czwartek, 31 lipca 2008

18.07.2008 – Piątek

Przyspieszony kurs jazdy po lewej stronie i jednoczesnej fotografii.
Straszne są drogi w tej Kenii… Doszłam do wniosku, że kolory dróg na mapie odpowiadają kolorowi ziemi, która została ubita i służy do jazdy. Np. droga z Narok do Masai Mara jest na mapie oznaczona kolorem czerwonym. Jedzie się tutaj po czerwonym żwirku, który ktoś dla fantazji posypał asfaltem jak kruszonką. Cudowna przygoda. Z kolei droga odchodząca od w/w w stronę Maji Moto ma na mapie kolor żółty i z przymrużeniem oka odpowiednim, można stwierdzić, że jest ona rzeczywiście żółta. Choć bliżej jej do brudnego beżu, względnie do pylistego syfu. Do tego ukształtowana dość fikuśnie w koleiny, dziury, rowy, wyżłobienia po zeszłorocznych deszczach itp, stanowi całkiem fajny tor do treningu przed rajdami typu Paryż-Dakar. Jak do listopada nie nabawię się pylicy od jazdy tymi drogami, to wystartuje w takim rajdzie. Matizem, żeby nie było żadnych ułatwień ani udogodnień. Pewnie i tak będzie wygodniej niż w simbusie, który jest toyotą wymyśloną dla wybitnie małych ludzi. Na nic nie ma miejsca, szczególnie zaś na prawy łokieć, który za sprawą lewostronnego ruchu pozostaje bezrobotny. Jego przedłużenie odpowiada za włączanie kierunkowskazów. Pierwsze próby ich włączania zakończyły się dla mnie machaniem wycieraczkami.
Oczywiście nie jest tak, że jeździłam sobie bez celu – pojechaliśmy kosić trawę na dach chatek. Jak wracałam z pierwszym ładunkiem, po drodze spotkałam wielkie stado Thompsonów (małych antylopek). Było ich około 30. Ponieważ nie mogłam się zatrzymać bo zwierzaki mi uciekały, zaczęłam jechać za nimi i jednocześnie robić zdjęcia. No i droga nie sprzyjała. Ale kilka ładnych fotek udało się strzelić.

17.07.2008 – Czwartek

Narok – miasto piachu, syfu, kurzu, brudu i śmieci.
W końcu nadchodzi mój czas na kontakt z cywilizacją!!!!!! INTERNET J
A wyobrażacie sobie, że przez tydzień można nie odbierać poczty, nie sprawdzać newsów, nie ggadać, nie czatować i w ogóle mieć komputer ogólnie w dupie? Naprawdę. Za to można co wieczór siedzieć przy ognisku w pełni księżyca i słuchać świerszczy, które są tu wielkości myszy. I przyglądać się nietoperzom w kolorze pomarańczowym.
Narok jak to Narok – syf malaria nabiera nowego znaczenia J podobnie jak syf, kiła i mogiła :-P
Fajne w Narok jest tylko to, że kupuje się tam jedzenie. I to nie byle jakie. Tym razem kupujemy np. avocado w cenie 10 KSH (33 grosze) za sztukę. Każde z nich wielkości strusiego jaja, do tego miękkie i pachnące. Oprócz tego banany, papaje i mango, które są jak małe arbuzy. Wiele rzeczy można Afryce zarzucić, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że nie mają fajnych owoców. Słaby mają za to chleb. Jedzą chleb tostowy tylko. W końcu to brytyjska kolonia. Aż żałujemy, że nie jesteśmy w Mozambiku, gdzie jak przystało na prawie francuzów, serwuje się bagietki i inne francuskie bułeczki-pierdolniczki.
Wracając z Narok mam swoje pierwsze przeżycia z dziką zwierzyną. Widziałam zebry, strusia, impale, a potem jeszcze małpy. Jakieś takie szare puszyste z długimi pokręconymi ogonami.

16.07.2008 – Środa

Kaja choruje na malarię, a ja pilnuję domków z gówna i robię obiad.
Przechodzę dzisiaj szybki kurs gotowania sukumy. Sukuma to daleka afrykańska krewna szpinaku. Równie smaczna. Serwuje się ją na każdy obiad, bo jest zdrowa i pożywna. Wszyscy lubimy sukumę. Oprócz sukumy jest fasolka szparagowa (mniam) i mashed-potatoes, czyli takie puree z jakimś grochem w środku, cebulką, pomidorkiem. Mniam. Całkiem smaczne. Robię z przepisu Daniela. Jedynym problemem jest to, że jak na 7 osób to trochę małą porcję przygotowuję. Ale za to na deserek wcinamy BANANY Z GRILLA. W ogóle w Kenii jest zylion rodzajów bananów, jak jabłek w Polsce, a moje ulubione dotychczas to takie małe bananki, które smakiem przypominają bardziej mango niż banana. PYCHA.
Kaji malaria polega na tym, że nikt nie pozwala jej nic robić, więc jest bardziej wściekła niż chora. Ale rzeczywiście jak wybieramy się na spacer, to zaczyna kręcić jej się w głowie, więc ląduje w namiocie.
Tak jeszcze kilka zdań o tym gotowaniu. Otóż, proszę sobie nie myśleć, że to cokolwiek przypomina gotowanie w Polsce. Tu musi być dużo, tanio i pożywnie. Potem musi być gotowane, nietrujące, a dopiero później smaczne. Na szczęście my nie zapominamy o smaku, przyzwyczajeni do frykasów Daniela. No i oczywiście pewnym utrudnieniem jest to, że wszystko gotuje się na palenisku, nad żywym ogniem, który ciężko kontrolować i nigdy nie wiadomo, czy już jest wystarczająco duży żeby podgrzać olej na patelni, czy też może zupełnie nie, ale sprawia pozory. No i strasznie konsumuje czas taka nierówna walka z ogniem. Ale przecież skoro ludziom udało się dożyć 21 stulecia i przeszli przez etap gotowania na palenisku, to i nam się udać musi, choćby gotowanie obiadu miało trwać 2,5 godziny (bo tyle mniej więcej mi zajęło). Walka o ogień zakończona sukcesem.
No i przyznaje się – oszukiwałam trochę – nalałam sobie nafty, żeby się lepiej paliło na początku.

15.07.2008 – Wtorek

Lato w Maji Moto
Jak to zwykle bywa z porami roku – po zimie przychodzi lato. Tak też jest u nas. W dniu dzisiejszym słońce szaleje – od rana krem z filtrem, a potem i tak spieczone ramiona J Jest tak milusio i cieplutko. Taką Afrykę kochamy. Ponieważ cała trójka pojechała do Narok, żeby odebrać Maję, Piotra i Dorotę (więcej wolontariuszy nadjeżdża) i żeby się przebadać (bo Kaja i Leszek nie czują się najlepiej), Kiwi została sama na polu walki. Poza małym opalaniem, chwilą czasu do namysłu, czasem na prysznic – W KOŃCU – zrobiłam sobie małą wycieczke z Salatonem po kraalach – czyli wioskowych zagrodach. To co tam jest przechodzi ludzkie pojęcie. Ludzie siedzą na kupie piachu, oparci o domki z gówna, muchy wokół nich krążą (nie żeby wokół nas nie krążyły, ale nam to przeszkadza, a im jakby mniej) i do tego jeszcze wszechobecny aromat krowiej kupy. No cud po prostu. No i jeszcze dzieciaki! Obraz nędzy i rozpaczy. 3 letnie dzieci wyglądają, jakby nigdy nie widziały wody. Albo raczej jakby ta woda nigdy nie miała styczności z ich twarzami. Koszmar. Polskie brudne dzieci to w porównaniu z tymi murzynkami szczyt sterylności. I dodajcie sobie do tego fakt, że murzynki są czarne, więc gorzej na nich widać brud. Bardzo strasznie się to przedstawia.
Żeby trochę odmienić ich sytuację, postanowiliśmy przeprowadzić grę. Weźmiemy 15 dzieci i 15 misek, każde dziecko będzie musiało opłukać buzię. Potem zabieramy jedną miskę, a jedno dziecko, któremu nie uda się dorwać własnej miski – odpada z gry. Zwycięzca – z najczystszą buzią, dostanie nagrodę. Postanawiamy przeprowadzić te manewry po konsultacji z wodzem. Wiemy, że mycie raz na 3 lata, to nie koniecznie jest ten cel ostateczny, który chcielibyśmy osiągnąć, ale może to jakiś krok. Może się okaże, że dzieciakom podoba się bycie czystym, że sami będą dbać o wycieranie gluta spod nosa. Mamy taką nadzieję.
Wieczorkiem wraca wesoła ekipa, jest już ciemno, a ja jestem jakby głodna. Cała piątka, w wesołych nastrojach siada do kolacji. Jak się okaże zaraz – do ostatniej wieczerzy. Makaron z tuńczykiem. MNIAM.
Przy kolacji dowiadujemy się, że Kaja ma Malarię. Ale na szczęście wcześnie wykrytą, więc objawia się tylko lekkimi zawrotami głowy. Czyli wróg nie śpi.
A potem, nagle, okazuje się, że nasz kucharz, Daniel, odchodzi. Auć. Nie będzie już full wypas śniadań, ani tego rodzaju kolacji. Wszyscy płaczemy z rozpaczy.

14.07.2008 – Poniedziałek

Zima w Maji Moto
W lipcu w Maji Moto jest zima. Kto by pomyślał J Okazało się, że to może być całkiem zimna zima – czego doświadczyliśmy w dniu dzisiejszym. Dzielna 3-osobowa ekipa wyruszyła w tournee po okolicy, a ja zostałam w naszym obozowisku, żeby nadzorować pracę naszych ulubienic – tak zwanych Mamas. Dzisiaj wylepiały pozostałe ściany od zewnątrz.
Ale wracając do zimy. Na zimę w wydaniu Afrykańskim w ogóle nie byłam gotowa, szczególnie jeśli chodzi o tzw. Przyodziewek :P Do Kenii pojechały ze mną tylko 2 bluzy i jedna kurtka wiatrówka, bo wydawało mi się, że przecież to wystarczy. No jednak nie. Jest zimno, a to uczucie potęgowane jest przez wiejący ciągle wiatr. Wprawdzie w cieplejsze dni wiatr ratuje sytuacje, ale tak jak dzisiaj, mógłby sobie chłopak odpuścić.
Miałam się dziś w końcu wyplumplać, ale jak się myć w chatce z dziurawych desek, kiedy woda niemalże zamarza na plecach. Więc nie ma mycia. Dla białego człowieka brak kąpieli od piątku do poniedziałku jest nieco niewyobrażalny, ale generalnie biała wyobraźnia na niewiele się tu zdaje.
W Maji Moto, oprócz naszego siedliska białych, jest jeszcze jeden wysunięty biały punkt – Cheryl. Kanadyjka lat 46, która sprzedała swoją firmę, swój dom i wszystko inne i wyruszyła najpierw w 2-letnią podróż po Ameryce Południowej a potem przyleciała do Afryki. I oto jest tutaj od 20. czerwca. Taka trochę biała Masajka , ale w sumie dobra z niej kobieta. Poszłyśmy dziś z Martą pokazać jej zdjęcia wdów pracujących przy naszej Manyacie (domku z gówna). Siedziałyśmy popijając herbatę z mlekiem, toną cukru i dwiema tonami masali (słabo czuć smak herbaciany w tym napoju, ale wierzymy na słowo, że to herbata), aż tu nagle ni stąd ni z owąd do domku wchodzi Salaton (wódz, zwany również Kapitanem Planetą) i Helen (czyli nauczycielka, przyszła dyrektorka, dla nas Żaba). Ciekawi ludzie…

13.07.2008 – Niedziela

Chatki z gówna
Każdy tutaj ma jakieś swoje zajęcia – Kaja (która kończy ASP) zajmuje się około-plastycznymi bajerami, Leszek – student budownictwa na SGGW, ogarnia plany, budowy i inne takie, Marta – Marta głównie trenuje asertywność i oczywiście trzyma to w kupie. No a ja – ja się tradycyjnie głównie wymądrzam i robię to co lubię najbardziej – finger management ;-)
Ponieważ dotychczas nasza ekipa miała problem ze zmotywowaniem do szybkiej pracy kobitek lepiących nam domki z gówna, mi powierzono to jakże ważne i ambitne zadanie. Zmotywować kobiety którym się nie chce, z którymi nie umiem się porozumieć (bo one mówią tylko w Maa, a ja co najwyżej po niemiecku), które robią coś o czym ja nie mam zielonego pojęcia (nigdy wcześniej nie widziałam jak powstaje coś z niczego)… No ale, co to dla mnie. Ponieważ każda kobieta jest próżna, bez względu na to czy jest Masajką czy Mzungu, biorę aparat i strzelam dziewczynom fotki przy pracy. Świetnie to działa – w jeden dzień oblepiają kupą półtorej ściany chatki. Wielki sukces. A przy tym strasznie im się podoba, że ktoś wykazuje zainteresowanie ich pracą. Gdy tylko podnoszę aparat, uśmiechają się do mnie, pozują, stają się prawdziwymi modelkami. Jestem w szoku.
Najbardziej podoba mi się sposób porozumiewania z nimi – one nawijają do mnie w Maa, uśmiechając się przy tym szeroko swoimi białymi zębami, a ja odpowiadam im po Polsku. Rozumiemy się świetnie. Największy ubaw dziewczyny mają jak podwijam sobie spodnie, bo jest gorąco. Moje blade nogi robią szał, wszystkie podchodzą i śmieją się pokazując raz na moje, raz na swoje łydki. No przy nich to rzeczywiście jestem blada jak ściana…
W kulturze Masajów sprawa wygląda tak, że to kobiety robią wszystko. Mężczyźni tylko wypasają krowy. I tylko krowy. Bo wypas kóz należy do obowiązków dzieci. Toteż nie wszystkie dzieci chodzą do szkół, albo zaczynają edukacje późno. Oczywiście kobiety chodzące do szkoły to już w ogóle jakiś chory wymysł białych ludzi.

12.07.2008 – Sobota

Droga do Narok
O 7.30 zostałyśmy zbudzone przez naszego gospodarza, Alwina, zeszłyśmy na śniadanie (serwowano ichniejsze pączki w kształcie mini-poduszeczek, nazywają się „mandazi”, i herbatę z masalą w takich ilościach, że miałam wrażenie, że piję masalę wymieszaną z wodą), a potem szybko na dworzec Matatu. Dworzec to w ogóle duże słowo jak na to, co się tam działo. Setki rozmaitych mini-busów, busów i autobusów stojących na ulicach i wymalowanych na krzykliwe kolory wszelkimi różnymi wzorami a gdzieniegdzie na tylniej lub bocznej szybie do przechodniów wrzeszczy napis: „Jesus is the answer” albo „Christ will save you”. Po 30 minutach poszukiwań odnajdujemy w końcu uliczkę na której stoją Matatu do Narok, znajdujemy taki egzemplarz, który jest już pełnawy, ładujemy do niego nasze bagaże (do bagażnika, co nie jest takie oczywiste), wsiadamy na sam koniec busa, dosiada się do nas jeszcze jeden pan i wesoła 12-osobowa ekipa (w tym tylko 2 Mzungu, które zostały orżnięte na 50 szyli przez pana Conducta, który skasował 400 KSH od sztuki zamiast 350… no ale, miałyśmy 60 kg bagażu, więc niech im będzie) rusza w drogę.
Z Nairobi wyjeżdżamy na główną kenijską drogę – łączącą Mombasę, Nairobi i miasta nad jeziorem Wiktorii. Do momentu gdy nie skręcamy na drogę do Narok, nawet można było się chwilę zdrzemnąć. Potem już tylko wyboje i pył. Nasze Matatu ma samo-otwierającą się szybkę, która gwarantuje klimatyzację pojazdu oraz dostarcza ciągle świeżego pyłu do wnętrza, który upodobał sobie nasze nosy i usta i pakuje się do nich ile sił wlezie. Szybka ma jeszcze jedno zastosowanie – gdy zatrzymujemy się bodajże w Naivasha, żeby siedzący obok nas Pan mógł naładować kartę telefoniczną, z każdej strony nadbiegają do nas ludzie, którzy mają wszystko do sprzedania – od jogurtów, przez cukierki po świeże owoce. Nawet doładowania do telefonów sprzedają, tj. dajesz takiemu delikwentowi 100 szylingów, on biegnie do kiosku Safaricomu lub Celtela, których w tym kraju nie brakuje, i po chwili przynosi Ci doładowanie, nie musisz ruszać się z miejsca. Ja byłam zszokowana, jak dużym zaufaniem społecznym cieszą się Ci sprzedawcy, w Polsce nikt nie dałby 35 złotych obcemu człowiekowi siedząc w samochodzie z którego nie wydostanie się za szybko.
Droga do Narok jest nieporównywalna z żadnym europejskim zjawiskiem drogowym. Po prostu nie da się tego opisać, trzeba tego doświadczyć. Miałyśmy naprawdę bardzo dużo szczęścia, że nie padało i droga była sucha i twarda. Gdyby przyszło nam jechać w deszczu lub po nim, znacznie bardziej przydatna byłaby amfibia, podejrzewam, albo czołg.
A teraz słów kilka o moim sąsiedzie z siedzenia obok. Był to mianowicie elegancki murzynek, w garniaku i fioletowej koszuli, lat ok. 40, czytający, mówiący po angielsku i generalnie prawie szarmancki i fiufiu. Najpierw niewinnie prowadził rozmowę o tym co my tu robimy, jakie mamy plany, ile będziemy w Kenii, dokąd jedziemy itp. Potem zaczęły padać pytania o wiek, stopień pokrewieństwa i inne, w tym o numer telefonu. A następnie kolega zadal podchwytliwe pytanie, czy nie chciałabym zamieszkać w Kenii. Odpowiedziałam mu oczywiście, że chciałabym, no bo po co facetowi tłumaczyć, że nie. A on na to wypalił z pytaniem, czy nie chciałabym mieć kenijskiego męża, bo on czuje że dobrze by się sprawdził w tej roli. Odpowiedziałam mu, że niestety w naszej kulturze, to kobiety przejmuja kontrolę nad mężczyznami i że pewnie trudno byłoby mu się z tym pogodzić. W odpowiedzi usłyszałam, że on jest gotowy na wszelkie ustępstwa, jako że jest człowiekiem kompromisu, po czym zapytał czy umiem gotować. Dla własnego bezpieczeństwa skłamałam, że nie, co spotkało się z uśmiechem i stwierdzeniem, że przecież zawsze mogę się nauczyć ;-). Potem dowiedziałam się, że mój sąsiad pracuje jako wielka szycha w lokalnej fabryce herbaty w Kisi i zaprasza mnie i Martę na cudowny herbaciany weekend. Jak to stwierdził: „You should see it, tea is very beautiful as a bush”.
Podróż do Narok trwała ponad 3 godziny, po drodze widziałam Wielki Rów Afrykański oraz kilkanaście Impali (to rodzaj gazeli czy innej antylopy – taka lokalna sarenka), pierwszą z nich przywitałam takim okrzykiem, że wszyscy współpasażerowie popatrzyli na mnie jak na debila. No ale cóż, ja byłam tym wszystkim tak podniecona, że nawet nie zauważyłam, że w pewnym momencie bagażnik, który był zamknięty na słowo honoru i sznurek, otworzył się i nasze bagaże zaczęły się przygotowywać się do opuszczenia pojazdu. Na szczęście mój potencjalny małżonek wykazał się mega-czujnością i zawiadomił kierowcę o zaistniałym zagrożeniu dla naszego dobytku. Bagaże zostały uratowane a klapa od bagażnika została przywiązana do auta tak, że aż do Narok był z nią spokój.
Lądowanie w Narok
Koło 12:30 w końcu dojechałyśmy do Narok. Nasze wymasowane na wybojach kiszki domagały się co najmniej czegoś do picia. Poszłyśmy więc do zaprzyjaźnionego Spears Hotel, który jest w najbardziej PREMIUM miejscem do spania, ma nawet własną knajpę. I można wynająć pokój z łazienką, co polecałabym na wypadek dłuższego pobytu, bo w ogólnodostępnej łazience jest po prostu dziura w ziemi zamiast sedesu. Trzasnęłam sobie colę przez słomkę (jak się dowiedziałam, jest to sposób dbania o higienę, natomiast sposobu dbania o czystość ulic nikt jeszcze w Kenii nie wymyślił), wypaliłam papierosa, i poczułam, że może wcale nie będzie tak źle, jak spodziewałam się, że będzie. Ale wszystko jeszcze przede mną.
Po 15 minutach od naszego przybycia w Hotelu pojawiła się Sheryl. Kanadyjka, która przyjechała pomóc Masajom na wszelkie możliwe sposoby. W Amerykański naiwny „I love everybody” sposób. Usiadłyśmy sobie razem przy stole w restauracji hotelu Spears i siedziałyśmy i rozkminiałyśmy co by tu jeszcze zdziałać, żeby było zdziałane.
Sheryl opowiedziała nam trochę jak wygląda życie w Maji Moto z perspektywy Mzungu, jak się sprawują nasi dzielni wolontariusze i co tam słychać u naszych lokalnych partnerów w tym przedsięwzięciu. Po jakimś czasie w tym samym miejscu pojawiła się właśnie Helen (lokalna nauczycielka, przyszła dyrektorka szkoły w Maji Moto) i Salaton (czyli wódz wioski i główna siła sprawcza tego wszystkiego).
Koło 15:00 do miasta nadjechała Maja i Wojtek, zrobiliśmy szybki szoping i wyruszyliśmy Simbusem (toyotą – pick-up’em) do Maji Moto. Ponieważ w środku są tylko 2 miejsca, ja i Marta oraz nasze plecaki i zakupy przebyłyśmy całą drogę na pace. Widoki niezapomniane. Kenia to jednak piękny kraj…
Mzungu Camp
Po 40 minutach drogami w różnym stanie (od przyzwoitego asfaltu po rozorany piach) dotarliśmy do Maji Moto, do naszego Mzungu Camp. Zrobiłam kilka zdjęć, które wrzuciłam na Picase, więc nie będę się rozpisywać. Rozbiłyśmy sobie z Martą namiot, zjedliśmy pyszny obiad ugotowany przez Daniela, naszego campowego kucharza-Masaja (Daniel to imię, którym posługują się głównie Mzungu, jego prawdziwe imię masajskie do Sajmion). Takie rzeczy chłopak potrafi wyczarować z ziemniaków, fasoli i mąki kukurydzianej, że ludzkie pojęcie przechodzi. Oznacza to również, że nie będę musiała martwić się o zakup nowych ciuchów w listopadzie ;-) przy takim wikcie nie da się być głodnym :) Na miejscu oprócz nas dwóch, są jeszcze Kaja i Leszek.
Ponieważ Maja i Wojtek następnego dnia ruszają do Nairobi (Wojtek wraca do Polski), następuje robocze przekazanie pałeczki – Marta przejmuje dowodzenie.
O 19.00 jest tu już naprawdę ciemno, tylko księżyc świeci (na tyle jasno, że można bez latarki dojść do kibelka ;-P). Jak tylko zachodzi słońce, momentalnie robi się zimno. Siadamy sobie przy ognisku i knujemy nasz spisek dalej. Koło 23 wszyscy są już w łóżkach, bo trzeba wstać o 6:50.

11.07.2008 – Piątek

2 loty – 3 lądowania
6.00 - Wyruszamy z Warszawy
Terminal 2 przywitał nas pustym miejscem parkingowym pod samym wejściem (jak miło) i okropnie długą kolejką do Check-in'u, czego można się spodziewać po Polskim, oddanym w bólu lotnisku. Ale już po 30 minutach odprawiamy się, zanosimy nasze plecaki do punktu oddawania niewymiarowych bagaży i możemy śmigać na samolot. Parę soczystych buziaków każdy z każdym przed przejściem za magiczną granicę i już – jesteśmy w drodze do Afryki.
Potem jeszcze tylko szybki zakup wódki i papierosów w strefie bezcłowej, przez co wchodzimy ostatnie do samolotu i rach ciach pach – 7.00 – kołujemy i odlatujemy do Brukseli
9:10 - Lądowanie w Brussels.
Lądujemy i okazuje się, że w 1:30 h które mamy musimy przejść od Gate A36 do B20, jeszcze wszystko do nas mówi po flamandzku (BLE) albo po francusku (JESZCZE GORZEJ), jakby nie można było w jakimś cywilizowanym języku ;-). Po drodze wpadamy na mega korek między terminalami, bo przecież trzeba sprawdzić jeszcze raz wszystkich na wypadek gdyby przez przypadek chcieli przenieść jakieś ostre narzędzie w bagażu podręcznym, które zmaterializowało im się miedzy wkroczeniem na lotnisko a tymi bramkami… Ja w moim podręcznym bagażu miałam laptopa, aparat i te mini-płyny zgodnie z najnowszymi trendami bezpieczeństwa i okazało się, ze musze to wszystko powyjmować, bo może jednak cos ukrywam. A tu kolejka, tabuny ludzi, wszyscy w pośpiechu, no koszmar.
W końcu docieramy do miejsca przeznaczenia. Pod bramką B20 jest 288 pasażerów czekających na otwarcie samolotowych drzwi, z czego jedna silna grupa to wielokolorowe Amerykańskie dzieciaki (spośród których dwoje zostało wyrzuconych z lotniska w Brukselce za palenie w toalecie, wiec do Kenii nie dolecą), druga zaś – Murzynkowie Rozmaici, których ogólnie można podzielić na 2 podgrupy – europejczycy wracający na ziemie przodków – nic szczególnego, oraz Afrykańczycy, czyli kalejdoskop, feeria kolorów, fryzur (co Afrykanki robią ze swoimi włosami to ludzkie pojęcie przechodzi), dzieciaków, falban i korali, złotych gadżetów – normalnie jak w Bollywoodzkim filmie gdy tańczą, tylko bez Hindusów i bez tańca J
10.40 – Lot do Nairobi
Wchodzimy do samolotu, siadamy na naszych miejscach i lecimy do Nairobi, z krótkim międzylądowaniem w Eddebe (podpowiem – Uganda). Tam wymieniamy różnych podróżnych na głównie czarnych podróżnych, wśród nich dziecięcą drużynę piłkarską w pięknych dresach pumy, którą Stewardesy i ich Trener (śliczny Murzynek z wielkimi białymi oczami) próbował okiełznać, z co najmniej średnim rezultatem. Za to oczy miał hipnotyzujące.
Najpiękniejszy widok w czasie całego lotu – Sahara. Byliśmy 12 tys. metrów n.p.m. a przejrzystość powietrza była taka, jakbyśmy lecieli tuż nad ziemią. Wielki czerwony niekończący się pustynny pofalowany krajobraz. Europa z lotu ptaka wygląda jak, nie przymierzając, połatany turecki sweterek w paskudnych kolorach, podczas gdy Sahara przypomina falującą czerwono-ceglastą tkaninę. No cudo!
Od 19.30 jest ciemna CZARNA noc. W końcu jesteśmy już w bliskich okolicach Równika.
AFRYKA (w końcu i nareszcie)
21.37 (czyli 20.37 Polskiego czasu) – Lądujemy w Nairobi. Lądujemy na Jomo Kenyatta International Airport. Lądujemy w latach 60-tych XX wieku.
Lotnisko robi wrażenie, bez dwóch zdań. Wrażenie zabytku, w którym ktoś obok kenijskich odpowiedników Bawarskich Landschaftów powiesił nowoczesne bilboardy czy inne tablice mieniące reklamami. Kupujemy kenijskie karty sim (ciekawe jest to, że dla konsumentów takich pojedynczych w ogóle nie ma ofert abonamentowych – tylko pre paid, a z drugiej strony Nokia daje im jakieś dumpingowe ceny), wymieniamy dolki na szyle i brniemy po wizę. W ostatnim momencie przypomina mi się, że nasza wódka i papierosy zostały na pokładzie, więc lecę po nie. Czasu jest niewiele, bo samolot, którym przyleciałyśmy tankuje się, sprząta i odlatuje powrotem do Brukseli z nowymi pasażerami na pokładzie (plus z tymi, którzy wsiedli w Ugandzie). Udaje mi się ocalić nasze skarby, jestem ślicznie obśmiana w Suahili, którego nie rozumiem i spokojnie wracam do Marty. W okienku wizowym czeka na nas dwoje super-sympatycznych Kenijczyków, którzy zachowują się tak miło i przyjemnie, że aż mi szczęka opada – Polska biurokracjo, ucz się ;-).
Z 3-miesięczną wizą turystyczną chcemy wkroczyć do Kenii. A tam szok. Nie ma drzwi. Lotnisko zbudowane jest tak, że wchodzi się na nie między filarami, wprost z ulicy. Normalnie nie ma żadnego niczego poza skromną barierką wyznaczającą obszar odprawowo-niedlawszystkich. Jak się potem okaże brak drzwi jest cechą charakterystyczną większości większych obiektów – jak na przykład supermarketów, do których wchodzisz wprost z ulicy.
W Nairobi jest zima. 18 stopni ciepła, spora wilgotność i mi jest gorąco jak diabli w bluzie i grubych dresach, w których leciałam nastraszona, że zamarznę po wylądowaniu, ale lokalesi są w kurtkach i CZAPKACH, co powoduje, że zaczynam się zastanawiać czy wszystko z nimi ok. No ale zima to zima. Panuje na lotnisku, w supermarketach i okolicach, trochę na ulicach. Za to w barach (takich klubo-pubach, których tej nocy zwiedziliśmy aż 3, w każdym spędzając max 20 minut) panuje całkiem normalne lato w pełni.
Na lotnisku odbiera nas Alwin (kolega Marty, Kenijczyk, który w Polsce studiował medycynę) z kolegą (nie pamiętam imienia, ale rzuciło mi się w oczy, że miał na głowie WIELKIE słuchawki Sony, z których napierdzielał Kenijski RAP – ju nou, Suahili do rytmu – szok!). Lotnisko jest spory kawałek od centrum Nairobi. Generalnie z lotu ptaka sprawia wrażenie, jakby było hen hen od miasta, a de facto od centrum dzielą je dzielnice przemysłowe, w których chyba pracuje się tylko 8 godzin, bo ciemno tam jak w lokalnej dupie i tylko gdzieniegdzie nieśmiało palą się jakieś lampy, dzięki którym mogłam się w ogóle zorientować, że to teren przemysłowy.
Wjeżdżamy do centrum Nairobi. Oprócz tego, że jeździ się tu lewym pasem jak przystało na ex-brytyjską kolonię, że nasz kierowca nie ma prawa jazdy, bo jeszcze nie zdążył nabyć po powrocie z Polski (taniej jest kupić dokument niż naprawdę przechodzić kurs i zdawać egzamin na prawo jazdy, no i przede wszystkim jest szybciej i łatwiej), do tego wszystkiego, wisienką na czubeczku jest to, że czerwone światło tak naprawdę nic nie znaczy. W ogóle jeśli zwraca się uwagę na jakieś znaki to na informacyjne. Cała reszta stanowi pewną formę dobrej rady od pracowników drogówki czy kogo-tam, z której możesz ale nie musisz skorzystać. Samochody więc zlewają się w jedną wielką stalową rzekę pojazdów, w której trzeba nieźle się orientować a za koło ratunkowe służy klakson (i nocą jeszcze długie światła).
Ciekawym zwyczajem jest, że kierowcę nadjeżdżającego z przeciwka dużym autem informuje się o tym, że musi zjechać bliżej lewej strony poprzez wrzucenie prawego kierunkowskazu (tak jakby się chciało wjechać na jego pas), trąbienie i mruganie długimi światłami. Przekaz nie pozostawiający żadnej wątpliwości. Ja po drodze kilka razy byłam na granicy stanu przedzawałowego. Ale to było nic w porównaniu z tym co zobaczyłam w sobotę rano na ulicach Nairobi (ruch był kilkanaście razy większy niż w piątkowy wieczór). Zakrawało to trochę na cyrkowe szoł a nasz kierowca bez prawa jazdy zyskał MEGA SZACUN w moich oczach. No a potem było Matatu.
Ale najpierw jeszcze o barach (klubo-pubach) i Kiberze.
Jako że był piątkowy wieczór Alwin zabrał nas na nairobijski clubbing połączony z wycieczką objazdową po mieście (które chyba lepiej zwiedzać po ciemku, bo jest ładniejsze i jakoś tak mniej brudne). Wesoła 5-tka (Ja, Marta, Alwin, Ben i Natan) wyruszyła w miasto. Najpierw był przystanek w lokalnej sieci fast-foodowej – Kenchick – niby taki odpowiednik KFC, ale na lokalnych warunkach. Tzn, miękkie ciapowate frytki podawane w przezroczystej foliówce - woreczku śniadaniowym, do której dolewasz bardzo rzadkiego keczupu (pikantnego jak jasna Anielka) i dosypujesz odpowiednio dużo soli, żeby nie czuć czasem smaku frytek. Worek zawiązujesz, trzęsiesz nim i czerwonawe fryty gotowe do spożycia. Ich ilość bardzo precyzyjnie odmierzana jest przez kucharza-kelnera-złotąrączkę przy użyciu szczerbatego talerza. Jeden talerz to 20 KSH (1 pln = 35 KSH = jedna coca cola ;-). Do tych słynnych w świecie frytek można nabyć „Kuku” czyli kurczaka z rożna (pieką się na rożnie w witrynie lokalu) w częściach (1/4, ½) lub w całości. Względnie można dostać Kuku-burgera (w/w mistrz kuchni odrywa mięso kurczacze od kości i pakuje miedzy 2 połowy bulki z sezamem a potem dorzuca pomidora. Jest jeszcze całkiem niezła kurczakowa kiełbaska. Wielkości połowy parówki, ale ciut grubsza. Podpiekana i całkiem chrupiąca. Odważyłam się nawet jedną wciągnąć. Poza tym – w celu dbania o higienę klientów, w lokalu zamontowana jest umywalka z dwoma kranami w brytyjskim iście stylu, z których żaden nie działa. Dodam jeszcze że ta sieć jest naprawdę popularna – nie widziałam ani jednego McDonaldsa ani innej PizzyHut, ale KenChick jest na co drugiej stacji benzynowej, i na co trzecim rogu. My byliśmy w oddziale nad którym mieścił się jeden z barów, bardzo popularny podobno.
Wspólnym mianownikiem tych lokali jest to, że z głośników płyną hip-hopowe nuty, do których raz gada 50Cent albo Usher a raz jest to jakiś Kenijski substytut. Wszyscy tańczą kręcąc pupami i trzęsąc biustami (o ile powyższe posiadają). Taniec w parach odbywa się w zaskakujący sposób. Partnerka twarzą do ściany (naprawdę blisko niej) ma do swej pupy przyklejonego partnera, który próbuje kręcić swoimi pośladkami w sposób jak najbardziej imitujący kopulacje. Bardzo musi to być przyjemne. Ale ale! Mzungu wchodzą do lokalu (czyli białe kobiety), i nagle jako klasyczna przedstawicielka gatunku Mzungi czujesz że:
a) jesteś strasznie przeraźliwie blada
b) jesteś ubrana jak jakaś pokutnica
c) masz za mało złotej biżuterii i w ogóle wyglądasz na bidę z nędzą
d) wszystkie męskie oczy badają rozmiar twojej bielizny, a kobiece patrzą z politowaniem na twój nieciekawy strój
e) jak ktoś spojrzy w twoje oczy to albo jest to spojrzenie-bezczel (I’ll do U in a moment) albo spojrzenie-przyjaciel (Widzę że przyszłaś z 3 czarnymi kolesiami, chcę być twoim przyjacielem :P), w przypadku kobiet jest to przekaz – odejdź stąd, biała kobieto.
Odwiedziliśmy 3 lokale, jeden w dzielnicy średnio zamożnej, drugi w średnio-średniej i trzeci w centrum (które podobnie jak lotnisko, wygląda jak skansen lat 60-tych, tyle że jest czyste, w miarę eleganckie, uporządkowane i bezpieczne – sporo służb policyjno- porządkowych). Wypiłam sobie jedno lokalne piwo – TUSKER, bardzo good quality jak na cenę którą trzeba za nie dać 25 – KSH.
Zamożność dzielnicy w Nairobi można wywnioskować z konstrukcji ogrodzenia.
1) TOP – high class i w ogóle – wysoki betonowy mur, obsadzony żywopłotem, ze zwiniętym drutem kolczastym na czubku – i brama wysoka pod niebo z odsuwanym wizjerkiem dla odźwiernych
2) Middle-high – j/w ale bez żywopłotu
3) Middle – wysoki betonowy mur, bez drutu kolczastego. Brama wysoka ale trzeba ją otworzyć, żeby zobaczyć kto stoi przed nią.
4) Middle-low – siatka przez którą wszystko widać i w pewnie jeszcze gdzieniegdzie porozrywana. Brama albo jest, albo już ktoś ją oddał na złom.
5) Low – budynki, domki, bloki i inne betonowe konstrukcje, które okiem Mzungu mogą stanowić lokale mieszkalne, ale bez ogrodzeń.
Jest jeszcze Kibera. Kibera (w Suahili – las) to dzielnica slumsów, a nawet nie dzielnica tylko osobny twór administracyjny. Jak Piaseczno, tylko ciut biedniejsza i deko większa (30% populacji aglomeracji Nairobi to mieszkańcy Kibery) :P (swoją drogą – być urzędnikiem albo stróżem prawa w Kiberze to musi być dopiero radocha). Z samolotu jest czarną plamą wdzierającą się od strony zachodniej do Nairobi. Z poziomu zerowego nocą wygląda jak brama do piekieł (nie wjeżdżaliśmy tam, ale odwoziliśmy Natana, który mieszka 10m od niej w domku za 5 metrowym murem obwiązanym drutem kolczastym z każdej strony. Domek należy do 3 grupy zamożności, a ten jeden mur stanowi odstępstwo od reguły). Przejeżdżając w okolicy zamyka się szyby w autach, wyłącza muzykę i wrzuca piątkę. I choćby dzieci wybiegały Ci pod koła - nie zatrzymujesz się. Oczywiście żywego ducha nie widać, ale jak może być widać czarnego w czerni…
Kibera za dnia z kolei wygląda trochę jak wielkie wysypisko, na które ktoś wpuścił szalonych ekologów, którzy próbują udowodnić, że z tych śmieci można coś pożytecznego zbudować. Oczywiście „domki” powstają na śmieciach, ze śmieci i wśród nich. Towarzyszy im też odpowiedni zapach. Droga z Nairobi do Narok prowadzi właśnie przez Kiberę. Dodam jeszcze, że przy ulicach asfaltowych stoją Kiberiańskie Wille, a w głębi widać całą resztę. No i do tego te tory kolejowe, które przecinają slumsy stanowiąc główną arterię komunikacyjną i pociąg przecinający ciała ludzi leżących na torach, dzieci bawiących się tam bez niczyjej opieki i jeżdżący według Kenijskiego rozkładu jazdy – czyli kiedy się zapełni.
Ciekawym zjawiskiem była stacja benzynowa w slumsach. Przy ulicy stoi sobie murowany budynek, z pustaków, nie otynkowany, sprawia raczej straszne wrażenie. W domku tym – jedyny otwór – okienny – jest zakratowany. W środku stoją 2 dystrybutory (oil and diesel), zza krat wystają węże. Stacje w Kenii są nie-samo-obsługowe. Ktoś ci musi nalać paliwa, ale w razie gdyby przypadkiem nikogo nie było pod ręką – samemu się nie obsłużysz.
O 2.30 byliśmy w końcu w łóżkach. Wcześniej tylko ostatni łazienkowy kontakt z cywilizacją i w kimkę. To był naprawdę długi dzień.