poniedziałek, 9 lutego 2009

6 km do Konga

Drodzy czytelnicy mojego bloga,
Bardzo chciałam napisać wam, jaką to wspaniałą podróż do Yei odbyłam w zeszłym tygodniu, ale ze względu na tzw „zajeb” roboty, nie miałam do tej pory czasu. Teraz pewnie też bym nie miała, bo jest już 21:30 a o tej porze to grzeczne dziewczynki zazwyczaj spią, po tym jak przeharowały 13-14 godzin z ich dnia :) taki to już smutny lajf :P

Ale podróż-wycieczka była naprawde fajnym sposobem oderwania się od Jubowej codzienności. Przede wszystkim dlatego, że nie trzeba było walczyć z przeciwnościami losu, jak to jest zazwyczaj.

Wyruszyliśmy z Juby w środę, o godzinie 8:30. Przed nami zaledwie 100 mil drogi, czyli mniej wiecej 160km. W sumie nie daleko. Ale przecież wszyscy już wiemy, że odległości tutaj liczy się nie w kilometrach a w godzinach. Bo to przecież Afryka jest. Tym magicznym sposobem Yei jest dużo dalej od Juby, niż Kraków od Warszawy.

Zdążyliśmy wyjechać za miasto (pomijam fakt, że zajęło nam to godzinę, bo to jeszcze tu podjechać, coś tam załatwić, a do tego korki [sic!] – bo to w koncu stolica jest, wiec i korki muszą być jak na stolicę przystało), pokonaliśmy jakieś 5 kilometrów, a tu przed nami tzw. Akuku! Rozminowywanie drogi. Trzeba czekać.
Z tym rozminowywaniem to oczywiście jest tak, że ta właściwa drogowa droga już została rozminowana, albo to przez organizacje, które się tym zajmują, albo w najgorszym przypadku przez przygodnych rozminowywaczy. Teraz natomiast co jakiś czas stawia się tablice, że rozminowywać mogą tylko osoby upoważnione, w związku z czym lepiej nie zjeżdżać z drogi. Bo można co najmniej stracić nóżkę… No i stoimy tak z pół godziny w naszym wozie strażackim (bo czerwonym), czekamy aż człowiek operujący tą wielką machiną do pożerania min, skończy swoje zadanie i będziemy mogli spokojnie przejechać. Miny są bowiem tak blisko drogi czasem, że nie bardzo można pozwolić samochodom jeździć w czasie procederu znikania miny. Niech by się bowiem taka mina zdecydowała wybuchnąć. Można by było stracić oczko…
W końcu człowiek-mina dał znać człowiekowi szlabanowi, że czas przeciąć wstęgę i puścić tę rzeszę biedaków w dalszą drogę. Była już jakaś 11 chyba :)
Dodam jeszcze, że przez dłuższy czas naszej podróży chciało mi się siku. Oczywiście czegoś takiego jak zajazd przydrożny nie uraczysz (w ogóle na odcinku 160 km – dwie wsie), a jak tu się zatrzymać i pójść w las, jak tam miny… No słabo! W końcu jednak znaleźliśmy miejsce odpowiednie. Był zakręt i kamień i Maurice (nasz pracownik, Sudańczyk z Yei własnie) stal po drugiej stronie drogi a ja sikałam na jezdnię. Bo przecież w pole mi nowe nie będę wchodzić… Jakoś się przywiązałam do moich kończyn.

Potem czekała nas jeszcze dluga wyboista droga. Tzn krótka, bo zaledwie 25 mil, ale za to trwała jakies 2-3 godziny. Dyskoteka, jak to James określił. Jazda z tak zawrotną prędkością, że nawet się wskazówka prędkościomierza nie podnosi. Wolniej to już chyba tylko L-ki jeżdżą :)
Natomiast za jakąś górą i za jakimś krzakiem, za mostkiem, czekało to lepsze, to równiejsze. Droga – tzw. Marram grade II. Znaczy że droga bita 2 kategorii. Ale 80 km/h można pruć. Tak pruliśmy, że już koło 14:30, czyli zaledwie po 6 godzinach, byliśmy w Yei.

A w ogóle to do Yei pojechaliśmy obadać drewno, które do Juby przywozi się właśnie stamtąd. W związku z powyższym spotkaliśmy się w centralnym punkcie Yei z naszym przyszłym-niedoszłym dostawcą, aby pojechać na drewniane zakupy. I pojechaliśmy. Drogą do Kongo. Yei leży bowiem 18 mil od granicy z Kongo. Przyjeżdżają do tego miasta ludzie, którzy mieszkają z drugiej strony granicy, ale ponieważ w tym pieknym kraju kongijskim są tylko wojny, o drogach nikt nie słyszał, to łatwiej przedostać się do sąsiedniego państwa, niż szukać jakiejś większej mieściny gdzieś z drugiej strony dżungli. Bo jeść przecież coś trzeba, i nie tylko kore z drzewa.
No więc jedziemy po to drewno, prawdziwym Congo-Highway (zdjęcia na pikasie), przejeżdżamy przez wielgachne koleiny pełne wody, samochód ubłocony aż po progi, wielkie ciężkie Prado 4x4 a wozi nim w tym błocie jak maluchem na lodzie. No ale brniemy dalej, napotykamy takie ciężarówki, które sprawiają wrażenie absurdalnych. Bo widział ktoś takiego tira z Polskich dróg, z naczepą pełną drewna, żeby po takich dziurskach. Czizas, masz wrażenie, że coś się zaraz złamie albo przewróci i będzie katastrofa. Ale to oczywiście strach w oczach Białasów, bo ta droga po stronie Sudańskiej to jest autostrada, a tam w Kongu, skąd ten tir brał to drzewo nie ma nawet takiej drogi. Zamiast mostów wielkie drewniane bale, które ustawia się odpowiednio do rozstawu kół, i niczym podczas spaceru po linie, przejeżdża się przez jakąś szumiącą w dole rzeczkę. Pychota.
Dojechaliśmy w końcu do nikąd, więc nasz dostawca mówi: tutaj zgarniamy kolesia i troche zjedziemy z głównej drogi, żeby zgarnąć to drewno.
Już sama główna droga powoduje we mnie lekkie obawy o finalny stan aut (oprócz Toyoty jedzie z nami Isuzu dostawcze, ten nie ma napędu na 4 i ogólnie to nim jechać bym nie chciała, klimy nie ma :P), a pomysł zjeżdżania z niej napawa mnie lękiem. No ale jak mus to mus, jedziemy dalej, w bok. Równolegle do granicy. Po pół godziny jesteśmy 300m dalej, bo jakiś delikwent biegnie przed nami i wycina drzewka rosnące nam na drodze. W końcu Kiwi się denerwuje. Jest już 17, za 2 godziny będzie ciemno, a tu drewna nie ma. Jest dużo drzew, ale to jakby co innego. No to zawracamy. Zawracamy i jak na złość momentalnie łapiemy gumę. Ale nie, że taką normalną. W naszych bezdętkowych oponach toyotowych, które wyglądają pół-pancernie, jest dziura nie w bieżniku, a w boku koła. I to nie taka dziurka tsssss, tylko dziursko, że pięść można włożyć do środka.
Robi nam się ciepło… Wracamy bez dwóch zdań, powoli, ostrożnie, bo zostać w nocy w lesie, tuż obok granicy państwa, w którym jest wojna, na terenie państwa, w którym wojna dopiero co się skończyła, mając białego-świecącego pasażera na pokładzie, to lekko mówiąc samobójstwo.
Udaje nam się przed 20;00 dotrzeć z powrotem do Yei. Oczywiście na pokładzie nie mamy nawet zapałki, więc wkurwienie me sięga zenitu. Pytam kolesia, czy może nas jutro o 7 zabrac w jakieś bardziej cywilizowane miejsce, on oczywiście obiecuje, że tak zrobi. Oczywiście jak na Afrykańczyka przystało, nie pojawia się wcale rano, telefon ma wyłączony i ogólnie ma nas w dupie. My z resztą w tej dupie jesteśmy. Albo w innej, ale w dupie :)

Jest 20:00, jest ciemno, jesteśmy w Yei. Nie jest to jakoś szczególnie turystycznie rozwinięte miasteczko, więc szukamy jakiegoś noclegu. Całe szczęście, że w co drugiej dziurze w Sudanie jest albo był ONZ, USAID albo jakiś inny pomocnik zza oceanów, który wybudował camp dla swoich agentów, przysłał ich tu, żeby rozruszali troche towarzystwo, a potem zwinął agentów kolory białego, zostawiając czarnuszków, wzmocnionych, przeszkolonych liderów.
W związku z powyższym trafiamy do campu Norwegian People’s Aid, który ma swój compound w Yei. Okazuje się, że świetnie trafiamy, bo dostaję najwygodniejsze łóżko jakie miałam możliwość kłaść pod sobą odkąd przekroczyłam granice tego pięknego kraju. Full wypas podwójne wyro, z grubym, nowiutkim, nie wygniecionym materacem, do tego BAWEŁNIANE prześcieradło (nie sztucznizna) na spód i na wierzch, a na to wszystko – moskitiera, jak bita śmietana w deserze.
No to nocleg już jest, teraz opona. Znajdujemy takie miejsce, które jest warsztatem samochodowym, wulkanizacją i innymi podobnymi naraz. Plac podarowany przez rząd dzieciakom, które walczyły w czasie wojny w tzw. Red Army (jakieś dziwne skojarzenia mnie naszły jak to usłyszałam), czyli w armi dziecięcej. Ci to właśnie skrzywdzeni przez wojnę w sposób psychiczny lub fizyczny panowie prowadza warsztat. 24h, bo mieszkaja na tym samym placu. Jesteśmy mega szczęściarzami, bo okazuje się, że był tu ostatnio ktos z takim samym autem i chłopakom udalo się pozyskać jego zapasowe koło. Więc okazyjnie kupujemy je za 180 SDG, czyli 90 USD (hmmm….), pompujemy, zakladamy i spadamy.
Teraz już tylko jedzenie.

W każdej nawet najbardziej zapadłej dziurze jest knajpa, bo przeciez gdzies starszyzna się musi spotykać przy piwku. Całe szczęście Yei nie jest tak zapadłe bardzo. Knajp jest kilka, w tym ta jedna do której się wybraliśmy. Pojęcia nie mam bladego, czy ma to jakąś nazwę. Ale żarcie serwują paskudne. Natomiast piwko mają zimne, więc po jednym bach i zjazd do wyra, na to wielkie wygodne łóżko.

Czwartek zaczał się o 6:55, oczywiście naszego delikwenta nie ma, więc czym prędzej zmieniamy kurs i walimy prosto do kolesia, który ma swój drewniany skład na podwórku. Bogaty egzemplarz – ma murowany dom! Przyjeżdżamy akurat w momencie, gdy pan właściciel myje zęby, ale przecież nie szkodzi to w ubijaniu interesu. Z resztą na to mycie zębów patrzę z zazdrością, bo przecież szczoteczki nie wzięłam.
Kupujemy drewno, wrzucamy na Isuzu i HEJA do domku.

Dodam tylko, że drewno to potrzebne było na budowę. Głównie do robienia szalunków.

Kupiliśmy mahoń, bo był tańszy niż sosna.

Jak ktoś mi powie, że ma mahoniowe drzwi, to ja mu powiem, że ja mam mahoniowe szalunki, a co!

1 komentarz:

Lukas pisze...

Hej Kiwi! Ty to jednak jestes wariatka :P Kiedy wpracasz do PL? P