowym czeka na nas dwoje super-sympatycznych Kenijczyków, którzy zachowują się tak miło i przyjemnie, że aż mi szczęka opada – Polska biurokracjo, ucz się ;-).
Z 3-miesięczną wizą turystyczną chcemy wkroczyć do Kenii. A tam szok. Nie ma drzwi. Lotnisko zbudowane jest tak, że wchodzi się na nie między filarami, wprost z ulicy. Normalnie nie ma żadnego niczego poza skromną barierką wyznaczającą obszar odprawowo-niedlawszystkich. Jak się potem okaże brak drzwi jest cechą charakterystyczną większości większych obiektów – jak na przykład supermarketów, do których wchodzisz wprost z ulicy.
W Nairobi jest zima. 18 stopni ciepła, spora wilgotność i mi jest gorąco jak diabli w bluzie i grubych dresach, w których leciałam nastraszona, że zamarznę po wylądowaniu, ale lokalesi są w kurtkach i CZAPKACH, co powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy wszystko z nimi ok. No ale zima to zima. Panuje na lotnisku, w supermarketach i okolicach, trochę na ulicach. Za to w barach (takich klubo-pubach, których tej nocy zwiedziliśmy aż 3, w każdym spędzając max 20 minut) panuje całkiem normalne lato w pełni.
Na lotnisku odbiera nas Alwin (kolega Marty, Kenijczyk, który w Polsce studiował medycynę) z kolegą (nie pamiętam imienia, ale rzuciło mi się w oczy, że miał na głowie WIELKIE słuchawki Sony, z których napierdzielał Kenijski RAP – ju nou, Suahili do rytmu – szok!). Lotnisko jest spory kawałek od centrum Nairobi. Generalnie z lotu ptaka sprawia wrażenie, jakby było hen hen od miasta, a de facto od centrum dzielą je dzielnice przemysłowe, w których chyba pracuje się tylko 8 godzin, bo ciemno tam jak w lokalnej dupie i tylko gdzieniegdzie nieśmiało palą się jakieś lampy, dzięki którym mogłam się w ogóle zorientować, że to teren przemysłowy.
Wjeżdżamy do centrum Nairobi. Oprócz tego, że jeździ się tu lewym pasem jak przystało na ex-brytyjską kolonię, że nasz kierowca nie ma prawa jazdy, bo jeszcze nie zdążył nabyć po powrocie z Polski (taniej jest kupić dokument niż naprawdę przechodzić kurs i zdawać egzamin na prawo jazdy, no i przede wszystkim jest szybciej i łatwiej), do tego wszystkiego, wisienką na czubeczku jest to, że czerwone światło tak naprawdę nic nie znaczy. W ogóle jeśli zwraca się uwagę na jakieś znaki to na informacyjne. Cała reszta stanowi pewną formę dobrej rady od pracowników drogówki czy kogo-tam, z której możesz ale nie musisz skorzystać. Samochody więc zlewają się w jedną wielką stalową rzekę pojazdów, w której trzeba nieźle się orientować a za koło ratunkowe służy klakson (i nocą jeszcze długie światła).
Ciekawym zwyczajem jest, że kierowcę nadjeżdżającego z przeciwka dużym autem informuje się o tym, że musi zjechać bliżej lewej strony poprzez wrzucenie prawego kierunkowskazu (tak jakby się chciało wjechać na jego pas), trąbienie i mruganie długimi światłami. Przekaz nie pozostawiający żadnej wątpliwości. Ja po drodze kilka razy byłam na granicy stanu przedzawałowego. Ale to było nic w porównaniu z tym co zobaczyłam w sobotę rano na ulicach Nairobi (ruch był kilkanaście razy większy niż w piątkowy wieczór). Zakrawało to trochę na cyrkowe szoł a nasz kierowca bez prawa jazdy zyskał MEGA SZACUN w moich oczach. No a potem było Matatu.
Ale najpierw jeszcze o barach (klubo-pubach) i Kiberze.
Jako że był piątkowy wieczór Alwin zabrał nas na nairobijski clubbing połączony z wycieczką objazdową po mieście (które chyba lepiej zwiedzać po ciemku, bo jest ładniejsze i jakoś tak mniej brudne). Wesoła 5-tka (Ja, Marta, Alwin, Ben i Natan) wyruszyła w miasto. Najpierw był przystanek w lokalnej sieci fast-foodowej – Kenchick – niby taki odpowiednik KFC, ale na lokalnych warunkach. Tzn, miękkie ciapowate frytki podawane w przezroczystej foliówce - woreczku śniadaniowym, do której dolewasz bardzo rzadkiego keczupu (pikantnego jak jasna Anielka) i dosypujesz odpowiednio dużo soli, żeby nie czuć czasem smaku frytek. Worek zawiązujesz, trzęsiesz nim i czerwonawe fryty gotowe do spożycia. Ich ilość bardzo precyzyjnie odmierzana jest przez kucharza-kelnera-złotąrączkę przy użyciu szczerbatego talerza. Jeden talerz to 20 KSH (1 pln = 35 KSH = jedna coca cola ;-). Do tych słynnych w świecie frytek można nabyć „Kuku” czyli kurczaka z rożna (pieką się na rożnie w witrynie lokalu) w częściach (1/4, ½) lub w całości. Względnie można dostać Kuku-burgera (w/w mistrz kuchni odrywa mięso kurczacze od kości i pakuje miedzy 2 połowy bulki z sezamem a potem dorzuca pomidora. Jest jeszcze całkiem niezła kurczakowa kiełbaska. Wielkości połowy parówki, ale ciut grubsza. Podpiekana i całkiem chrupiąca. Odważyłam się nawet jedną wciągnąć. Poza tym – w celu dbania o higienę klientów, w lokalu zamontowana jest umywalka z dwoma kranami w brytyjskim iście stylu, z których żaden nie działa. Dodam jeszcze że ta sieć jest naprawdę popularna – nie widziałam ani jednego McDonaldsa ani innej PizzyHut, ale KenChick jest na co drugiej stacji benzynowej, i na co trzecim rogu. My byliśmy w oddziale nad którym mieścił się jeden z barów, bardzo popularny podobno.
Wspólnym mianownikiem tych lokali jest to, że z głośników płyną hip-hopowe nuty, do których raz gada 50Cent albo Usher a raz jest to jakiś Kenijski substytut. Wszyscy tańczą kręcąc pupami i trzęsąc biustami (o ile powyższe posiadają). Taniec w parach odbywa się w zaskakujący sposób. Partnerka twarzą do ściany (naprawdę blisko niej) ma do swej pupy przyklejonego partnera, który próbuje kręcić swoimi pośladkami w sposób jak najbardziej imitujący kopulacje. Bardzo musi to być przyjemne. Ale ale! Mzungu wchodzą do lokalu (czyli białe kobiety), i nagle jako klasyczna przedstawicielka gatunku Mzungi czujesz że:
a) jesteś strasznie przeraźliwie blada
b) jesteś ubrana jak jakaś pokutnica
c) masz za mało złotej biżuterii i w ogóle wyglądasz na bidę z nędzą
d) wszystkie męskie oczy badają rozmiar twojej bielizny, a kobiece patrzą z politowaniem na twój nieciekawy strój
e) jak ktoś spojrzy w twoje oczy to albo jest to spojrzenie-bezczel (I’ll do U in a moment) albo spojrzenie-przyjaciel (Widzę że przyszłaś z 3 czarnymi kolesiami, chcę być twoim przyjacielem :P), w przypadku kobiet jest to przekaz – odejdź stąd, biała kobieto.
Odwiedziliśmy 3 lokale, jeden w dzielnicy średnio zamożnej, drugi w średnio-średniej i trzeci w centrum (które podobnie jak lotnisko, wygląda jak skansen lat 60-tych, tyle że jest czyste, w miarę eleganckie, uporządkowane i bezpieczne – sporo służb policyjno- porządkowych). Wypiłam sobie jedno lokalne piwo – TUSKER, bardzo good quality jak na cenę którą trzeba za nie dać 25 – KSH.
Zamożność dzielnicy w Nairobi można wywnioskować z konstrukcji ogrodzenia.
1) TOP – high class i w ogóle – wysoki betonowy mur, obsadzony żywopłotem, ze zwiniętym drutem kolczastym na czubku – i brama wysoka pod niebo z odsuwanym wizjerkiem dla odźwiernych
2) Middle-high – j/w ale bez żywopłotu
3) Middle – wysoki betonowy mur, bez drutu kolczastego. Brama wysoka ale trzeba ją otworzyć, żeby zobaczyć kto stoi przed nią.
4) Middle-low – siatka przez którą wszystko widać i w pewnie jeszcze gdzieniegdzie porozrywana. Brama albo jest, albo już ktoś ją oddał na złom.
5) Low – budynki, domki, bloki i inne betonowe konstrukcje, które okiem Mzungu mogą stanowić lokale mieszkalne, ale bez ogrodzeń.
Jest jeszcze Kibera. Kibera (w Suahili – las) to dzielnica slumsów, a nawet nie dzielnica tylko osobny twór administracyjny. Jak Piaseczno, tylko ciut biedniejsza i deko większa (30% populacji aglomeracji Nairobi to mieszkańcy Kibery) :P (swoją drogą – być urzędnikiem albo stróżem prawa w Kiberze to musi być dopiero radocha). Z samolotu jest czarną plamą wdzierającą się od strony zachodniej do Nairobi. Z poziomu zerowego nocą wygląda jak brama do piekieł (nie wjeżdżaliśmy tam, ale odwoziliśmy Natana, który mieszka 10m od niej w domku za 5 metrowym murem obwiązanym drutem kolczastym z każdej strony. Domek należy do 3 grupy zamożności, a ten jeden mur stanowi odstępstwo od reguły). Przejeżdżając w okolicy zamyka się szyby w autach, wyłącza muzykę i wrzuca piątkę. I choćby dzieci wybiegały Ci pod koła - nie zatrzymujesz się. Oczywiście żywego ducha nie widać, ale jak może być widać czarnego w czerni…
Kibera za dnia z kolei wygląda trochę jak wielkie wysypisko, na które ktoś wpuścił szalonych ekologów, którzy próbują udowodnić, że z tych śmieci można coś pożytecznego zbudować. Oczywiście „domki” powstają na śmieciach, ze śmieci i wśród nich. Towarzyszy im też odpowiedni zapach. Droga z Nairobi do Narok prowadzi właśnie przez Kiberę. Dodam jeszcze, że przy ulicach asfaltowych stoją Kiberiańskie Wille, a w głębi widać całą resztę. No i do tego te tory kolejowe, które przecinają slumsy stanowiąc główną arterię komunikacyjną i pociąg przecinający ciała ludzi leżących na torach, dzieci bawiących się tam bez niczyjej opieki i jeżdżący według Kenijskiego rozkładu jazdy – czyli kiedy się zapełni.
Ciekawym zjawiskiem była stacja benzynowa w slumsach. Przy ulicy stoi sobie murowany budynek, z pustaków, nie otynkowany, sprawia raczej straszne wrażenie. W domku tym – jedyny otwór – okienny – jest zakratowany. W środku stoją 2 dystrybutory (oil and diesel), zza krat wystają węże. Stacje w Kenii są nie-samo-obsługowe. Ktoś ci musi nalać paliwa, ale w razie gdyby przypadkiem nikogo nie było pod ręką – samemu się nie obsłużysz.
O 2.30 byliśmy w końcu w łóżkach. Wcześniej tylko ostatni łazienkowy kontakt z cywilizacją i w kimkę. To był naprawdę długi dzień.

Brak komentarzy: