poniedziałek, 2 lutego 2009

Sudańskie Przygody z Notablami – cz. I

Jak zapewne wiecie, nasz czcigodny projekt, to projekt rządowy. Minister Telekomunikacji i Poczty wymyślił sobie Gateway i nowe biuro i takim to magicznym sposobem znalazłam się na drugim końcu świata.
His Excellency Major General Gier Chuang Aluong – w skrócie Mister Minister to jak sama nazwa wskazuje żołnierz, generał, który w czasie wojny Afrykańczycy – Arabowie zakończonej remisem (0:0) zwanym Comprehensive Peace Agreement (w skrócie CPA) zajmował się łącznością i w 1984 rozpracował wielką libijską radiostację, dzięki której arabowie łączyli się między sobą i uzyskiwał potajemnie informacje o planach wroga. Taki odpowiednik tych kolesi od Enigmy. Poza tym ładnych parę lat spędził w Londynie, gdzie jego rodzina zbiegła, żeby nie zginąć od jakiejś pędzącej w niewiadomym kierunku kulki. Ogólnie koleś jest elegancja Francja, całkiem bystry, sprytny i kumaty. A do tego gadżeciarz. Mister Minister ma 7 telefonów (w tym 3 różne Blackberry i iPhone’a), Toyotę Land Cruisera nówkę sztukę i trzech żołnierzy ochroniarzy, zawsze uzbrojonych w kałacha.
Gier zaprosił mnie kiedyś do siebie na kolacje, na której była cała masa innych ministrów i posłów-osłów, żeby się pochwalić, jaka to Pani Kiwi buduje mu nowe biuro. Pani Kiwi została nazwana przez niego Iron Lady (i ma nadzieje, że nie będzie z nią jak z Margaret Thatcher i nie będzie musiała się martwić o strajkujących górników) i robiła ogólny szał na imprezie. Ale to nie impreza sama w sobie stanowiła tzw. Klu.
Czułam się jak kopciuszek troche, jak przyjechał po mnie rządowy samochód z przyciemnianymi szybami, z 2 żołnierzami w środku, zawiózł mnie do domu Giera. Żołnierz-nie-kierowca po przyjeździe wysiadł z auta i zakomunikował, że przyjechał po Madam Project Manager, po czym zapytał mnie czy jestem gotowa, otworzył mi drzwi z tyłu za pasażerem (jak to protokół dyplomatyczny przewiduje), zamknął drzwi i powiózł w siną dal. Przez te przyciemniane szyby na ulicach nie oświetlonej niczym Juby, widziałam przysłowiowe NIC i szczerze powiedziawszy do dzisiaj się zastanawiam gdzie ja dokładnie byłam. No ale byłam, dojechałam, opiłam się czerwonego wina, pogadałam sobie o pierdołach i w dokładnie taki sam kopciuszkowi sposób wróciłam do naszego cudownego GUMBO.
Dodam jeszcze, że ubrałam się najładniej jak mogłam i jak już tam dotarłam, to okazało się że wyglądam jak dziad, bo cała reszta zaopatruje się w ubrania u Hugo Bossa, Armaniego i ich kolegów. Całe szczęście, że skórę mam białą, to jakoś mi to uszło płazem. Ale obciach lekki był.

Brak komentarzy: