czwartek, 7 stycznia 2010

Mbarara

O tym mieście nie wiele możemy powiedzieć, bo zostaliśmy tu na jedną noc w drodze do Rwandy. Wiemy tylko tyle, że obsługa w hotelach jest koszmarna. Droga dojazdowa jest w remoncie, więc jak się jedzie nocą to można doświadczyć ciekawych wzlotów i upadków – do tego stopnia, że szlag trafił naszą Finlandię. Można ją było tylko wyssać z fotelu samochodu.

Ale w Mbarara również sprzedają najlepsze mango na ziemii. Przekonaliśmy się o tym po powrocie z Rwandy, jak w niedzielne popołudnie dojechaliśmy do tego miasteczka, położonego w ślicznych zachodnio-ugandyjskich górach, gdzie kwitnie wszelkiego rodzaju rolnictwo (głównie owocowo-warzywne). W okolicach Mbarara przejeżdża się przez lasy bananowców, wśród wypielęgnowanych pól herbaty, przez wioski, w których sprzedawcy biegnący za przejeżdżającym wolno (ze względu na progi zwalniające) autobusem próbują sprzedać pasażerom swoje cebule czy marchewki. To taka afrykańska forma warzywnego Mc Drive. Swoją drogą – dużo zdrowiej :)

Z mango natomiast było tak, że wyjeżdżając z Mbarara do Queen Elizabeth National Park, do którego mieliśmy parę ładnych kilometrów, postanowiliśmy, że nie będziemy jeść lunchu w żadnej z tych knajp, w których półtorej godziny czeka się żeby przyszedł kelner i powiedział Ci, że to co zamówiłaś właśnie się skończyło. W Ugandzie to dość popularna przypadłość, a Iwona biła rekordy świata w ilości zamawianych „nieobecnych” potraw. Cała sytuacja stawia pod znakiem zapytania w ogóle kwestię sensu drukowania menu w takich jadłodajniach, skoro 90% menu nie ma, a potrawy aktualnie serwowane i tak w menu się nie znajdują.

No więc do mango wracam. Kupiliśmy więc ananasy, mango, pomarańcze i arbuza, żeby sobie zapchać żołądki czymś zdrowym i lekkostrawnym. Nie żebyśmy byli na dietach, ale po prostu albo owoce albo nic. Co ciekawe nie było bananów. To znaczy były, całe mnóstwo, ale w formie, w której my ich nie jemy. Ale o tym później. Więc te mango przejechały z nami aż do QENP, potem z niego wyjechały, potem pojechały do Kibale i na szympansy i nikt ich nie chciał, bo mango jak jest niedojrzałe to nie jest wcale fajne. A te miały zieloną skórkę, więc nie zapowiadały się dobrze. Aż w końcu po spacerze poszukiwawczym szympansów (zakończonym wielkim sukcesem), gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę z postanowieniem, że kolejny posiłek w Kampali, toteż ja postanowiłam w końcu dobrać się do tych mango. I OLABOGA! Najlepsze mango świata!

Słodkie, soczyste, mangowiaste i do tego w pięknym kolorze, nie włókniste, no REWELA.

Wszystkich fanów mango zapraszam do Mbarara.

Brak komentarzy: