czwartek, 15 września 2011

KONKURS KONKURS KONKURS!

"Opowieści spoza utartego szlaku" - konkurs na reportaż podróżniczy - by Peron4

O co chodzi?
Chodzi o to, że dogadaliśmy się z pewnym małym, miłym wydawnictwem - my organizujemy konkurs, oni wydają książkę. Po co? Po to żebyśmy mieli książkę o świecie i podróżach, którą się dobrze czyta, po to, abyście Wy mogli wydać własny reportaż w książce bez całej niekoniecznie ciekawej wydawniczej drogi, po to, by ludzie mogli przeczytać, że normalne zwykłe osobniki - jeżdżą i widzą, schodzą z utartych dróg i pokazują jaki świat jest; i nie trzeba do tego ani milionów ani wielkiej pompy.
A no i można wygrać nagrody ;)
Poszukujemy historii niebanalnych, pokazujących to, co jest nieoczywiste na pierwszy rzut oka, prezentujących rzeczy znane w sposób zaskakujący, odkrywających to, co czeka na podróżników poza utartymi szlakami.
Nagrodą główną w konkursie będzie możliwość wydania reportażu jako rozdziału książki. Oprócz zwycięskich tekstów, tworzyć ją będą reportaże autorów znanych już w podróżniczym, i nie tylko, środowisku. Jako pierwszy zgodził się napisać dla nas Robb Maciąg, autor książek: „Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” oraz „Rowerem w stronę Indii”.
Konkurs: OPIS TUTAJ
Regulamin konkursu: TUTAJ
Na co idą pieniążki z książki: SZUKAJCIE TUTAJ(więcej o akcji: GDZIES MNIEJ WIECEJ... o tu!)

Zachęcam wszystkich piśmiennych!

Kiwi

poniedziałek, 1 listopada 2010

Miss Little Devil presents - Juba Halloween




Kiwi zyczy wszystkim kilku strasznych chwil w życiu!

piątek, 16 kwietnia 2010

Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 5 - epilog

Mokro mi i zimno. I mokro i zimno i nagle tak. A było ciepło i miękko i cudownie tak się spało. Aż tu nagle jest ZIMNO i MOKRO. Trawa wyszczerzony stoi w drzwiach „Śmigus Dyngus!”. Och ty cholero ty! Dalej mi zimno, ale jakoś w sumie przyjemniej. Jest jakaś niemiłosiernie wczesna godzina 9.30 czy cos. Ja spałam za mało. No nic to. Ruszam pupę, chwytam szklankę bądź butelkę, otwieram drzwi do sąsiedniego pokoju i chlust ich obu. Smigus Dyngus. Obudzeni. Chyba miło im od tego chłodu mrożonej mineralnej bo zamiast „Precz Babo!” słyszę: „ooooooo…. Jak miłoooooo”. Porażka…

A teraz to już szybko, na jednej nodze. Chapati na śniadanie. Do tego Fanta, potem urząd paszportowy, potem wizy, potem woda-soda, potem oczekiwanie na ciężarówkę. W międzyczasie rzut monetą – powinnam jechać do Gulu? Czy mam wracać do roboty? Moneta zdecydowała. Gdzie się podziały moje egoistyczne ideały w stylu „a kit z robotą, jadę tym rowerem dalej bo jest fajnie”? Gdzieś musiały się zgubić przy którejś z odpraw lotniskowych, albo gdzieś na placu budowy. Dorosłam i jestem duża i mam obowiązki i niech to szlag! Całusy, buziaksy, dozobaczeniasy i inne bajery. Wsiadamy do Niebieskiego Land Cruisera i wracamy na północ. Do Juby. Koniec. Rewelacja. Zmęczenie. Super.

Najwspanialsza Wielkanoc w moim życiu. A co najmniej najbardziej wykręcona.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 4 - foto


Droga do Torit - pierwsza randka z Imatongami



Autko się Panom Żołnierzom zepsuło



Mieszkać w cieniu wielkiej skały



Kościół w Torit - miejsce modlitwy



Katedra w Torit obrócona w gruz w czasie wojny



Zbychu na chwile przed odjazdem z Katolickiej Misji w Torit



A to już droga do Nimule



Przez łąki i pola pędzi... Zbychu...



Wsparcie kilkudziesięciu koni mechanicznych - czyli rower czterośladowy z silnikiem diesla i 3 kierowcami



Brzydki Pająk



Pająk z lotu ptaka :)



no i Zbychu z lotu ptaka - dowody na wielkie oszustwo :)



Zbychu pali po kapitańsku - bardzo sportowa postawa. Dodam, że palił w czasie jazdy pod górę tuż po przebytej malarii - hardcorowiec :)



Słońce zachodzi nad Sudanem



Nocny zjazd do Nimule - to mój tył fotografowany z auta przez Trawsko

Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 3

Wielkanocna Niedziela - czyli jak ukołowiony człowiek dąży do celu, którym jest granica z Ugandą...

W Niedzielkę nie budzą nas o dziwo kościelne rezurekcyjne dzwony. Chłopaków budzi pies, który przez ścianę namiotu próbuje sprawdzić czy można spać na białej głowie. A jak się okazuje że nie można, to ostentacyjnie idzie w przeciwny kąt i obsikując namiot daje do zrozumienia co o nas myśli. Mnie szczęśliwie budzi tylko przeraźliwy ból kończyn dolnych, piękne słońce i dźwięk wody nalewanej do jakiegoś plastikowego naczynia. Wyskakuję z namiotu niczym z procy, szoruje kły, ręce, buzię, kark, pachy zastanawiając się nad tym, od kiedy to ja taki czyścioch jestem. Może od wtedy od kiedy jestem taki śmierdzący brudas że 2 dzień w tej samej koszulce jedzie. Ale sportowa – oddychająca.

Pojawia się nasza kongijska kucharka i przynosi pięknie wypieczone chapati, smarujemy je wiezionym od Torit dżemem i wcinamy na potęgę. Chapati jest MNIAM! A potem bez przydługawej rozgrzewki, po sprawnym pożegnaniu z gospodarzem i jego rodziną, rozdaniu im butów, daktyli, mąki, soli, piłki kauczukowej oraz kilku Puntów Sudańskich, wsiadamy i lecimy dalej.

Słoneczko przygrzewa jeszcze dość nieśmiało, droga nieśmiało pochylona do góry, tak, że my nieśmiało pocimy się jak prosiaki z uporem maniaka pedałując pod górę. Brniemy niczym lodołamacz na biegun północny, tylko w drugim końcu temperaturowej skali. Po 40 minutach dochodzimy jednak do wniosku, ze nie ma się co zabijać i trzeba by się w końcu napić piwka o poranku, póki jeszcze jest chłodne w tych chatkach krytych blachą falistą. Później będzie już tylko cieplejsze. Jest i sklepik, na wzgórzu (miło się będzie zjeżdżało w dół), jest piwko i soda i inne takie. Papierosek jest grany. Standardowy przystanek kondycyjny w naszym wydaniu.

Ruszamy dalej. Kolejna część wspinaczki. Moja łydka lewa przypomniała sobie o wszystkich wcześniejszych życiowych kontuzjach i zaczęła dawać do zrozumienia, że w dupie ma taką robotę i co chwila gryzie mnie w kość skurczem. Flądra. Ale jedziemy dalej. Są fajne widoczki, pola minowe po prawej, pola minowe po lewej, gdzie niegdzie wioska, ciekawe czy na polu minowym, ładnie jest, coraz cieplej, droga jest niemiłosiernie wytłuczona przez wszystkie te tiry i autobusy które prują tędy do Juby czy Kampali. Oczywiście asfalt pozostaje tylko pobożnym życzeniem. Wystajace kamienie wprowadzają nasze rowery w rezonans, który po kilkudziesięciu już dobrych minutach jazdy zaczyna powodować ból zębów i wszystkiego innego co ma okostną. Nawet zjazdy z tych małych wzgórz nie są tak przyjemne, bo ciągle trzęsie.

Dojeżdżamy do kolejnej wioski, ta jest duża, ma kościół, a że Wielkanoc, to i ludzi pełno wokół. Oczywiście kościół to taka duża stodoła. Pająk jedzie obadać temat, bo kościół jest kawałek oddalony od drogi, a ja i Zbych siadamy pod drzewem, gdzie stajemy się atrakcją dla lokalnej ludności wracającej z mszy. Jest już koło 13 więc jest już po imprezie. Padaja standardowe pytania o kraj pochodzenia i po jasną cholerę rowerem. Normalka.

W tej wsi stoi również zaparkowana zepsuta ciężarówka, z którą to niczym z oblubienicą pan Pająk namiętnie się fotografuje. Jedziemy dalej. Do Nimule w cholere daleko i cały czas pod górę. Moja łydka is killing me i zaczynam się zastanawiać nad amputacją. Ciągle pedałujemy do przodu. Ale mnie ta noga boli – kurwa jego mać! Jedzie Canter (Isuzu z resztą) – czyli taka mała ciężarówka. Rzucam się gościowi na maskę i błagam – do Pageri! Proszę, do Pageri!

Pan na mnie spogląda jak na kosmitkę. PAgeri jest bardzo blisko – mówi. Może blisko to jest dla samochodu, ale halo! Ja tu rowerem przez busz, 3-ci dzień. Weź mi nie mów, że blisko. Rower już na pace, Pani Biała Mzungu Kawanja jest proszona do kabiny, z przodu, bo przecież biała jest i jak to na workach z kaszą ma siedzieć? A tam w tej kabinie to upał musi być niemiłosierny. Stanowczo wybieram otwartą na słońce i wiatr pakę. No to może chociaż na samym przedzie sobie Waćpanna klapnie? Nie dziękuje, matki z dziećmi, chłopcy z słuchawkami na uszach i inni żołnierze już sobie tam siedzą, niech siedzą. Ja tylko do Pageri. Tu na workach z kaszą – rewela.

Koło mnie siedzi-leży koleżanka z dzieckiem na ręku. Ta ma szczęście – leży w jakiejś wielkiej oponie – na pewno nie od tego auta. Tyłek w dziurze, nogi w górze. Ja mam worki z kaszą. Dwa. To znaczy początkowo siedziałam na jednym, ale ponieważ sytuacja jest dynamiczna, a worki wędrują po pace na całego, więc po chwili siedziałam już na złączeniu dwóch. Dodam, że dynamizm sytuacji przenosi się również na mnie i podskakując na rozmaitych dziurach, moja pupa zmenia lokalizacje zupełnie niezależnie od mojej woli. Więc tak sobie jadę. Kierowca absolutnie przyjął tryb afrykański, to jest – jadę po straszliwie dziurawej drodze, ale wyobrażam sobie, że sunę po niemieckim Autobahnie. Na jego drodze nie ma dziur, a jak wam jakieś dziury przeszkadzają – no to trudno. Worki moje dwa zaczynają nowe manewry. Podczas podjazdów pod górę rozsuwają się, pozwalając mojej pupie osunąć się niemalże na podłoge auta. Podczas zjazdu z góry – próbują znacznie zmniejszyć obwód moich bioder poprzez zmiażdżenie ich.

Oczywiście chłopcy dzielnie pedałują, ja dzielnie walczę z kaszą, słońce praży w moje plecy na potęge. Jest w końcu jakaś większa wieś. Jeszcze nie pageri, ale jest rynek, pare sklepów w murowanych budynkach, będzie dobrze. Wysiadam.

Azymut – browar i woda. Siadam sobie pod daszkiem i spotykam wielu ciekawych rozmówców. Pierwszy z nich informuje mnie, że siedzę przed jego biurem – Izaak. W biurze nic nie ma poza kalendarzem na ścianie. Później w dalszym toku rozmowy Izaak oświadcza się i mówi, że nie jest byle kim – motor ma nawet! Rozmawiam też z Richardem, który jedzie z Torit. Również wyjechał w Piątek i widział nas kilka razy już po drodze. Richard uważa, że Sudan jest zdecydowanie za słabo zaludniony, więc on się tym zajmie i będzie mieć 40 dzieci. Sporo. Duże zainteresowanie budzi mzungu. Jest strasznie ciepło i strasznie sennie i jakoś mi się już prawie usypia, ale ni stąd ni zowąd nadjechało tych dwóch wariatów, więc jedziemy dalej. Jest już koło 3.00.

Szokująco – Pageri jest lada moment. Jest sklep i ma prąd i zamrażarkę i jest zimne piwo i jest knajpa, niebieska. Pomalowana na niebiesko. Pani ma mięsko w menu. A jakie mięso? Animal from the Bush – czyli dziczyzna. Pytamy co to za Animal był, okazuje się że gazela – pani pokazała na obrazku. Muszę przyznać, że jadałam lepsze rzeczy w życiu, ale cóż. Trzeba coś wciągnąć. Popić piwkiem kolejnym już, potem zapakować się i ruszyć dalej.

Ach! Dziś w Pageri był wiec wyborczy. Za tydzień wybory. Wszyscy biegają i pokrzykują SMLM – Oye! Są czapeczki, chorągiewki, koszulki. Wszyscy noszą około-wyborcze ubrania. Jak to prosto w Afryce przekonać kogoś, żeby cie poparł. Wystarczy że dasz mu koszulkę, on ją chętnie założy i z dumą będzie nosił aż do przyszłorocznego referendum.

Tuż za wioską jest piękny kościółek, ceglany, który niestety uległ drobnemu zniszczeniu - nie ma dachu. Ale teraz nad ołtarzem jest daszek z trawki, są ławeczki z bambusa, jest cień od drzew które noszą swoje korony dumnie nad kościołem. Widać, że to miejsce modlitw. Nie budynek.

Ruszamy dalej. Jedziemy sobie. Jest super. Słońce tak przypiekło mi plecy, ze nie mogę nawet drgnąć łopatką, żeby nie poczuć jak szew na bluzce orze me plecy.
Ale! Co to! Land Cruiser! Niebieski! Za kierownicą znajomy ryj! Maciek Trawka powrócił zza grobu (żeby mnie odebrać z Nimule, co bym mogła tyrać dalej na rzecz mej firmy wspaniałej). O jak cudownie. Maciek ma zimną wodę w aucie! I piwo. I colę. I whisky. Jestem w niebie.

Znajomym hasłem „pierdole, nie robię” witam Maćka, pakując mu do auta moje sakwy i rower. Sorrunia kochani, ale ja jednak nie jestem ani Robert Korzeniowski ani Armstrong ten od raka prostaty. Ja jestem Kiwi bez kondycji. Dalej jadę autem. Dość już tej drogi pod górę. I tak 125 km przejechałam na rowerze w ciągu 3 dni. Taka jestem z siebie dumna, że aż strach.

Trawa ma jeszcze jakiegoś kapelana na pokładzie. Podrzucamy gościa gdzieś tam i czekamy na chłopaków przy pierwszej większej górce. Do Nimule jeszcz ok. 25 km. Od teraz wszystkie podjazdy są łatwiejsze – Pająk chwyta się auta z lewa, Zbychu z prawa, albo na odwrót i jedziemy pod górę. Jest ogień! Podjazd rowerem pod górę z prędkością 20-23 km/h. SZOK!

Jedziemy i jedziemy. Robimy zdjęcia, podajemy chłopakom napoje kondycyjne przez okno (whisky z colą wymieszane w colowej butelce), jest ubaw po pachy. Ja w końcu wskakuję na dach, żeby postrzelać foty psoty rowerzystom, co oszukują.

Prawie zmierzcha. Jesteśmy w najwyższym już punkcie. Stąd zjazd do Nimule. 6 kilometrów ciągle w dół. I to ostro w dół. W dole Nil płynie leniwie. Mój ulubiony sudański kawałek Nilu. Jak w wielkiej kołysce, buja się z prawa na lewo, zakrętami. Piwko oczywiście jest robione. Bo grzechem byłoby nie napić się piwa w Wielkanoc o pięknym zachodzie słońca, który oblewa złotem drzewa na sąsiednim wzgórzu, tak, że wyglądają jak gorejące krzewy. Biblijnie dość. W końcu to Wielkanoc.

Wsiadam z powrotem na rower i jedziemy z góry. Jest coraz ciemniej. Jest coraz szybciej. Wielkie kamory wystają z drogi, trzeba uważać co by się nie zabić. Aaaaaa! Jest rewelacyjnie. Spotykamy krowę przy drodze, jedziemy dalej. Jest już miasto. Jest super. Jest hotel. W nim prąd. Jest zimne piwo. JEST PRYSZNIC! Będę żyła. A potem jeszcze okazuje się, że mam wielkie podwójne łóżko. I tylko niestety musze je dzielić z jakimś innym białasem. Ale spoko. Będę żyła. Trawa powinien również przetrwać.

Siadamy sobie w hotelowej restauracji, sączymy browary. Kelnerka po godzinie oczekiwania na 4 zimne piwa przynosi ich 5. Lekko nie wiemy o co kaman. Spijamy whisky. Pleciemy bzdury. Wspominamy much tse-tse. Aż tu nagle Zbych wyciąga niczym asa z rękawa – woreczek. Woreczek pełen wódki/ginu/whisky albowiem woreczek Waragi (a w Ugandzie jest to każdy z wysoko-procentowych alkoholi). Smak ananasowy. Lejemy do szklanki. Jest żółtawy. Wali spirytusem pomieszanym z plastikiem, plastikiem ananasowym i odrobiną wody. Chłopcy próbują pierwsi. Ja nieśmiało maczam usta. Syf dokumentny. Ale nie należy gardzić, bo kosztował jednego jedynego funta sudańskiego. 1,30 PLN. 120 ml alkoholu 40%. Tanioszka.

Nie wytrzymuję już w tym brudzie i syfie, który wiozę ze sobą od Torit. Idę pod prysznic. Staję na jasnych kafelkach (nie mam japonek i zastanawiam się przez chwilę jakie pieczarki urosną mi na stopach, ale co tam, moje ciało nie będzie śmierdzieć spoconą wędzonką). Pierwsze krople spadają na moją głowę, woda spływa po jasnych kafelkach. Kolor brunatny. Z Nilu, myślę sobie. Chwytam mydło, szoruje wszystkie zakamarki, spłukuję. Stoję tak jeszcze chwilę. Woda jakoś szokująco czysta, krystaliczna niemalże. To nie Nil był. To ja. Ten brud. To mój. A teraz – jak cudownie być czystą!

Siedzimy i gadamy dalej. O tym jak się biliśmy w młodości. Jak to dotarliśmy do Opola zamiast do Krakowa, o pierdołach wszelakich. Zbychu odpada jako pierwszy. Gaśnie generator, zapadłaby cisza, gdyby nie to, że jakieś dźwięki dochodzą zza płota. Trawa idzie spać. Siedzimy jeszcze chwilę, po czym uświadamiam sobie, że te dźwięki zza płota to muzyka z głośnika, pytam więc uroczej Pani właścicielki, z którą tańczyłam kilkadziesiąt minut wcześniej (szałową kieckę miała poza tym), skąd te dźwięki. Disco House – odpowiada Pani Manager. Kilka szybko wymienionych spojrzeń i już lecimy na dicho. Ja i pan Lider. Tam impreza na całego. Setki ludzi, upał jak w saunie, przepocone powietrze, zapach setek tańczących ciał. O godzinie 5.00 rano wracamy i padamy na twarz. Wielkanocnej niedzieli koniec w końcu.

środa, 14 kwietnia 2010

Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 2 i pół :)

Dojazd do skrzyżowania z główną drogą łączącą Południe Sudanu z Ugandą daje duże możliwości. Tak przynajmniej myśleliśmy. Ja po cichu, sekretnie, marzyłam o prysznicu, nawet z zimną wodą, jakimkolwiek. I materacu. Łóżku, które ma nogi, które to powodują że się śpi powyżej podłogi. I jest choć ciut miękcej niż na cienkiej alumacie położonej na ziemi. Takie dwa skromne, malutkie, tycie takie marzonka… I nic.

Dojechaliśmy do skrzyżowania upstrokaconego małymi budkami, w których serwuje się jakieś jedzenie, coś do picia. Zero prądu w okolicy, więc nasze płonne nadzieje na zimny browar jakoś szybko się rozmyły. Oświetlając okolice latarką na czole brennabora, odnaleźliśmy miejsce pod drzewem, gdzie kongijska babka warzyła jakąś strawę. Zaraz pojawił się jakiś mundurowy, i nie-mundurowy. Zapytaliśmy o jakiś nocleg i usłyszeliśmy, że lodge najbliższa 40 km stąd. Jeszcze w przeciwnym kierunku do naszego. Ale pan Niemundurowy, zaoferował, że możemy się klapnąć na jego podwórku. Zaprowadził nas, pokazał miejsce pod mangowcem, rozbiliśmy namioty, dokonaliśmy bardzo, ale to bardzo pobieżnej toalety i postanowiliśmy udać się do jednej ze szlachetnych knajp aby zapełnić nasze burczące brzuchy. A właściwie to na piwo.
O zgrozo! Jest ugali, jest fasolka (pyszna nawet jak na fasolke), jest nawet mycie rąk mydłem przed posiłkiem, kultura jest, jest fanta i cola i wszystko byłoby cudownie gdyby nie to, że dopadł nas najprawdziwszy koszmar. Nie ma piwa. To znaczy jest. Ale JEDNO. JEDNO JEDYNE PIWO w całe wiosce. A nas jest trójka… koszmar, o jakim nam się nawet nie śniło.

Zmęczeni jesteśmy do granic wytrzymałości, powieki same opadają prosto do miski z fasolką czy groszkiem, jeszcze to piwo, a właściwie brak, a w sumie to nie brak tylko ilość taka, żeby tylko człowieka zmęczonego pedałowaniem podrażnić. Jemy, płacimy, dajemy się skroić jak przeciętnie inteligentni mzungu, wstajemy, idziemy, kładziemy się i śpimy. Sen jest wspaniałą sprawą. Nawet o tym piwnym horrorze pozwala zapomnieć.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Najdziksza Wielkanoc Ever! - część 2

Wielka, Ogromna, Olbrzymia i Strasznie Długa Sobota

Kawałek dalej przy drodze spotkaliśmy elegancki czołg, prawdopodobnie produkcji radzieckiej, podobno zupełnie elegancko sprawny – poza tym drobnym faktem, że silnik mu się lekko zepsuł. Mieszkańcy małej wioski, którą czołg ten charakteryzował, grzecznie pozowali nam do zdjęć, w nagrodę otrzymując po garści daktyli wiezionych przez chłopaków z Północy. I ruszamy dalej.

Kolejna wioska. JEST PIWO! Bez piwa nie da się jechać dalej, bo rowery stawiają za duży opór. Siedzimy, sączymy sobie Senatora, a tu przez wieś prują toyoty na rządowych blachach. W nich umundurowani urzędnicy Government of Southern Sudan. Kampania wyborcza w pełni, więc zielono lub niebiesko-odziani Panowie sprawdzają, czy aby na pewno wszystko jest w porządeczku. Przychodzi przywitać się z nami pan Ceasar, który agituje lokalną społeczność do głosowania na jakiegoś niezależnego kandydata, motywując to prostym, populistycznym hasłem „tamci się już nachapali” – czas więc na zmiany. Wymieniam z Ceasarem numery telefonu, pyta więc jak się nazywam – Edyta – Kiwi odpowiadam grzecznie. Śmiech wokół. Edyta znaczy tyle samo co abduction, czyli moment w którym mężczyzna posiądzie kobietę. Tak to znaczy w języku Latuko. Cóż za ubaw. Ile się człowiek może ciekawych rzeczy o sobie dowiedzieć.

Po piwku ruszamy w dalszą trasę. Prosto do Magwi. Robi się już coraz cieplej, słońce świeci coraz wyżej, przejazdy przez kolejne góry i doliny zaczynają coraz bardziej doskwierać. W końcu widać tukule, coraz więcej ich i ciągną się ich zgrupowania wzdłuż drogi. W końcu na wzgórzu majaczy betonowa struktura. TAK! Jesteśmy w Magwi! Struktura stoi, maszt jednej z sieci telekomunikacyjnych (żadnej, której byśmy używali), a w ich sąsiedztwie dwa urocze działka artyleryjskie. W bardzo dobrym stanie. Sprawnym okiem absolutnych laików nie mających żadnego doświadczenia wojskowego zgodnie stwierdzamy, że jeszcze działają. Jedziemy kawałek dalej. Jest knajpa. Jest generator, będzie ZIMNE piwo. Jest jedzenie. Pani za ladą, nie znająca widocznie angielskiej nazwy indyka mówi nam, że serwują dzisiaj „Elephant Chicken” i ugali. 3 miski jedzenia pojawiają się zanim jeszcze zdążę powiedzieć ile porcji nam potrzeba. Siadamy sobie na zewnątrz w cieniu, sączymy najzimniejszy trunek jaki tam był – Guinessa lub sodę, zajadamy się pysznym słonio-kurczakiem. Wtedy też dociera do mnie jak bardzo nie lubię Guinessa i mimo, że zimny, gardzę nim stanowczo.

Jedziemy dalej. Droga opada w dół – och cóż za wspaniały wynalazek ta grawitacja i ten w dobrą stronę nachylony lekki stok! Jest rzeczka, jest mostek, jest i sprawiedliwość – każdy spadek terenu do rzeczki oznacza, że po drugiej jej stronie trzeba będzie się wspinać. Więc wspinamy się, dzielnie. Kilometr za kilometrem. Powoli coś, ale wytrwale. Ja i moje wspaniałe płuca ledwie zipiemy. Panowie – gentlemanowie nie dają po sobie poznać, że im jakaś baba spowalnia tempo nadmiernie. Uśmiechają się ładnie, pytają czy wszystko w porządku. Brniemy dalej przez ten niemiłosierny popołudniowy upał, gdzie nie tylko z nieba leje się żar, ale czerwona wygrzana droga oddaje już ciepło, które nagromadziła w sobie do południa. UPAŁ! Wody chcę, wody! PIIIIĆ

Jest ukojenie! Wioska, chatka, piwko, woda. Siadam w cieniu mangowca, na podstawionym mi przez jednego z mieszkańców wioski krześle i wypijam jednym łykiem pół litra wody. W ciągu kilku sekund cała ta woda jest już z powrotem poza moim organizmem. Przez każdy najmniejszy odprowadzający pot z organizmu otworek woda marki Rwenzori paruje ze mnie. Rwenzori – kolejny punkt na mapie Nowaka. Jaka to szkoda, że nie będzie mi dane wspiąć się na niego w żadnym bliższym horyzoncie czasowym. Jest i piwo. Kolega Lider podaje mi otwartą butelkę. Do tego papierosek. Marlboro w centrum sudańskiego nigdzie. Cóż za piękna sprawa.

Jesteśmy już w kraju Acholi. Wódz wioski – elegancko wystrojony, upojony do granic, nalega, żebyśmy zostali u niego na noc. Nie możemy, musimy dalej, do Opari. Ale to chociaż chodźmy przywitać się z jego rodziną. No chodźmy. Przecież nie często się zdarza, żeby troje białych na rowerach jechało tędy w biały dzień. A co dopiero w Wielką Sobotę i to poprzedzającą pierwsze od dziesięcioleci wolne (lub wolnawe) wybory w Sudanie.

Wódz startuje w wyborach do Payamu, czyli rady powiatu. Ważna musi być to funkcja, jest on bowiem jako jedyny wystrojony niczym stróż w Boże Ciało. W garniaczku, kapelusiku i klapeczkach, elegant, z dwoma klasami szkoły podstawowej ukończonymi gdzieś dawno dawno temu jest tu najważniejszy. Jego żona – Krystyna – zębami odkapslowuje mu butelkę z piwem, jego siostra resztką piwka poi swojego małego bobasa, ciotka i matka popijają wódeczkę z plastikowego woreczka, ojciec popala otrzymanego przez nas papierosa. Przychodzą kolejne żony ojca, witając się z nami na klęczkach. My na eleganckich plastikowych fotelach, usadzeni w cieniu, opowiadamy skąd się wzięliśmy i słuchamy historii lokalnych.

A czemu masz spodnie kobieto na białej pupie swej? Pyta jedna z matek w swoim języku. Rozumiem tylko dlatego, że pokazuje na swoją spódnicę i pokazuje że ja nie mam takiej. Tłumaczę, że w spódnicy na rowerze jeździ się przeciętnie wygodnie.
Matki ni stąd ni zowąd wstają i tańczą. Ruszają się w tylko sobie znany sposób, kołysząc biodrami, piszcząc w niebogłosy. Nie trwa niestety zbyt długo ich taniec, albowiem mężczyźni orzekają, że już wystarczy.

No i nam też wystarczy. Ruszamy dalej ostrzegani, że w drodze do Opari będą nas napadać stada much tse-tse. Ale nic to – jedziemy. Dojeżdżamy do miasteczka pijanych Acholi. Zatrzymujemy się w pobliżu jakiegoś małego rynku, gdzie głośniki ryczą na jakąś afrykańską nutę. Nagle wszyscy są wokół nas, kobiety, mężczyźni, kalecy, dzieci – wszyscy pijani! Wielka Sobota trwa w najlepsze więc cóż innego robić jak lokalnym substytutem wina mszalnego chwalić pana? Jedziemy dalej, po drodze jeszcze kilka grup kobiet tańczących a to gdzieś pod drzewem, a to na progu domu. Jakaś pani pijana w sztok, wystrojona w gruby żakiet coś tam na nas pokrzykuje.

W reszcie pierwszy napotkany trzeźwy człowiek doradza nam, żebyśmy na skrzyżowaniu pojechali w prawo, do drogi na Nimule, a nie przez Opari, bo nas much tse-tse zjedzą. Trzeźwa kobieta na rowerze – nasza przewodniczka.

Dojeżdżamy do skrzyżowania – chłopcy pod sromotnym atakiem much smarują się czym mogą, a co odpędziłoby krwiopijne musze bestie. Mnie coś początkowo nie ruszają. Musze strasznie śmierdzieć skoro do mnie nie lecą, myślę sobie. Ruszamy dalej, zasuwamy czym prędzej, aby tylko umknąć przed kolejnymi bolesnymi ukąszeniami. Ja co jakiś czas poklepuję się po pupie – przydałby się ogon do odganiania tego cholerstwa. Po kilku kilometrach znów wioska. Już mamy pytać o nocleg, aż tu zatrzymuje się koło nas samochód i mówi, że za 30 minut powinniśmy dojechać do skrzyżowania z Nimule Road. Bez chwili zastanowienia zasuwamy dalej. Tak bardzo chcę już dojechać do tej drogi. Może będzie gdzie się umyć. Choć troszkę.

Dla osłody trudów piękny zachód słońca funduje nam ten dzień.

Zapada zmrok. Pająk przekonuje mnie, że mam oczy jak leopard i widzę w ciemności, ale niestety jakoś siła sugestii nie pomaga. Nie wiem już po czym jadę. Podjazd pod górkę. Zjazd z górki. Podjazd pod górkę. W końcu mój apel zostaje wysłuchany. Zatrzymujemy się, montujemy latarkę na rowerze lidera, ruszamy dalej. Po 500 metrach docieramy do skrzyżowania. I po co było tę latarkę montować?

Droga do Nimule! W końcu! A nie wierzyłam, że w dwa dni do niej dojedziemy. Ale dałam radę. 100 km w ciągu 1,5 dnia jazdy.