poniedziałek, 19 października 2009

Wielkie Azjatyckie Rozczarowanie

Zanim napiszę o Bali (które jest pięknym miejscem), musze wypluć z siebie gorycz rozczarowania Tajlandią, a właściwie Bangkokiem (bo tylko tyle widziałam).

1. Lotnisko

Piękne, czyste, pełne towarów itp. A jednak taki bałagan jak rzadko. Nikt nic nie wie, nie ma tablic informacyjnych, o tym, że musisz mieć jakiś wypełniony papierek, dowiadujesz się dopiero jak stoisz twarzą w twarz z urzędnikiem imigracyjnym, a wtedy okazuje się, że musisz wrócić 1,5 km wcześniej i tam pobrać jakiś wniosek. Potem jeszcze znaleźć budkę żeby zrobić sobie zdjęcie, ale do tego potrzebne Ci są Bahty, których też trzeba poszukać. I jeszcze ten angielski. African-English jest super-mega czytelny, nawet w wykonaniu Hemana (naszego sepleniącego mechanika), w porównaniu do tego co wydobywa się z ust Tajów.

Juba International Petrol Station jest bardziej przejrzysta, a jak nie jest, to Cie uśmiechnięty murzynek za łapę weźmie i zaprowadzi z kąta w kąt. Nairobi Jomo Kenyata jest super zorganizowany w porównaniu do Suri-sruri Bangkok.

2. Piękne Tajki

Może ja po prostu nie patrzyłam gdzie powinnam, ale nie widziałam pięknych Tajek. Najładniejszy egzemplarz powitał mnie w biurze zaginionego bagażu, choć nie była to piękność powalająca. W Tajlandii widać dobrobyt, kobiety puchną! Małe azjatyckie kulki… Fle! Ładniejsze Azjatki (i płynniej mówiące po Angielsku) widziałam w Dubaju, nie wspominając o kilku niezłych indonezyjskich sztukach na Bali. Ale jak dowiedziałam się od znajomego bywalca – nie muszą być piękne ani płynnie mówić po Angielsku, ich usta stworzone są bowiem do obsługi turystów w sposób zdecydowanie bardziej erotyczny. I to byłoby smutne podsumowanie Tajek.

3. Turystyczne atrakcje

Zacznę od Grand Palace i Szmaragdowego Buddy.
Czy byliście kiedyś w niedzielne popołudnie w super markecie? Pełno ludzi! No to mniej więcej tak wygląda Grand Palace. Wszędzie tłumy, wszędzie flesze, wszędzie ludzie. Nawet w tej biednej świątyni z tym buddą, turyści (głownie azjatyccy, ale europejczycy im nie ustępują), stoją sobie i gadają w najlepsze. Ja wiem, że może ten buddyzm nie wygląda dla aroganckich chrześcijan jakoś bardzo poważnie, ale żeby w kościele gadać w najlepsze? No i flesze, kamery, bajery, mimo wielkiego znaku – NO PHOTO!.

Rozbrajające zbeszczeszczenie.

Dodam jeszcze, że jest to okraszone nacjonalistyczną dyskryminacją – osobne wejścia dla Tajów, osobne półki na buty dla Tajów, brak opłat dla Tajów. Jak jesteś z Tajlandii, to właź. Jak jesteś turystą (choć w sumie Tajscy turyści chyba też występują), to dawaj kasę.

Wszystkie te budowle jednakowoż piękne, cudownie opływające złotem, bogate, ale wszystko to jakoś wyzute z tej świątynnej atmosfery.

Flee…

4. Khao San i Ping-Pong-Show

No proszę Państwa! Khao San miało być piękne! Pierwszego wieczoru udałam się właśnie tam. A tam kicz, tandeta, białasy z plecakami i ogólny wrzask i wrzawa. Może ja już się starzeję, ale jakby tak mnie to wszystko rozczarowało.

W ogóle to Bangkok jest takim jakimś chorym połączeniem tego wszystkiego co tandetne, brudne i podejrzane w Trzecim Swiecie, z tym wszystkim co jest wynikiem ryczącej industrializacji i urbanizacji w Europie. Na straganach tandeta, syf i bałagan. Tu i ówdzie śmierdzi. A wszystko to w światłach neonów do dźwięków amerykańskiego popu, ryczących z okolicznych barów. Nie wspominając o wszechobecnym smogu.

No i ta taniość – powiedziałabym, że tak tanio jak w Warszawie…

Ping-Pong – kolejny zawód, płacz i zgrzytanie zębów. Nawet nie chcę wspominać tego co widziałam. Ponieważ nie chciałam oglądać starzyzny, widziałam dzieci, robiące paskudne rzeczy. Wszystko to w towarzystwie prawie pedofilskich par – starych europejskich dziadów i tajskich młódek, rozkładających nogi i układających usta w sposób dość jednoznaczny.

A wszystko to okraszone transwestytami.

Chyba za dużo jak dla mnie…

5. Chinatown

To już jest w ogóle kicha sezonu. Dla tych, którzy nie wiedzą jak wygląda Chinatown w Bangkoku, zachęcam do odwiedzenia wielkich hal w Tuszynie koło Łodzi. Ten sam poziom kiczu. Tak samo tłoczno i na szczęście mniejszy upał.

Filmów się za dużo na oglądałam i chyba miałam zbyt wielkie oczekiwania…

6. Zakupy

Nie kupowałam bajerów na Bali, bo uznałam, że kupie w Bangkoku… Błąd… Wielki Błąd… W sklepach to co w Polsce, po co najmniej Polskich cenach, na straganach kicz, tandeta, syf i kadzidełka.

A teraz 3 POZYTYWY

W całym tym przemierzaniu Bangkoku było tylko kilka przyjemnych rzeczy.

First Class Cinema – poszłam do kina na Law Abiding Citizen, zapłaciłam 500 Bahtów i w najprzyjemniejszy dotychczas sposób obejrzałam sobie film. W wielkim rozkladanym miekkim fotelu, z cola w szklance i nieustajaco dosypywanym pop-cornem. I poczestunkiem przed seansem.

Noodles – mniam! Bardzo dobre tajskie kluchy! W przeciwieństwie do Shabu-Shabu, na które poszłam z ciekawości i trafiłam do jakieś fabryki z taśmociągiem jedzenia i taśmociągiem klientów, w której dostajesz LIMIT czasowy na stolik. Jadłam krócej niż limit, ale niesmak pozostał…

Siam Square – miejsce fajne na szoping, bo jest tu sporo fajnych butików jakiś pokręconych projektantów. Nie masówka, nie stragany. Ciekawe miejsce.

No i to tyle.

Tajlandia SUX!

Kiwi w podróży - cz.2

W Bibii jemy kolację. Ja byłam już głodna mniej więcej w połowie drogi, nie wspominając o trójce głodomorów na tylnim siedzeniu. Peter (Ugandyjczyk), nalegał na dojechanie do Ugandy bo tam sprzedają ponadczasowe i nieporównywalne smakowo matoke – czyli zielone banany ugotowane tak, ze smakują jak ziemniaki. Pick-up odjeżdża, a my jemy. Ja wzięłam ryż po tym jak zobaczyłam jak prezentują się frytki oraz matoke. Ryż zobaczyłam dopiero na talerzu i byłam lekko przerażona, ale generalnie posiłek był regenerujący i całkiem smaczny.

Juba tak mnie rozpuściła pod względem jakości miejsc w których jadam, że zapomniałam już jak wygląda normalne miejsce, w którym spożywa się posiłki. Maurice w Nimule powiedział, że po drugiej stronie w Bibii jest mnóstwo sklepów i knajpek, więc ja głupia łudziłam się, że będzie to full wypas zachód. Oczywiście nie był. Ale full wypas jak na okolicę – bez wątpienia. Wciągneliśmy więc nasze kurczaki i inne banany na tradycyjnych plastikowych krzesełkach, przy za małym i za niskim drewnianym stoliku, na werandzie baru ogrodzonej bambusowym płotkiem, pod pięknie rozgwieżdżonym niebem.

Ruszyliśmy dalej, prowadząc nasze dyskusję o równouprawnieniu kobiet, poligamii i równoznacznej z kurestwem poliandrii a także o zwyczajach lokalnych, takich jak na przykład kanibalizm wśród niektórych ugandyjskich plemion, czy rzucanie na ludzi czarów pozwalających wykorzystywać ich do pracy bez ich świadomości (chciałam, żeby mnie chłopaki wysłali na szkolenie w zakresie rzucania tych czarów, wtedy znacznie zwiększylibyśmy efektywność pracowników na budowie, albo co najmniej znacznie zmniejszyli koszty robocizny – bo takiemu zaklętemu pracownikowi nie płaci się). Dowiedziałam się jak sprawdzić, czy ktoś jest pod wpływem uroku czy rzeczywiście nie żyje. Uslyszałam o miejscu, w którym kiedyś była wielka tradycyjna świątynia (tym razem w Sudanie), a teraz dzieją się tam straszne rzeczy i nie wolno przejeżdżać przez to miejsce po zmroku. Dowiedziałam się również co spotkało innych niedowiarków mojego pokroju (czyli innych białasów), którzy chcieli się przekonać co tam się dzieje, wzięli więc auto z lokalnym kierowcą i właśnie w tym miejscu wylądowali na drzewie w wypadku samochodowym. Dodam, że kierowca wierzył w te bajery i prawdopodobnie panika go ogarnęła, ale niewątpliwie jest to dowód na to, że nie wolno tam jeździć. Za dnia jest zupełnie bezpiecznie.

Wszystkie te i inne historie o rzucaniu uroków, życzeniu komuś śmierci i przekleństwach, a także o wiedźmach zaklętych w sowy, pada z ust ludzi, którzy podają się za śmiertelnie wierzących chrześcijan i na moje pytanie, czy te wszystkie zabobony nie kłócą się z wiarą chrześcijańską – odpowiadają chórem: Religia to Religia, a Kultura to Kultura. I masz biała babo placek!

W kwestii tej sowy – wiedźmy, to sytuacja była dość ciekawa i wywołała gęsią skórkę na plecach wszystkich. Zaczęło się to wszystko od jednego niefortunnego sowiego egzemplarza, który siedział sobie na drodze i ledwie uniknął przejechania przez nas bo miał słabszy refleks, jak również dlatego, że był wiedźmą, więc Maurice nie zwolnił nawet odrobinę, bo wiedźmy trzeba zabijać, bo wiedźmy są złe. Nie wolno ich zabijać pod postacią ludzi (bo przecież można iść siedzieć), ale pod postacią sowy – jak najbardziej. Sytuacja zagrożenia życia sowy wywołała mój głośny sprzeciw objawiony w postaci „Maurice, nie zabijaj sowy!”. Wtedy to dowiedziałam się o sowiej naturze i jej parszywej roli. Sowa jest bowiem zwiastunem śmierci. Gdy sowa pojawia się gdzieś, należy koniecznie powstrzymać ją przed wydawaniem dźwięków, bo jak zacznie huczeć, to gwarancja 100-procentowa – ktoś umrze.

Nie muszę wspominać rozbawienia, jakie wywołało uświadomienie mi o co kaman z sowami. W najlepsze jednak roześmiana, mówię do chłopaków w 2 rzędzie „No to musicie uważać, bo ostatnio widziałam huczącą sowę na Batch Plancie” (co w języku naszej gumbo-geografii – tuż obok campu pracowników). Z automatu padło pytanie „Kiedy”, na co roześmiana odpowiedziałam „w sobotę”, a następnie rozległ się dźwięk, który oznaczał jednocześnie ulgę, zrozumienie jak i potwierdzenie teorii. W sobotę sowa odwiedziła nasz camp, a w niedzielę Margaret została zastrzelona. Wszystko się zgadza.

Muszę przyznać, że nawet ja przez ułamek sekundy miałam gęsią skórkę na plecach, ale dość szybko mi przeszło.

Chwilę później lunął deszcz. Chłopcy stwierdzili, że Margaret jest już w domu i niebo płacze i inne takie tam. Prawda była taka, że przez całą drogę burza uciekała przed nami, więc w końcu się skropliła, ale mój racjonalny argument został odrzucony przez teorię, że Margaret chciała bezpiecznie dotrzeć do domu i dopiero teraz pada. Rzeczywiście może 2 minuty później zadzwonili krewni Margaret, żeby powiedzieć, że dojechali spokojnie i że teraz już piją herbatę i deszcz właśnie spadł, potwierdzili również teorię moich współpasażerów o interwencji sił zewnętrznych w powstrzymanie deszczu na czas drogi.

Szkoda, że siły zewnętrzne nie wytrzymały jeszcze z godzinę, zanim dotarliśmy do Gulu, bo sceneria w czasie deszczu zrobiła się jak żywcem z horroru. Czarna afrykańska noc (one są najczarniejsze na świecie, bo nie ma żadnych latarni ani innych świateł elektrycznych a świeczka w deszczu ma nieprzejednane tendencje do gaśnięcia), lejący deszcz, ale normalnie walący strumieniami, do tego porywisty wiatr kołyszący palmowymi liśćmi i innymi drzewiastymi formacjami. W charakterze przyprawy – czarne, niewidzialne postacie pojawiające się od czasu do czasu w światłach samochodu, ni stąd ni z owąd. Wszystko to napawające strachem i grozą. Aż tu nagle przejeżdżamy przez jakieś mniejsze, ledwo oświetlone miasteczko. Kilka skazanych na samotność żarówek rozświetla wnętrza sklepików. Jakaś latarnia ledwie świeci za bramą szpitala.

Aż tu nagle pada sformułowanie sezonu: „To miasteczko jest bardzo słynne w Ugandzie” – mówi Maurice, więc pytam „czemu?”, i dowiaduje się, że kilka lat temu w tym szpitalu kilkanaście osób zmarło na Ebolę, w tym lekarz, który pomagał chorym. Dowiaduję się również, że Ebola zdarza się tu tak po prostu. No i jeszcze muchy tse-tse. Przełykam głośno ślinę i mówię tylko do Maurice’a „wrzuć 5-tkę i dodaj gazu!”
W końcu dojeżdżamy do Gulu, szybko ładujemy się do hotelu i uderzamy w kimono. Rano trzeba wstać, kupić kozę i jechać na pogrzeb…

Tak też się dzieje. Następnego dnia wymieniamy waluty obce, kupujemy kozy, herbatę, cukier i inne pierdoły dla rodziny, oraz wieprzowinę (którą zabieramy do Gumbo dla białasów).

Dojeżdżamy do rodzinnego domu Margaret, tam trwają już uroczystości pogrzebowe, objawiające się dużym zgromadzeniem ludzi, rozstawionym przed domem rachitycznym zadaszeniem, wystawioną przed dom trumną. Osoby, która nie umarła śmiercią naturalną, nie można bowiem trzymać w domu. Dowiaduję się również, że dorosłych nie wolno chować przed południem (tylko dzieci), kobiety natomiast chowane są między południem a 15.00, mężczyźni od 15.00 do 18.00 (do zmroku). Im później, tym ważniejsza osoba. Margaret była pochowana po 14.00. Od południa zaczęły się lamenty. Grupa kobiet opłakiwała każde miejsce, w którym Margaret przebywała. I ten płacz nie był taki normalny, naturalny. To było rozdzierające serce i pulsujące w głowie zawodzenie. PO godzinie pękała mi również głowa.

Ze względu na daleką podróż, koło 13.00 wyruszyliśmy w drogę, zostawiając dla żałobników kozy i mały gotówkowy upominek dla sierot po Margaret.

O 21:00 dotarliśmy do Gumba.

Czwartek wieczór… A w sobotę Azja…

czwartek, 8 października 2009

Kiwi w podróży - cz.1

Moja wielka podróż zaczęła się tydzień wcześniej niż miała.

W poniedziałkowy poranek obudziły mnie wieści o śmierci jednej z naszych pracownic. Margaret, kobieta, która pracowała w kuchni i na Kampie w charakterze gosposi (nie znoszę tego sformułowania), po odłożeniu części swoich wypłat postanowiła otworzyć biznes, który by ją dokapitalizował. Mąż (bo każdy przyjaciel kobiety to jej mąż) zastrzelił ją i odebrał jej pieniądze. Była w 4 miesiącu ciąży.

W środę pojechałam do Ugandy, jako część pogrzebowej reprezentacji składającej się z 3 przedstawicieli „Trzech Narodów” – jak potocznie mówi się o składzie etnicznym moich pracowników budowlanych (choć przecież na budowie pracują jeszcze Etiopczycy i Polacy, ale co tam…) – po jednym z Kenii, Ugandy i Sudanu. Oprócz mnie, w aucie jeszcze nieprzejednany przebywacz trasy Juba-Nimule – Maurice Muki, który każdą dziurę na 180-kilometrowym odcinku zna na pamięć.

Po lunchu (czyli o 13.20) wyjechaliśmy z Juby, za cel mając miejscowość Keyo, 7 km od Gulu, w strone Bibii. Nic wam pewnie te nazwy nie mówią, wiec dodam tylko, że Bibia to ugandyjskie miasteczko graniczne. Po stronie sudańskiej odpowiednikiem Bibii jest Nimule. 180 km przebyliśmy w 4,5 godziny, co biorąc pod uwagę jakość dróg jest nie lada wyczynem.

Przejeżdżaliśmy przez krainę urodzaju. Cały widnokrąg okryty zielonym grubym płaszczem, wszelkiego rodzaju drzewa, „słoniowa trawa”, gdzie-niegdzie kukurydza, przy drodze od czasu do czasu rosły arbuzy, o których ktoś zapomniał. Na co drugim zakręcie miejsce wypalania węgla drzewnego i ustawione elegancko wielkie worki, czekające na transport, który wywiezie węgiel do Juby, przynosząc producentom kilka funtów dochodu.

Co kilka kilometrów mijaliśmy wioski tworzone z grup wybudowanych na planie koła tukulów, przykrytych słomą. Podwórka wokół wysprzątane tak, że wygrzana słońcem ubita ziemia niemal lśniła. W centrum wioski mangowiec, kilka ławek, które służą jako miejsce spotkań starszych, lub jako szkoła dla dzieci.

Nasz cel podróży ciągle majaczył przed nami w oddali. Pasmo górskie, które stanowi nieformalną granicę pomiędzy państwami. Za tymi górami, za tymi lasami i za tymi łąkami – Uganda.

W końcu dojechaliśmy do bram Nimule. Droga prowadzi na szczyt wzgórza, z którego rozpościera się niewiarygodny widok. Nil płynący leniwie zakolami, rozlewający się na boki, tworząc jakieś małe jeziorka. Rzeka zbiera swoje powolne zakręty w wielkiej dolinie (naprawdę wielkiej) pomiędzy ciemnozielonymi wzgórzami. Ja nie mogłam pozbyć się tej samej myśli, która dopadła mnie ponad rok temu w Masai Mara – tak ludzie powinni wyobrażać sobie rajski ogród. Piękny, bogaty, żyzny, zielony. Niestety nie aż tak rajski w tym wydaniu. I wyglądający jakby człowiek miał być dopiero stworzony przez tego gościa z góry, bo wszystko to trwa w swojej naturalnej formie, nie zostało w żaden sposób przetworzone.

A kilkaset kilometrów na północ (w północno-zachodnich stanach Południowego Sudanu – w okolicach Wau, Awil itp.) ludzie umierają z głodu. Kilkaset kilometrów na południe (w Kenii na północ od Eldoret) ludzie umierają z głodu.

Oczywiście po afrykańsku, sudańska granica już była zamknięta tego dnia, bo po 16 urzędy nie działają, a już szczególnie po zmroku. Ale eskortujemy ciało kobiety, która została zastrzelona przez męża. To zły omen, więc lepiej będzie jak jednak przejedziemy przez granicę. Oczywiście pełen non-legal. W Ugandzie to samo. Maurice odprawia swoje czary i odjeżdżamy z przejścia granicznego, za nami podąża pick-up, na którym złożona jest trumna z ciałem. A na tej trumnie, na tym pick-upie, siedzi kilkoro znajomych Margaret, którzy chcieli eskortować ciało.

Pick-up sam w sobie stanowi ciekawostkę motoryzacyjną – nie ma bowiem rozrusznika (odpalany tylko z popychu), w jednym tylnym kole nie ma hamulców, bo płyn hamulcowy wyciekał i trzeba było odłączyć przewód i zawiązać na supeł, żeby pozostałe 3 koła hamowały, a do tego wszystkiego nienajlepiej działa sprzęgło. Jednym słowem, jak już auto ruszy z popychu, z wrzucona na siłę jedynką, to potem można tylko wrzucić trójkę lub piątkę (parzyste biegi nie wysprzęglają się, czy coś), no i trzeba uważać na wyskakujące na drogę ruchome cele, bo hamulce nie działają. O dziury przejmować się nie trzeba – w tym zakresie już nic temu autu zaszkodzić nie może.

cdn...

piątek, 2 października 2009

Afrykańska edukacja – Cz. 3.

„Lifestyle”

Kultura i postępowanie, priorytety w życiu, motory napędowe i to co powoduje, że budzisz się rano, wszystko to jest inne w Afryce od tego co na „zachodzie”. Czy lepsze? Czy gorsze? Nie sposób tego porównać. Bo jak stwierdzić czy lepsza jest gruszka czy ananas?

To co nas białasów budzi co rano to chęć posiadania, gromadzenia, bogacenia, zapewniania naszym dzieciom lepszej przyszłości. Kolejne samochody, wygodniejsze mieszkania, nowsze spodnie, smaczniejsze jedzenie, większe możliwości. WIĘCEJ, LEJPIEJ, BARDZIEJ.

A co budzi Afrykańczyka? Afrykańczyka budzi upał lub chłód. Budzi go burczenie w brzuchu, budzi go płacz dziecka lub pianie koguta. Budzi go to, co go otacza. Budzi go teraźniejszość. Afrykańczyk wstaje, rozgląda się i żyje chwilą obecną. Nie planuje, co nas białych tutaj wyprowadza z równowagi i doprowadza do szewskiej pasji, bo my chcemy mieć wszystko poukładane i widzieć przyszłość. Afrykańczyk nie musi planować. Ma przecież wszystko poukładane przez naturę. Jest pora deszczowa, więc pójdzie najzwyczajniej w świecie na swoje poletko. A jak jest pora sucha – to z krowami pójdzie nad rzekę, żeby je napoić. Gdy urodzi się ciele – sprzeda dorosłą krowę lub byka. Gdy zepsuje się dach jego tuluku, naprawi go, żeby nie lało mu się na głowę.

Ale Afrykańczyk wyśle swoje dziecko do szkoły, da mu możliwości do zmiany życia na inne. Nie będzie jednak zmieniał życia tego dziecka od razu.

Pytanie teraz czy lepiej żyje się w Europie? Gdzie codzienna gonitwa zabija tysiące ludzi zawałem serca. Czy nie lepiej usiąść w południe pod mangowcem, napić się herbaty i zapalić sziszę?

Na pewno jeszcze lepiej jest być białym w Afryce, gdzie czas płynie wolniej i leniwiej, a gdzie jednak jest się specjalnym, innym, lepszym bo białym (bo kolonialiści zostawili takie piętno w głowach lokalnych społeczności).