środa, 10 września 2008

Sega – Nianza Province

Wybrałam się na kilkudniową wycieczkę do zielonej Kenii. Wróciłam na północną półkulę (jestem jakieś 300 km bliżej domu). Wkroczyłam do zupełnie innego świata.

Kenia, jak każde państwo ma flagę. Składa się ona z trzech pasków – czarnego, czerwonego i zielonego, albo na odwrót. I tak jak w przypadku Polski flaga oznacza białą cnotę na skrwawionej ziemi (cytat za jakimś historycznym mądralą) tak w przypadku tego Afrykańskiego kraju kolory oznaczają odpowiednio:
- czarny – kolor ludzi
- czerwony – kolor ziemi (gleby dokładnie)
- zielony – kolor pól, lasów itp.
W Maji-Moto będąc skłaniałam się raczej do stwierdzenia, że flaga powinna być czarno-beżowo-kolczasta. Ale wystarczyło przemierzyć kilkadziesiąt kilometrów, żeby stwierdzić, że coś jednak jest w powyższej czarno-czerwono-zielonej teorii.

Zawsze jak sobie wyobrażałam Afrykę okolic równika, to widziałam zieleń, czarnych ludków kopiących jakiś maniok motykami, upał i jeszcze trochę zieleni.
Przyjechałam do Sega i to właśnie zobaczyłam. A do tego Kenia jeszcze taka pofalowana, cała pokryta wzgórzami, ślicznie zielona.
Po drodze mijałam plantacje herbaty, kawy, lasy bananowe (to jest dopiero coś!), wielkie mangowce, kolorowo ubranych ludzi noszących swoje koszyki na głowach, dzieciaki kopiące szmaciane piłki albo biegające za oponą od roweru wprawioną w ruch przy użyciu patyka.

W telepiącym się po bezdrożach matatu poczułam się w końcu w pełni w Afryce.
To naprawdę raj na ziemii jest.

Ponieważ wyruszyłam z Narok o 14:00 to dotarłam do celu dopiero koło 22:00. Z matatu (trzeciego już) odebrali mnie chłopcy – Krzysiek, Wojtek i Leszek, którzy do Sega przyjechali w ramach wspólnego projektu Fundacji Sławek i Simby polegającego na renowacji posterunku policji w tej iście afrykańskiej miejscowości. Wysiadłam z rozklekotanego nissana (w którym zostałam sama z kierowcą i konduktorem kontynuując podróż z otwartym scyzorykiem w ręku w razie gdyby panowie postanowili zatrzymać się w krzakach w celach lubieżnych bądź rabunkowych) i przywitała mnie gorąca wilgoć. Lepka ciepła noc.

Wtorek upłynął mi pod znakiem eksploracji okolicy. Wyruszyłam na spacerek po Sega (nie ma przesadnie dużo do oglądania, jakieś 700 metrów bieżących wsi położonej wzdłuż trzech dziwnie skrzyżowanych uliczek, w tym jednej asfaltowej), po czym spotkałam dwóch chłopaków (Mike i Brian), którzy zaoferowali mi, że podwiozą mnie rowerem. Zdawałam sobie sprawę, że może to być typowa forma naciągactwa ale stwierdziłam, że raz się żyje i na wakacje nie wyjeżdża się codziennie. Po drodze dowiedziałam się, że w niedalekiej Ugunjy (Ugundży) jest targ we wtorek. Duży Targ. Postanowiliśmy przejechać się tymi dwoma rowerami we troje na targ. Okazało się, że tradycyjnie afrykańskie „tuż za rogiem” jest pięć razy dalej niż się człowiek spodziewa i w ten magiczny sposób przejechaliśmy i przeszliśmy (pod górę na pieszo) 15 kilometrów. Dodam, że na miejscu byliśmy w okolicy południa, więc w największy skwar i upał szliśmy sobie w pełnym słońcu drogą z prowadzącą z Kisumu do Busia (Kisumu to 3 co do wielkości miasto w Kenii, nad jeziorem Wiktorii, Busia z kolei to miasto na granicy z Ugandą). Poczułam co to znaczy Afryka równikowa w południe. Siedziałam na bagażniku roweru machając nóżkami niczym pięciolatka a pot płynął mi po plecach. KOSZMAR. Ale piękny.

Jest to rzadko spotykane, żeby przechadzać się drogą wzdłuż rowów pełnych wody i żab rechoczących nieustająco. W środku dnia. A na pobliskich polach te czarne ludki z tymi swoimi motykami kopiący czerwoną ziemię.

Targ nie okazał się niczym szczególnym, poza może faktem, że w tej mokrej krainie je się sporo ryb, więc i zapach jest odpowiedni. Kupiłam na targu tradycyjne koszyki wyplatane przez kobiety z plemienia Luo (czyli tutejszych autochtonów), trochę owoców i warzyw jak również „sugar cane” czyli najzwyklejszą trzcinę cukrową, która służy tutaj jako substytut lizaka. O jedzeniu to może jeszcze wam napisze później, co?

W jedną stronę rowerem, w drugą wróciłam Piki-Piki (czyli motorem-taksówką), bo myślałam, że może się trochę schłodzę dzięki temu :-)

Po południem późniejszym Krzysiek zawiózł mnie do Kogere (czyli w miejsce, gdzie pierwszy projekt Simba Friends Foundation miał miejsce). Zobaczyłam szkołę (robi wrażenie) i piękny ogród. Naprawdę fajna szkoła. Uciekając przed deszczem, który pada tu codziennie punktualnie o 18:00, minęliśmy po drodze kościół katolicki i Sega Polytechnics.

Wieczorkiem zaś odwiedził nas Emanuel (lokales, który uczony jest przez tutejszych Białasów gry na gitarze). Poznałam chłopaka już w dniu przyjazdu, bo plumkał coś na tej swojej gitarce jak przyszłam z Matatu. Uderzająco pierdołowate wrażenie sprawił. Natomiast w ten piękny wtorkowy wieczór to mnie normalnie z krzesła mało nie zrzucił, jak przyszedł i powiedział, że skomponował piosenkę i chciałby zagrać i zaśpiewać, czego wkrótce dokonał. Okazało się, że jest to pieśń wychwalająca me piękno i wspaniałość. Normalnie w szoku byłam. Raz mnie chłopak widział, a już się poznał na tym, że jestem cudna, boska i wspaniała. A tak poważnie to rozbawił mnie do łez.

Chłopak pocudował potem jeszcze coś z nowymi chwytami gitarowymi i postanowiliśmy pójść na miasto. Otwarta była tylko jedna mordownia, ale za to był stół do bilarda. Zagrałam jedną partyjkę z Krzysiem, a potem zostałam zaproszona do gry z lokalesami i przegrałam z kretesem dwie partie. No cóż. Bywa. Generalnie wesoła była impreza, nawet tańce były przez chwilę, ale jako że byłam jedną z 2 kobiet w barze, jedyną białą i nie-prostytutką, to po 3 minutach czułam wszystkie czarne oczy na mojej pupie i słyszałam jak murzynki przełykają ślinę walcząc z żądzami. No i tańce się skończyły.

A dziś obudziły mnie ryczące za oknem kurczaki. I kac. Pierwszy od dwóch miesięcy. Jak czasem fajnie pójść na imprezę i się napić. Tęsknię za tym aspektem mojego bycia w Polsce… Ale nic to, odbiję sobie jak wrócę. Szykujcie się!

Tymczasem kończę. Napiszę jeszcze później, bo tu w Sega chłopaki mają Internet bezprzewodowy podpięty do laptopa. Fajnie nie? Cywilizacja.
A i prąd jest, i woda w kranie, zimna co prawda, ale jest. I budynek, w którym mieszkają jest normalnie murowany a nie z kupy. No jak w domu prawie. Tylko wilgotno, duszno, parno i czarno!

Kocham Kenie, Kocham Polskę i was wszystkich też Kocham!

Kończę, bo kac wygania mnie po wodę mineralną.

Acha! Jadę dzisiaj do Busii, tam pod ugandyjską granicę. Fajnie będzie!

Brak komentarzy: