poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Najdziksza Wielkanoc Ever!

Pola minowe, dzikie zwierzęta, LRA – czyli banda Kony’ego, spanie w buszu, 3 dni bez prysznica, Elephant-chicken (czyli słoniowy kurczak znany również jako indyk), miasto pijanych Acholi, czołg przy drodze, działka artyleryjskie na rogatkach powiatowego miasta, 45-stopniowy upał, jazda na workach z kaszą, kilku-kilometrowe podjazdy na rowerku, gulasz z antylopy, JEDYNE piwo w wiosce, kongijska kucharka, góry Imatong, piękne tukule ludzi Latuko, muchy Tse-Tse, wódka w plastikowym woreczku o smaku ananasa i przygód innych cała masa – to w telegraficznym skrócie opis Wielkanocy 2010.

Część Pierwsza - Czwartek i Piątek - Wielkie Oba z resztą :)

W Wielki Czwartek wyruszyliśmy autem do Torit, aby tam spotkać się z Panem Liderem (Jakubem Pająkiem z resztą), który pokonał trasę 130km w dwa dni (środa i czwartek). Dojechaliśmy w nocy, po drodze spotykając pytona-młodzieniaszka o skromnej długości 2 m z hakiem i dzikiego kota z wielkimi uszami, patrząc w piękne czarne ugwieżdżone niebo, mknąc z zawrotną prędkością 30km/h przez Sudańskie bezdroża. Na pokładzie niebieskiego Land Cruisera ja, Zbychu i Trawa (nasze wsparcie logistyczne – czytaj szofer), dwa brennabory, przyczepki i sakwy.
Dotarliśmy do kościoła zniszczonego w czasie wojny. Popękane ściany, brak szyb w oknach a pod dachem nietoperze. Szybciutko rozbiliśmy sobie namiot w pobliskiej Katolickiej Misji i kimanko – od jutra podróż w nieznane, ciekawe, odradzane białym – przez Sudański Busz.
Wielki Piątek oczywiście nie poszedł nam aż tak sprawnie jak to w początkowych planach było zamierzone, ale jako, że w Afryce czas płynie po swojemu, a ty musisz płynąć wraz z nim – tragedii nie było. Złożyliśmy wizytę u Biskupa, który był zbyt zajęty, żeby z nami gadać. Obejrzeliśmy kolejny zrujnowany kościół, zjedliśmy super lunch, popiliśmy browarkiem i ruszyliśmy w drogę. Koło 14.30. Albo i później.
Szczęśliwie lub nie – droga najpierw była optymistycznie z górki, aż dotarliśmy do stóp wspaniałych, dziewiczych niemalże gór Imatong. Tu zaczęła się droga przez mękę – zjazdy – wjazdy – przejazdy – rozjazdy. Ale jedziemy dalej.
Przystanęliśmy w wiosce w Krainie Latuko. Dzieciaki z krzyżami zrobionymi z patyków przypomniały nam o tym, że to w końcu Wielki Piątek jest. Piwko-paliwko zostało wypite, porozmawialiśmy sobie z lokalesami, powymienialiśmy kontakty i ruszyliśmy dalej.
Po 36 km drogi, około 18.30 nie wiedzieliśmy już co jest za następnym wzgórzem. Miała być jakaś wioska 3 kilometry temu, ale przecież odległości w Afryce też są bardzo względne. A może to miały być mile? Zbychu ostatni dzień biorący wspaniały Coartem, mający wybić malaryczne robale, podjął za nas męską decyzję – śpimy gdzieś przy drodze.
Znaleźliśmy piękne miejsce, za skałą, wśród drzewek, w buszu. Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy po suchej bułce z dżemem, popiliśmy coca-colą, zagryźliśmy kawałkiem czekolady, zapaliliśmy papieroska i siedzieliśmy zastanawiając się z czyich rąk przyjdzie nam zginąć tej nocy. Czy będą to ręce członka LRA trzymające znanego wszystkim kałasza, czy szponiaste łapy dzikich zwierząt, a może po prostu wybuchnie nam pod nogami jakaś pamiątka po wojnie – mina, niewybuch, niewypał czy inny kawał naładowanego prochem żelastwa. Nawet Gadafi się w naszej wielowątkowej rozmowie pojawił, toteż serdecznie go pozdrawiam!
W końcu nadszedł czas na spanie – na drobnych kamieniach które z czułością zapaśnika sumo masowały nasze kości i zmęczone mięśnie. A o poranku słońce zaglądając do namiotów dało sygnał do dalszej drogi.

Brak komentarzy: