czwartek, 25 września 2008

Matatu relacji Kisumu – Kisii

W drodze z Sega do Maji Moto przytrafiła mi się niesłychana niesłychaność.
W Afryce biały człowiek (czyli Mzungu) napotyka setki czarnych rąk wyciągniętych w stronę jego portfela. Bywa to okropnie męczące. Dzieci biegnące za tobą z krzykiem na ustach „Mzungu, give me sweets” albo „Madam, kup mi sodę”. Starsi są konkretniejsi: „Madam, kup mi lunch, jestem głodny” albo hicior sezonu „Madam, daj mi coś na pamiątkę naszego spotkania. Najlepiej 200 Szylingów”.
Trzeba się przyzwyczaić i uodpornić.

Ale dzisiaj w autobusie z Kisumu do Kisii zostalam zaszokowana. Dobrze, że siedziałam i jak zwykle było ciasno jak w puszce, bo bym chyba upadła albo spadła z fotela.
Okazało się bowiem, że mój autobus koloru wściekle żółtego z migającymi światełkami nie zajeżdża na stację Matatu, skąd mogłabym wziąć udział w kolejnej podróży pojazdem kosmicznym przez kenijskie „drogi” i dotrzeć wytelepana do Narok. Wcześniej zaś powiedziałam jakiemuś żebrakowi, że mam tylko tyle kasy żeby starczyło mi na matatu do Narok i niech zjeżdża ze swoją krzywą nogą ode mnie (tych różnych szubrawców są tu jakieś miliony, wyrastają znikąd).
A w ogóle to siedziałam na miejscu konduktora, bo powiedziałam, że nie będę jechać na stojąco. Biała Pani musi usiąść. Byłam więc otoczona pilną opieką wieloosobowej załogi matatu (4 chłopa, w tym konduktor). No i nagle tuż przed Kisii pan konduktor mówi mi, że ten pojazd nie zawiezie mnie na stacje, więc on mi DA 20 KSH, żebym jakimś Boda-boda (rowerem-taksówką) albo innym matatem dojechała do stacji.
Wyobrażacie sobie mój szok?
W kraju, w którym na każdym kroku ktoś chce mi coś sprzedać, wyżebrać, ukraść albo mnie oszukać dając mi specjalną dwukrotną cenę jako Mzungu Price i w ten sposób wyrwać ze mnie chociaż kilka szyli dla siebie, spotykam kolesia, który sam z własnej nieprzymuszonej woli chce mi dać pieniądze, 20 bob, no nie za dużo, ale jednak! Szok pełen.

Przyjęłam te pieniądze, bo nie ładnie odrzucić chęć pomocy, po czym wyjęłam z kieszeni inne 20 KSH i dałam Panu na sodę.
Ubaw mieliśmy po pachy a do tego padło monumentalne stwierdzenie. Człowiek powiedział, że on po prostu musi dbać o wysoki poziom obsługi klienta.
SZOK!
No szok po prostu! Do tej pory zbieram szczękę i muszę ją podtrzymywać.

Targowisko-wysypisko

Powinniście się kiedyś wybrać na Kenijski targ. Poza niewątpliwie intensywnym zapachowo doświadczeniem, jest to miejsce prezentacji ekwilibrystycznej sztuki eksponowania towarów w sposób zwracający na nie uwagę.
Pomarańcze ułożone w piramidki z podwyższonymi czubkami. Podobnie pomidory i inne dające się spiętrzyć krągłości. Buty układane są np. po trzy modele fikuśnie oparte o siebie, po jednym przedstawicielu każdej pary. Co mnie dziś ubawiło, to węgiel drzewny sprzedawany w takich małych wiadereczkach po margarynie. Każde wiadereczko było odpowiednio udekorowane nie wiadomo jak trzymającą się konstrukcja ulożonych w pionowu slupek kawałków węgla.
Jeszcze banany fajnie wyglądają – ponieważ sprzedaje się je w wielkich kiściach, to te kiście kłada się w wielkie stosy. Takie fajne zielone góry bananów.

Pokarm dla ciała

W Afryce panuje głód, podobno. Nie widziałam go jeszcze w tej najstraszniejszej wersji, ale tak naprawdę to w pewnych miejscach, w pewnych krajach głód jest zjawiskiem nieobcym dla tubylców. Co innego turyści, ci mają zawsze brzuszki wypchane.

W Kenii głodni chodzą np Masajowie. Jedzą raz dziennie, zwykle popołudniu. Rano popijają tylko herbatę z mlekiem. Na pierwszy rzut oka widać już, że zjawisko obżarstwa jest im obce. A co jedzą jak już jedzą? Głównie kukurydzę, białą – nie żółtą jak pop corn. Jest ona bardziej miękka i soczysta niż ta w Polsce rosnąca. Ale bardzo rzadko jedzą ją na kolbie. Zazwyczaj gotują ziarna z ryżem i jakąś formą grochu lub fasoli. Stanowi to bardzo pozywny posiłek, bo ten groch czy fasolę trawi się długo. Na tyle długo, że wystarcza raz dziennie napełnić żołądek.

Masajowie od czasu do czasu konsumują również mięso. Zwykle kozie. Czasem jedzą również krowy i owce, bo przecież jak już się takie zwierzęta ma to od czasu do czasu można sobie pozwolić na mięsną ucztę. Mięso przyrządza się w formie Nyama Choma, co w Suahili oznacza „mięso pieczone” i zawiera w sobie cały proces przygotowywania potrawy. Po upieczeniu na grillu zwanym Jiko (choć absolutnie nie takim jakie mamy w ogródkach choć też opalanych węglem drzewnym) sieka się to mięso na kawałki. Razem z kością.
Powiem szczerze, że jeśli na talerzu spoczywa młoda koza, to jest ona całkiem smaczna, bo miękka. W przypadku starej kozy – przyjemność jedzenia mięsa jest żadna. Jest to sprawdzian wytrzymałości dla szczęk. Prawdziwa walka.

Jest jeszcze jedno podstawowe Masajskie danie – jest nim mleko z krwią. Staje się ono podstawą żywieniową w porze deszczowej, kiedy suche krowie wymiona zaczynają robić się coraz bardziej pękate i pełne pokarmu. Wtedy Masajowie jedzą z mlekiem wszystko i wszystko na mleku gotują. Jest to przecież dar od świętego zwierzęcia. Zmarnować go nie wolno.

Luo, czyli ci z Sega, są w zdecydowanie bardziej komfortowej sytuacji. Tutaj ziemia rodzi różne smakołyki przez cały rok. Oczywiście nie oznacza to, że objadają się po brzegi. Prowincja Nyanza, czyli ta z Segą w środku, jest włąśnie najbiedniejszą częścią Kenii. Jest to naprawdę szokujące, bo wokół tyle zieleni…

W Sega i w całym Luo-Landzie jada się ryby (bo tutaj mają w czym pływać, woda jest wszędzie), świnki (choć nigdzie żadnej jeszcze nie widziałam), krówki, kózki i owieczki jak również wszelkie warzywa i owoce.

To co w Kenii jest naprawdę cudowne, to właśnie owoce.
Pomarańcze, o cienkiej zielonej skórce, są tak słodkie w środku, że aż trudno uwierzyć. Banany są grube i żółte lub malutkie i żółte (mają wtedy lekko gruszkowy posmak). Mango są duże, o łososiowym miąższu i pysznie soczyste. Ananasy – MNIAM! Papaje wielkości piłek do rugby, miękkie soczyste i pachnące.
Ale najlepsze pod słońcem są tu Avocado. Są tak duże jak spore bakłażany, miękkie i jasnozielone w środku a do tego tanie jak barszcz (7 Ksh). Ludzie używają avocado do smarowania różnych rzeczy, zamiast masła, bo są one tak fajnie tłuściutkie i miękkie. No i tańsze niż masło.

Co było dla mnie sporym zaskoczeniem – nuda panuje wśród warzyw. Oprócz yamu, słodkich ziemniaków i sukuby, nie jadłam niczego szokująco nowego. Z resztą yam to taki wielki ziemniak w smaku a z wyglądu – wielka rzepa. Słodkie ziemniaki są… słodkie i ziemniaczane, a sukuma to takie coś między szpinakiem a kapustą.
Poza tym to ziemniaki, pomidory, marchewka jak również kapusta, cebula, papryka zielona, ogórek, dynia, cukinia i bakłażan. Ale te „nudne” na pozór warzywa zamienia się w miliony rozmaitych fikuśnych potraw. Takie ziemniaki na przykład, stwarzają tu morze kulinarnych możliwości.

Poza gotowaną zieleniną, Kenijczycy jedzą jeszcze dwie pyszne rzeczy. Pierwsza z nich to Chapali – takie coś między naleśnikiem a macą. Rewelka! Druga super sprawa to Mandazi. Są to z kolei takie pączko racuchy smazone w głębokim tłuszczu. PYCHA.

Acha! Jeszcze ciekawa sprawa jest z jajkami. Jajka są różnych rozmiarów, od malutkich po duuuże. Ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – ich żółtka są żółte tylko z nazwy. Fajnie wygląda kenijska jajecznica – jest biała. No może lekko beżowa.

A co w Kenii się pije? Pije się głównie herbatę. Dobrą całkiem. Pije się także kawkę, ale tu już pojawia się pewien mały paradoks. Otóż w Kenii produkuje się pyszną kawunie, ale pakuje się ja w torby i wysyła w świat. W Kenii zostaja resztki, z których robi się rozpuszczalny napój kawo-podobny. Ale do wypicia.

Oczywiście wszyscy wszędzie piją również coca-colę, wodę i inne napoje. Fajny jest Krest bitter lemon. Taki gorzkawy, jakby grejpfrutowy. Jest też Stoney – smak imbirowy.

Z alkoholi – wódka Smirnoff – smak dobrze znany. Są też wódki z trzciny cukrowej, ale nie próbowałam. Odwagi nie mam. Są też takie cosie – jakgdyby whisky. Bardzo miło wchodzą z colą. No i piwo. Głównie Tusker. Strasznie paskudny sikacz.
Poza tym w takim mieście jak Nairobi można kupić wszystko. A w Narok m.in. jest Martini. W sklepach powszechnie dostępne są również wina. Nie ma win owocowych-niskobudżetowych. O zgrozo! Ale są niezłe wina z winogron. I niedrogie.

czwartek, 11 września 2008

Manifestacja władzy

Wybrałam się z Krzysiem do Busii. I ciekawie było od samego początku, tak jak obiecywałam z resztą.

Wsiadamy sobie do Matatu w Sega, przejeżdżamy 50 metrów a tu policjanci robią kontrolę. Naszemu Matatu nie otwierały się drzwi, więc pan policjant skuł pana konduktora i zawinął całe Matatu na komisariat, na którym jak przypominam pracują nasi chłopcy. No i podjeżdżamy tym matatem z tym policjantem na ten komisariat, a Leszek z Wojtkiem już ryją z nas. No i dawaj z powrotem na Matatu. Jakby takie deja vu.

I abstrahując od absurdu konieczności powtórnego łapania matatu, pokonywania po raz drugi tej samej trasy, bo przecież wyruszyliśmy z komisariatu, poza faktem, że wszyscy pasażerowie pojazdu zapłacili za przejazd a nikt im nie zwrócił pieniędzy ani straconego czasu, że te worki z kukurydzą, avocado i innymi zawartościami musieli rozładować i zanieść z powrotem na następny matat i znów zapakować i znów zapłacić i znów upchać się w tym aucie, bo w tych matatach naprawdę mieści się nieskończenie wielu ludzi, a miejsc jest tylko 14, to wszystko to niczym jest w porównaniu z tym jaką władzę nad ludźmi ma kenijska policja.

Policja bowiem zatrzymała matatu do kontroli, która polega na tym, że trzeba zapłacić „Kidogo” (czyli „mało” w Suahili), powiedzmy, że to taki mandat, choć pewnie bliżej mu do łapówki, bo nikt nikomu nie mówi jaki przepis został złamany. Po prostu policjant mówi, że trzeba zapłacić i tyle. Nasz konduktor (czyli 37 pasażer 14-osobowego pojazdu zbierający myto za przejazd) postanowił jednak nie zapłacić owego Kidogo. Bardzo zirytował Pana Chiefa Policji, więc dostał czymś pomiędzy pałką a szpicrutą po głowie, po czym został w brutalny sposób skuty i zaprowadzony przez policjantów na komisariat. Szczęśliwie dzień wcześniej chłopcy wymalowali celę, to chociaż tyle, że miał aresztant czysto i świeżo w swoim nowym miejscu pobytu.

Ale to nie wszystko. Policjanci bowiem postanowili całe matatu gruntownie przetrzepać, toteż jeden z psów postanowił wysadzić pasażera, który siedział z przodu samochodu (na przednim siedzeniu) i bez możliwości zdemontowania swoich dóbr czy nawet po prostu zabrania ich z auta, pasażer ów został pozostawiony na drodze a matatu z pozostałymi pasażerami pojechało na komisariat.

My mieliśmy ubaw po pachy, w Polsce taka sytuacja nie do pomyślenia. A tutaj całe matatu wrzeszczy raz w Suahili, raz po angielsku, żebyśmy zrozumieli, że to przecież bezprawie zatrzymywać ludzi i wieźć ich na komisariat, tylko dlatego, że siedzieli w niewłaściwym pojeździe. Że przecież czas to pieniądz, a tutaj okrada się tych ludzi z czasu. Że ich prawa obywatelskie są gwałcone w biały dzień itd. Przypominam, że robi to na raz około 20 osób. Policjant zaś ze stoickim spokojem ma to wszystko w dupie i w ciszy wiedzie nas na komisariat.

Doszliśmy do wniosku, że policjanci postanowili zaprosić gości na świeżo odmalowany i wyremontowany komisariat i tak sobie wymyślili, że najlepiej będzie ich tak jakby aresztować i przewieźć matatami. Ściągnęli bowiem panowie psowie 4 czy 5 tych pojazdów. W każdym co najmniej 15 osób. Niezła impreza. Co prawda zaproszeni zostaliśmy, ale nie skorzystaliśmy. Postanowiliśmy spróbować szczęścia z kolejnym nissankiem. Tym razem z sukcesem.

środa, 10 września 2008

Sega – Nianza Province

Wybrałam się na kilkudniową wycieczkę do zielonej Kenii. Wróciłam na północną półkulę (jestem jakieś 300 km bliżej domu). Wkroczyłam do zupełnie innego świata.

Kenia, jak każde państwo ma flagę. Składa się ona z trzech pasków – czarnego, czerwonego i zielonego, albo na odwrót. I tak jak w przypadku Polski flaga oznacza białą cnotę na skrwawionej ziemi (cytat za jakimś historycznym mądralą) tak w przypadku tego Afrykańskiego kraju kolory oznaczają odpowiednio:
- czarny – kolor ludzi
- czerwony – kolor ziemi (gleby dokładnie)
- zielony – kolor pól, lasów itp.
W Maji-Moto będąc skłaniałam się raczej do stwierdzenia, że flaga powinna być czarno-beżowo-kolczasta. Ale wystarczyło przemierzyć kilkadziesiąt kilometrów, żeby stwierdzić, że coś jednak jest w powyższej czarno-czerwono-zielonej teorii.

Zawsze jak sobie wyobrażałam Afrykę okolic równika, to widziałam zieleń, czarnych ludków kopiących jakiś maniok motykami, upał i jeszcze trochę zieleni.
Przyjechałam do Sega i to właśnie zobaczyłam. A do tego Kenia jeszcze taka pofalowana, cała pokryta wzgórzami, ślicznie zielona.
Po drodze mijałam plantacje herbaty, kawy, lasy bananowe (to jest dopiero coś!), wielkie mangowce, kolorowo ubranych ludzi noszących swoje koszyki na głowach, dzieciaki kopiące szmaciane piłki albo biegające za oponą od roweru wprawioną w ruch przy użyciu patyka.

W telepiącym się po bezdrożach matatu poczułam się w końcu w pełni w Afryce.
To naprawdę raj na ziemii jest.

Ponieważ wyruszyłam z Narok o 14:00 to dotarłam do celu dopiero koło 22:00. Z matatu (trzeciego już) odebrali mnie chłopcy – Krzysiek, Wojtek i Leszek, którzy do Sega przyjechali w ramach wspólnego projektu Fundacji Sławek i Simby polegającego na renowacji posterunku policji w tej iście afrykańskiej miejscowości. Wysiadłam z rozklekotanego nissana (w którym zostałam sama z kierowcą i konduktorem kontynuując podróż z otwartym scyzorykiem w ręku w razie gdyby panowie postanowili zatrzymać się w krzakach w celach lubieżnych bądź rabunkowych) i przywitała mnie gorąca wilgoć. Lepka ciepła noc.

Wtorek upłynął mi pod znakiem eksploracji okolicy. Wyruszyłam na spacerek po Sega (nie ma przesadnie dużo do oglądania, jakieś 700 metrów bieżących wsi położonej wzdłuż trzech dziwnie skrzyżowanych uliczek, w tym jednej asfaltowej), po czym spotkałam dwóch chłopaków (Mike i Brian), którzy zaoferowali mi, że podwiozą mnie rowerem. Zdawałam sobie sprawę, że może to być typowa forma naciągactwa ale stwierdziłam, że raz się żyje i na wakacje nie wyjeżdża się codziennie. Po drodze dowiedziałam się, że w niedalekiej Ugunjy (Ugundży) jest targ we wtorek. Duży Targ. Postanowiliśmy przejechać się tymi dwoma rowerami we troje na targ. Okazało się, że tradycyjnie afrykańskie „tuż za rogiem” jest pięć razy dalej niż się człowiek spodziewa i w ten magiczny sposób przejechaliśmy i przeszliśmy (pod górę na pieszo) 15 kilometrów. Dodam, że na miejscu byliśmy w okolicy południa, więc w największy skwar i upał szliśmy sobie w pełnym słońcu drogą z prowadzącą z Kisumu do Busia (Kisumu to 3 co do wielkości miasto w Kenii, nad jeziorem Wiktorii, Busia z kolei to miasto na granicy z Ugandą). Poczułam co to znaczy Afryka równikowa w południe. Siedziałam na bagażniku roweru machając nóżkami niczym pięciolatka a pot płynął mi po plecach. KOSZMAR. Ale piękny.

Jest to rzadko spotykane, żeby przechadzać się drogą wzdłuż rowów pełnych wody i żab rechoczących nieustająco. W środku dnia. A na pobliskich polach te czarne ludki z tymi swoimi motykami kopiący czerwoną ziemię.

Targ nie okazał się niczym szczególnym, poza może faktem, że w tej mokrej krainie je się sporo ryb, więc i zapach jest odpowiedni. Kupiłam na targu tradycyjne koszyki wyplatane przez kobiety z plemienia Luo (czyli tutejszych autochtonów), trochę owoców i warzyw jak również „sugar cane” czyli najzwyklejszą trzcinę cukrową, która służy tutaj jako substytut lizaka. O jedzeniu to może jeszcze wam napisze później, co?

W jedną stronę rowerem, w drugą wróciłam Piki-Piki (czyli motorem-taksówką), bo myślałam, że może się trochę schłodzę dzięki temu :-)

Po południem późniejszym Krzysiek zawiózł mnie do Kogere (czyli w miejsce, gdzie pierwszy projekt Simba Friends Foundation miał miejsce). Zobaczyłam szkołę (robi wrażenie) i piękny ogród. Naprawdę fajna szkoła. Uciekając przed deszczem, który pada tu codziennie punktualnie o 18:00, minęliśmy po drodze kościół katolicki i Sega Polytechnics.

Wieczorkiem zaś odwiedził nas Emanuel (lokales, który uczony jest przez tutejszych Białasów gry na gitarze). Poznałam chłopaka już w dniu przyjazdu, bo plumkał coś na tej swojej gitarce jak przyszłam z Matatu. Uderzająco pierdołowate wrażenie sprawił. Natomiast w ten piękny wtorkowy wieczór to mnie normalnie z krzesła mało nie zrzucił, jak przyszedł i powiedział, że skomponował piosenkę i chciałby zagrać i zaśpiewać, czego wkrótce dokonał. Okazało się, że jest to pieśń wychwalająca me piękno i wspaniałość. Normalnie w szoku byłam. Raz mnie chłopak widział, a już się poznał na tym, że jestem cudna, boska i wspaniała. A tak poważnie to rozbawił mnie do łez.

Chłopak pocudował potem jeszcze coś z nowymi chwytami gitarowymi i postanowiliśmy pójść na miasto. Otwarta była tylko jedna mordownia, ale za to był stół do bilarda. Zagrałam jedną partyjkę z Krzysiem, a potem zostałam zaproszona do gry z lokalesami i przegrałam z kretesem dwie partie. No cóż. Bywa. Generalnie wesoła była impreza, nawet tańce były przez chwilę, ale jako że byłam jedną z 2 kobiet w barze, jedyną białą i nie-prostytutką, to po 3 minutach czułam wszystkie czarne oczy na mojej pupie i słyszałam jak murzynki przełykają ślinę walcząc z żądzami. No i tańce się skończyły.

A dziś obudziły mnie ryczące za oknem kurczaki. I kac. Pierwszy od dwóch miesięcy. Jak czasem fajnie pójść na imprezę i się napić. Tęsknię za tym aspektem mojego bycia w Polsce… Ale nic to, odbiję sobie jak wrócę. Szykujcie się!

Tymczasem kończę. Napiszę jeszcze później, bo tu w Sega chłopaki mają Internet bezprzewodowy podpięty do laptopa. Fajnie nie? Cywilizacja.
A i prąd jest, i woda w kranie, zimna co prawda, ale jest. I budynek, w którym mieszkają jest normalnie murowany a nie z kupy. No jak w domu prawie. Tylko wilgotno, duszno, parno i czarno!

Kocham Kenie, Kocham Polskę i was wszystkich też Kocham!

Kończę, bo kac wygania mnie po wodę mineralną.

Acha! Jadę dzisiaj do Busii, tam pod ugandyjską granicę. Fajnie będzie!

wtorek, 2 września 2008

Masajskie penisy

Tak mi się właśnie przypomniało, że chyba nie podzieliłam się z wami najbardziej erotyczną przygodą Masajską jaka do tej pory mi się wydarzyła. Było to już ładnych parę tygodni temu – zanim wprowadziliśmy się do domków z gówna (bo o tym, że w domku z gówna mieszkam to wiecie, prawda?).

Pojechałam z nikim innym ale właśnie z Simatem po patyki, z których wykonuje się konstrukcję Manyatt. Po drodze zabraliśmy trzech poważnie dorosłych Masajów, którzy nam te patyki przygotowali i mieli sprzedać. Po dotarciu na miejsce 4 Masajów ślicznie wrzuciło wielką stertę patyków na pakę naszego pick-up’a i dali hasło do odjazdu (Maabe!), toteż Kiwunia grzecznie usiadła za kółkiem, przekręciła klucz w stacyjce, lewą rączką wrzuciła bieg wsteczny, opuściła ręczny hamulec i … spojrzała we wsteczne lusterko! O ZGROZO! Okazało się bowiem, że jeden z Masajów który zajął centralne miejsce na kupie patyków, przodem do kierunku jazdy, nie trzymał nóg złączonych mimo, że pod swoim czerwonym kocykiem żadnej formy spodenek/majtek/czegokolwiek nie posiadał.
No lekko mnie przymurowało jak ujrzałam tego siusiaka czarnego w lusterku.

A teraz positive message do Białych Mężczyzn – Masajski siusiak luzem nie stanowi zagrożenia dla waszej męskości. Dodatkowo pewne afrykanistyczne źródła donoszą, że te czarne siusiaki to ogólnie przereklamowane są.

I tym optymistycznym akcentem zakończę

Buziaki

PS. Simat siedzial ze mna w szoferce. Prezentowany siusiak mial lat ok. 35 ;-)