poniedziałek, 2 lutego 2009

Sudańskie Przygody z Notablami – cz. II

W sobotę 31.01.2009 naszą cudownie wspaniałą budowę odwiedził sam Prezydent Południowego Sudanu, którego imienia nie pomnę. W związku z jego przyjazdem odbyła się cała wielka szopka.
Po pierwsze – w piątek wymieniliśmy cały płot, postawiliśmy jadalnie, wysprzątaliśmy wszystkie śmieci, wyrównaliśmy ziemię w wykopie, obwiedliśmy go czerwono-białą taśmą i gdyby tylko na naszym placu rosła trawa, to prawdopodobnie pomalowana zostałaby na zielono.
Po drugie – na tę okoliczność kupiony został byk, został on również zaszlachtowany w tradycyjny sposób (wyglądało to tragicznie, krew się lała), pan prezydent zgodnie z tradycją przeskoczył nad bykiem i ogólna radocha była. W ciągu 30 minut byk został rozdany pomiędzy uczestników imprezy i nam przypadły w udziale żeberka :) Nasz plac budowy został oflagowany, pracownicy zostali zaopatrzeni w małe papierowe flagi, i wszyscy machali nimi na prawo i lewo (a tak ogólnie to wywieszałam flagi z Ola Florys, takie duuuze, do wieszania na płocie, no i jakoś się tak zdarzyło, że powiesiło się ją nam do góry nogami, na szczęście przyszedł jeden z żołnierzy, którzy pełnią u nas na placu rolę ochrony i powiedział nam, że zrobiłyśmy wielkie fondue, więc czym prędzej zrobiłyśmy rotację i tadam!)
Po trzecie – po przesiedzeniu całej nocy w biurze w celu wydrukowania folderów dla pana prezia i jego koleżków z parlamentu, przespaniu aż całej jednej godziny, wróciłam do biura, żeby przygotować salę konferencyjną do wizyty prezydenta i rzutnik z laptopem do prezentacji, którą miał popełnić James. 10 minut przed przyjazdem prezydenta do ministerstwa (jego teraźniejszej siedziby, w której mieści się również nasze biuro), wsiadłam w furke i z prędkością światła pomknęłam do Gumbo, żeby się umyć, przebrać i zamalować worki pod oczami. Padałam na ryj, ale jak się cała banda notabli zjechała, to szczerzyłam się jak głupia i mądrzyłam się jak to ja potrafię najmądrzej. Podobno nawet w miarę wiarygodnie wypadłam. Najlepsze było jak mówiłam o Gateway-u (to są takie dwa wielkie kontenery pełne światełek, które powodują, że ludzie mogą gadać przez komórki i korzystać z Internetu), o którym pojęcie mam mętne, a gadałam tak mądrze, że szczęka z zawiasów wypada.
Po czwarte – zaprosiłam całe to gogusiowate towarzystwo na poczęstuneczek do naszego skromnego oboziku. Ja cię sunę, jakie bydło. Wyglądało to tak jakby oni nigdy wcześniej nie widzieli owoców, ciastek czy napojów. Koszmarrrrr!
Po tym wszystkim dostałam milion gratulacji, podziękowań, poklepywań po ramieniu i uścisków dłoni. Wszyscy mi mówili, że było zajebiście i ą ę. Nawet dostałam dzięki od J.O. (czyli szefuńcia).

Zdjęcia wrzucę nawet na picasse. Tak zajebiście było.

PS. ZNAM JEDNEGO PREZYDENTA OSOBISCIE, WOW!

Brak komentarzy: