wtorek, 31 marca 2009

Podróż do domu

Wyruszyłam na spotkanie z moja dawną znajomą, Europą.

Piątek spędziłam w Nairobi. Wylądowałam tam o 11.00 absolutnie pozbawiona tych emocji, ze w Kenii jestem i to takie szczególne doświadczenie. Teraz Kenia jest takim przedsionkiem Europy (gdy lecisz w stronę domu), lub przedsmakiem Afryki (lecąc do Juby). Miasto, które wydawało mi się brudne, ze smogiem, strasznie nie poukładane i ogólnie nie fajne, nabrało nowych barw. Innych odcieni. Bo już nie jest absolutem. Straciło pozycje Afrykańskiego miasta na rzecz Juby. Teraz Nairobi jest mieszańcem. Bękartem ze związku Kenijczyków z Anglikami.

Nairobi tętni jakimś zupełnie innym rytmem niż Juba. Jeździ inaczej (a raczej stoi w korku), rozwija się inaczej (teraz to już nie przyrost ilościowy, zaczynam zauważać, że pojawia się dążenie do przyrostu jakościowego). Nairobi jest fajnym substytutem europy. Pomyślałby kto ? :P

W Nairobi jest wszystko. W Nairobi jest mięso i ser. Nairobi jest poza Afryką.
Z Nairobi poleciałam do Amsterdamu, żeby w końcu zobaczyć to sławne miasto. Siedzę teraz w jakiejś ukrytej przed światem kawiarni i piję kawę z Kongo (nie da się uciec od fascynacji czarnym lądem, przepadłam…). Przyleciałam tu niemiłosiernie wcześnie rano. Zanim wyruszyłam w tournee po miescie, odprowadziłam mojego towarzysza podróży na samolot po uprzednim wypiciu Heinekena. W końcu bycie w Amsterdamie zobowiązuje.
O 9.30 rozpoczęłam mój spacer po mieście. Zaczęłam od piekarni, w której przygotowują kanapki. Kawa, pełnoziarnisty chleb, twarożek, suszone pomidory i pasta z oliwek. Czy istnieje cos piękniejszego? MNIAM. Kocham Europę.

Choć tak naprawdę kocham ją tylko za to jedzenie jak na chwilę obecną. Za łatwość dostępu do wszystkiego czego zapragniesz, że w końcu nie musze walczyć z jakąś obcą kosmiczną siłą, tylko się mogę kawy napić :) Nienawidzę jej za zimno, za deszcz, który mnie tu przywitał, za wiatr, za paskudną ponurą pochmurną pogodę. Nie lubię tego. Wole mój upalik +50 stopni niż -2 :)

Amsterdam poza tym, że przywitał mnie deszczem (no nie miał dobrego wejścia chłopak), to jeszcze jest dzisiaj pełen Szkotów. W Europie bowiem gra się w piłkę nożną i ona budzi dziwne emocje oraz pragnienie podróżowania po świecie w kilcie (tu w przypadku Szkotów). I tak zamiast tych śmiesznych duńskich twarzy, tych wszystkich kolorów, gejów, mieszańców i dziwolągów, widzę tu wciąż i wszędzie różowe ryje wrzeszczących lub bulgocących śmiechem kolesi w skarpetach do kolan i spódniczkach w szkocką kratkę. No nie ukrywam, że lekko mi to mąci obraz. Ale trzeba wziąć głęboki oddech i uciekać od miejsc w których serwują piwo i jointy, bo to właśnie tu gromadzą się te urocze grupy. I tak zeszłam to miasto w kilku różnych kierunkach, marsz przez 4 godziny bez przerwy. Po dobrym śniadaniu (chleb!) wszystko jest do zrobienia. Teraz zawędrowałam w jakiś zaułek, ukryty przed Szkotami. Miejsce pachnące kawą i herbatą, w którym tę kawę i herbatę się sprzedaje, parzy, serwuje i pije z namaszczeniem. Bo kawa może być napojem, który się smakuje. Jak wino. Nauczyłam się tego w Jubie. Nie ma tam miejsca na smakowanie wina, ani innych frykasów. Ale kawę można zaparzyć, można napić się jej o poranku i dodać sobie sił, albo zrelaksować się, albo zapomnieć, albo powspominać przy niej. Kawa może mieć różne smaki. I ma. I uczę się poznawać je :)

Teraz w tym zaułku piję kawę z Kongo i uciekam przed Europą w Europie. Z jednej strony cieszę się, że już tu dotarłam, że tak blisko do domu. Ze są tu sklepy w których jest tyle żółtego sera, że można dostać zawrotu głowy.
A z drugiej – jest zimno, nie ma walki, nie ma wyzwań, wszystko łatwo, wszyscy mili, czuję się bezpiecznie… to chyba nie jest moje naturalne środowisko…
Tak mi się apropos tego sera przypomniało. Nie przypuszczałam, że Holendrzy przykładają taką wagę do jedzenia. Tutaj miejsc w których serwuje się nietypowe w EU smakołyki jest pełno. Sklepy z serem i sklepy z wędlinami i mięsem (wyglądające z daleka jak luksusowe perfumerie) powaliły mnie na kolana. Holendrzy zyskali szacunek w moich oczach. Bo jak ktoś przyklada wagę do tego co je, to wie, że jest się tym co się je :)

Ja jestem wołowiną, w związku z powyższym, bo w Jubie tylko to było dostępne. Ale jestem też ananasem i mango. I pomidorami i ziemniakami…
Czas ruszać w dalszą podróż.

No i przeszłam Amsterdam wzdłuż i wszerz. A przynajmniej centrum i to na tyle na ile starczyło mi nóg. Chodziłam tak do 16.30. zmęczyły się moje nogi bardzo.
Byłam na pięknym ryneczku, taki targ na którym sprzedawane jest wszystko – mydło i powidło (dosłownie), ryby, bakalie, suszone owoce, mięso, warzywa, zioła i kwiaty. Holandia to przeciez kraj kwiatów. Przeszłam przez ten targ w jedną stronę i byłam tak zauroczona tym co zobaczyłam, że po prostu szłam i uśmiechałam się do tych kolorowych, czystych, pachnących straganów. Chciałam kupić kwiaty dla mamy, ale postanowiłam zrobić to w drodze powrotnej i był to błąd, bo w drodze powrotnej nie było już tych kwiatów. Takie życie. Kupiłam mamie tusz do rzęs :)

Po Afrykańskich targowiskach to co zobaczyłam mnie urzekło. Wszystko czyste, wszystko świeże, wszystko piękne. Jak z obrazka. Jak z filmu. I ludzie inni jacyś, jeszcze wszyscy na rowerach. No piękny romantyczny obrazek. Po przejściu przez ten rynek postanowiłam wejść do takiej zwyczajnej nie za pełnej włoskiej knajpki. Wyglądała na taką, w której ludzie po prostu jedzą, a nie turyści się przewalają. I tak rzeczywiście było. Przyszła jakaś para dziadków na pizzę, więc właściciel podszedł do nich, przywitał się, widocznie starzy znajomi. A potem cała obsługa jadła obiad razem przy jednym stole. Była 3 z minutami, więc czas najwyższy na obiad. Naprawdę super sprawa. No i właściciel, mały drobny ale z brzuszkiem – Włoch. Jego angielski zdradzał wszystko. Super miejsce, czuć taką włoską rodzinną atmosferę. Zjadłam sobie makaron, napiłam się stołowego winka w kolorze różowym a na deser spałaszowałam tirami su. I wtedy właśnie dotarło do mnie, że się odprężyłam, zrelaksowałam i w głębi duszy gdzieś jestem spokojna, uśmiechnięta i zadowolona.
Szczęśliwa, bo do domu coraz bliżej…

Jeszcze tylko 2 i pół godziny do lądowania w Polsce.

poniedziałek, 23 marca 2009

Mniammmm

Kiedyś dawno w Polsce lubiłam gotować…
Teraz też zaczęłam to praktykować i karmię ludzi full wypas jedzeniem:



To Nadir - już sie oblizuje :) Nadir użyczyl kuchni i zoladka




A tu menu: cukinia, baklazan, marchewka, papryka, ziemniaczki, sos czosnkowy, salatka i baraninka :)

mniam

niedziela, 22 marca 2009

Kiwi i ministrzy :P

Jak nie pisałam to przez miesiąc, a teraz jak mnie nagle wzięło to będę do was strzelać jak z kałasznikowa (który jest tutaj codziennością, ale o tym to już wam pisałam).

Opiszę wam jak robię międzynarodową karierę polityczną.

Ten mój projekt to podobno ważny jest, bo to dla kraju i to nowego i w ogole… No i co rusz to jakieś kartofle przyjeżdżają oglądać to co my tu wyrabiamy.
***
w ogóle to zdjęcia na pikasie są, oto linki:
częsc 1
częsc 2
częsc 3
częsc 4
***

Oprócz naszego ministra Giera, który pojawiał się już w naszej bajce i generalnie nie jest już dla nas żadną atrakcją, ostatnio do bandy ministrów doszedł jeszcze jego odpowiednik z Kenii. Ewidentnie inny kolo. Ale całkiem nie głupi. Przyjechał, posłuchał, pooglądał, pożartował sobie. Bardzo miło było. Stałam się mistrzynią w opowiadaniu czego my tu nie robimy na tej naszej budowie i jakiej finezyjnej technologii nie używamy. Jacy to my ogólnie przezajebiści jesteśmy, ale to nie trzeba długo się zastanawiać, bo przecież widać :)

To był wtorek wieczór, dowiedziałam się wtedy, że w środę o 12.00 mam wygłosić prezentację na temat projektu. AAAAA!!! Całe szczęście, ze była prezentacja która była przygotowywana na przyjazd prezydenta, to miałam jakąś bazę, ale większość tego bla bla to była pełna improwizacja. I treeeema jak dawno. Dwóch ministrów, masa jakiś ważnych ICT (telekomunikacyjnych w sensie) bobków w Afryce, menadżerowie firm operatorów, wielkie sudańskie wydarzenie – a w nim Kiwunia, dziewczynka z nikąd mająca pojęcie o telekomunikacji takie jak żadne… no szał był. Potem był lunchyk, ściskanie dłoni, „och jak pięknie”, „och jak cudownie” i zaproszenie na kolacje z notablami, na której byłam jedyną białą osobą. Cieszyłam się odpowiednio dużym zainteresowaniem a z moją małomównością to w ogóle zrobiłam szał :)

I tym magicznym sposobem liczba afrykańskich notabli w mojej książce telefonicznej wzrosła o 50%. Teraz znam ich już 3 (nie 2), licząc tylko ministrów i prezydentów. Liczba ich przydupasów, których znam, wzrosła proporcjonalnie :)

Życie jak w Madrycie, Kiwi tańczy na politycznym parkiecie…

sobota, 21 marca 2009

Miesiąc bez słowa…

Jak tak można popadać w wir pracy, żeby nie mieć czasu na to, żeby dać upust tym wszystkim słowom, które narodziły się w głowie mojej.
Jak można myśleć ciągle tylko o tym, że nie ma stali, cementu, piasku, agregatu, generatorów, water tanków i innych rzeczy.
Jak można nie umieć tak szybko liczyć, żeby objąć jakoś liczbę chwil i wydarzeń, które miały miejsce.
Można, wystarczy przyjechać do Juby… Wystarczy stanąć tutaj na dwóch nogach (na jednej to zbyt niebezpiecznie lub zbyt asekuracyjnie) i zaczerpnąć tego narkotycznego powietrza. W Jubie jest wszystko i nie ma niczego…
To chyba najbardziej fascynujące miejsce w jakim do tej pory byłam.
Juba to kontrast
Z jednej strony setki ekspatów wysyłanych przez miedzynarodowe organizacje lub firmy do serca Nowego Sudanu, którzy mają kucharzy, sprzątaczki, praczki, tysiące dolarów, klimatyzacje, samochody i wystawne kolacje. No i życie dzięki temu całkiem wystawne. Daje to nieustający posmak wakacji.
Z drugiej strony jest bieda, ludzie koczujący na ulicach, fruwające śmieci, syf, malaria, gruźlica, AIDS i inne paskudne choroby. Dzieci z wydętymi brzuszkami (pierwszy raz w życiu widziałam dziecko, które miało autentycznie puchlinę głodową, łzy w oczach się zbierają). Z tej strony wszystko co najpaskudniejsze w Afryce kumuluje się tutaj, jak wrzód…
Ale idziemy do przodu, każdy coś buduje, kombinuje, rozwija, zatrudnia, szuka, znajduje, imigruje lub emigruje. Juba ewoluuje w oka mgnieniu. Rośnie, rozwija się, bogaci. Samochody na tutejszych drogach są godne pozazdroszczenia. W Polsce nie ma tylu luksusowych Land Cruiserów ile jest w Jubie.
A ja w tym wszystkim, utaplana we wszystko po kolana… trochę zmęczona. Bo tutaj życie jest jak na ciągłej amfetaminie, 500 000 obrotów na minutę, a wszystko to na częściowo jałowym biegu. Więc ty pchasz i pchasz do przodu, a to i tak w miejscu stoi lub porusza się wolniej. To znaczy wysiłek, żeby coś tu zmienić jest kilka tysięcy większy niż w Europie. Ten amfetaminowy high uzależnia, wciąga, nie pozwala Ci nawet pomyśleć o tym, że miałabyś dobrowolnie z tego zrezygnować. Nie ma szansy, trzeba chłonąć tę kosmiczną energię, bo drugiego takiego miejsca nie ma. Tutaj właśnie ma się wrażenie, że tworzy się państwo od zera. Od kamienia. A trzeba w kilka miesięcy z prehistorii przeskoczyć do 21 wieku… piękne wyzwanie…
Oczywiście psioczę każdego dnia, budzę się rano mówiąc sobie „no k*, kolejny dzien w piekle przede mną”. Ale to miejsce jest dla mnie wielką lekcją.
Czuję się jak w matrixie. Jak Neo miał zainstalowane kung-fu w mózgu i już umiał. Tutaj wszystkiego człowiek uczy się własnie w takim tempie. Wiedza przyrasta z dnia na dzien o setki procent. Rozwijają się umiejętności, rozpościerają się skrzydła w zakresie finezji relacji międzyludzkich. Piękne psychologiczne studium. Ludzie zamknięci w pięknym piekle, każdy nienawidzi tego miejsca, każdy to miejsce kocha na swój sposób.
Można uczyć się wiele lat, można uczyć się bardzo systematycznie. Można też rzucić się na głęboką wodę i w wieku 25 lat zarządzać projektem w którym bierze udział 80 osób różnych narodowości i profesji. Z czego w tych 80 osobach 78 to starsi ode mnie mężczyźni budowlańcy. Już niczego się nie boje :)



PS. Wiecie jak to jest wypocić całą wodę z organizmu, tak że nawet oczy są suche? Tańczcie 6 godzin w Jubie.